P o O f f i e. Dla mnie trwającego tylko jeden dzień – ale za to pełnego muzycznych wrażeń. Co o samym festiwalu napisać, słowem wstępu – niewątpliwie rozwija się prężnie, tak samo jak popularność imprez tego typu. Przybywa coraz więcej ludzi, pojawiły się dwie dodatkowe sceny, telebimy, zagrali jeszcze lepsi artyści, prestiż niewątpliwie wzrasta. Do tego stopnia, że słyszy się o Offie nawet jako o wyrastającej konkurencji dla polskiego giganta, Open'era. Sam zresztą nie ukrywam, że bardziej wolę festiwal w Mysłowicach - właśnie za dobór artystów, bardziej kameralny charakter i… mniej lansu. Widać, że to impreza tworzona nie przez nastawioną na zyski agencję koncertową a muzyka ciągle poszukującego i otwartego na nowe brzmienia. Odbiorca określony jest wyraźniej. Przyznać trzeba, że Artur Rojek w tym roku popełnił znowu naprawdę świetną pracę.
Fajnie, że na festiwalu nie zabrakło znów zespołu folkowego. W zeszłym roku była to Kapela ze wsi Warszawa, teraz -
Transkapela prezentująca czterdziestominutowy set złożony z inspirowanych muzyką żydowską czy Karpatami utworów, granych przeważnie na różnego rodzaju smyczkach. Trudno było o lepszy początek – bo obejrzane w połowie
New York Crasnals nie utkwiło specjalnie w pamięci. Ciekawsi musieli być pewnie grający jako debiutanci Phantom Taxi Ride, poznani ostatniej jesieni jako support zespołu T.Love. Szkoda, że nie zdążyłem też na Afro Kolektyw.
Budyń, Sprawcy Rzepaku i ponad tysiąc słuchaczy pod offową scenę - pytanie tylko czemu liczonych na głos w trakcie występu. Nie tylko mnie irytowało. Za Budyniem w wersji solowej raczej nie przepadam – w przeciwieństwie do Pogodno – doceniam jednak fakt jego wszechstronności i ciągłego poszukiwania różnych możliwości wyrażania swojej twórczości. Jacek z Darkiem Sprawką na tubie i puzonie oraz Olą Rzepką na perkusji i klawiszach zaskoczyli mnie przede wszystkim zmienionymi wersjami piosenek z
Kilofa. Ale nic specjalnego. Szkoda też, że słynna spontaniczna konferansjerka wyjątkowo skromna – Pogodno pod tym względem prezentowało się rok temu o wiele lepiej. Kaem, byłeś na występie Budynia na scenie My Space, tak? Godziny się mi przestawiły, a dla tego występu zdecydowanie mogłem poświęcić końcowe dwadzieścia minut koncertu Much. Nie, żebym ich nie lubił, ale… To w końcu
jeden z najlepszych umysłów w tym kraju.
Homo Twist. Dwa miesiące temu, słuchając zespołu na krakowskim rynku, wydawało się że do
Matematyka raczej zaglądać nie będę. Ale utwory z tej płyty z przesłuchania na przesłuchania w moim odczuciu zyskują. Nie drażni już też specyficzna maniera głosu Maleńczuka. Procentują u mnie również wspomniane
Muchy – choć przyznam, że z ich występu niewiele skorzystałem, stłoczony między mokrymi ludźmi kryjącymi się w namiocie przed deszczem. I owszem, grupa wydaje się mocno przereklamowana. Ale
Terroromans to album naprawdę równy, dla mnie z
Najważniejszym dniem na czele. Poza tym, zdecydowanie słychać było ogromną euforię wśród zgromadzonej pod sceną publiczności. Show więc jest, szanse na przedostanie się do tej samej ligi co Cool Kids of Death czy Lao Che również.
Na Offie Budyń bez Pogodno, za to Nosowska już z
Heyem. Nie będę pisać pochwalnych peanów na cześć tego koncertu. W przypadku twórczości związanej z Kasią potrzebuję naprawdę silnych bodźców, nieoczekiwanych zwrotów, niespotykanych aranżacji i powrotów do utworów od lat niegranych. Ciężko jest przecież przebić koncert w Romie albo jesienne trasy koncertowe – zarówno Heya, jak i jego wokalistki. I o ile na festiwalu w Mysłowicach stale byłem czymś zaskakiwany średnio raz na kilkanaście minut, tak w wypadku tego występu do ostatniej minuty czekałem na coś niespodziewanego i… nic. Zaskakujący – ale negatywnie - był może dobór utworów, niemal skrajnie oparty na takim sobie
Music Music i
Echosystemie. W dodatku raczej na ich słabszych momentach - bo przecież
Mówię czy
Moogie nie dorównują nawet gorszym utworom z
Karmy czy
Sic. Dzielę się więc wrażeniami, słyszę:
czepiasz się. Recepta jest prosta - zrób sobie roczną przerwę od koncertów Heya. Chyba, że jesienią doczekamy się rzeczywiście ich nowej płyty.
Zapowiadał sam Artur Rojek.
Mogwai, zwany też największą gwiazdą festiwalu. Na kolana nie rzuciło, ciar nie stwierdzono, grało - owszem, porządnie - ale bardziej jako tło do kontemplacji. Z pobieżnie przesłuchanymi płytami miałem to samo… Pardon, pardon, najzwyczajniej słuchać nie umiem, wielkości nie doceniam, jestem zamknięty na tak imponującą ilość melancholii, szczególnie po północy. Może to i kwestia niewystarczającej mojej wrażliwości muzycznej i niewielkiej znajomości sceny alternatywnej na świecie. Szczytem pod tym względem w moim przypadku to przecież bycie sympatykiem twórczości Björk i PJ Harvey. By potem wrócić zresztą, na przykład, do Madonny.
Co do zagranicy nieodkrytej właśnie - o wiele większe wrażenie wywarły na mnie dwie inne kapele, obie na
c:
Caribou i
Clinic. Szczególnie ten drugi. Najważniejszy jednak okazał się
Of Montreal. Nie wiem, skąd biorą oni inspiracje na tak groteskowy image, psychodelię, ale tym – wraz z rewelacyjną muzyką – mnie kupili. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak dobrze - teraz o wiele chętniej przyjrzę się bliżej ich dyskografii. A póki co, przypominam sobie niekończący się
The Past Is A Grotesque Animal. Zaczarowało, chyba nie tylko mnie. Zapamiętam na długo.
Waglewski Fisz Emade. Warto było czekać. Mistrzostwo, pomimo pory, pomimo zmęczenia, pomimo że Piotra i Bartka na koncercie było jeszcze mniej - ale czy to źle? - niż na płycie. Sztuką jest nie tylko nagrać świetną płytę, lecz przedstawić ją jeszcze lepiej, najlepiej w nieco odmiennych aranżacjach, na koncercie. Waglewskim z zespołem udało się to znakomicie. Stworzyli na scenie leśnej tak potężną dawkę muzyki pełnej pasji, emocji i wrażliwości - o której wspomniał Kaem przy opisywaniu
Męskiej muzyki - że publiczności, przyzwyczajonej do braku bisów i odgórnie ustalonych ram czasowych, trudno było uszanować brak akceptacji organizatorów na dodatkowe kilka minut.
Chromolę na koniec więc zabrakło. A szkoda.
Swoją drogą, tegoroczny Off sponsoruje
reklama banku. :)
I jeszcze jeden zespół sprzed kilku dni a powiązany przecież z zeszło- i tegorocznym Offem –
Lao Che. Tym razem na warszawskiej Pradze. Koncert niby w ramach obchodów Powstania Warszawskiego, ale poważnymi ludźmi jesteśmy i żartów sobie nie róbmy. Przychodzących z tego powodu na występ Płocczan wielu nie było (choć jeszcze skrajniej wyglądało to na zeszłotygodniowej Armii i Apocaliptyce) - za to fanów muzyki zespołu, owszem. Tym bardziej, że utwory z
Powstania Warszawskiego swobodnie mieszały się z
Gusłami i – przede wszystkim –
Gospelem. Zespół w formie, biła od nich energia – i nawet nie przeszkadzało, że utwory są na potrzeby koncertów lekko upraszczane. Dla mnie rewelacja. Podobno na Offie zostali również świetnie przyjęci. Tak jak Czesław. Zresztą Mozil czegokolwiek by nie zaśpiewał, i tak nadrobi charyzmą. A zespół mu jeszcze w tym pomoże.
I ciekawostka przyrodnicza na koniec – może i zapowiadanej apokalipsy energetycznej nie należy wkładać między bajki? Lao Che w połowie pierwszego utworu zmuszony był na pół godziny przerwać występ. Awaria, występu unplugged nikt nie przewidział. No ale przynajmniej nikt się nie spóźnił.