Parę dni przed koncertem przeczytałem w
Teraz rocku, że przygotowania zespołu
Hey do
MTV Unplugged przypominały pracę nad albumem z zupełnie nowym materiałem... Nie wierzyłem. Zauważyłem nawet, że ostatnio rzadko kiedy - nawet pośród rozentuzjazmowanego tłumu - potrafię ten entuzjazm również podzielać. Przecież sama Nosowska - w napięciu wyczekiwana przez mnie od premiery ostatniej solowej płyty - na Off Festiwalu wzbudzała we mnie na początku nawet dość mieszane uczucia. A tutaj po raz pierwszy od dawna przeżyłem takie uniesienie. Na takie niespodzianki, niespodziewane aranżacje czy duety, gotowy nie byłem. Przez ostatnie lata zespół wplatał w koncerty zagrane akustycznie
Ho czy
Ja sowa... i co się okazuje? Że utwory te w dotychczasowych koncertowych aranżacjach - przecież ładne! - w porównaniu do tego, co pokazał Hey, są... po prostu mizerne. W paru momentach człowiek siedział nawet wpatrzony w scenę, by po kilku chwilach odkryć, że dość nienaturalnie musi wyglądać z tak długo otwartymi ustami. Przyjemne uczucie.
Pierwsze zaskoczenie - wraz z wejściem do warszawskiego teatru
Roma, gdzie odbył się występ, poczęstowano nas... czerwonym, wytrawnym winem. Rozdano pamiątkowe bilety. Z fanami nagrano także fragmenty tworzonego
making of. Kolejne zdziwienie - usadzono nas na samej - dość ciekawie zresztą przygotowanej - scenie, parę kroków od zespołu. Dźwięk pozostawiał w tym miejscu oczywiście wiele do życzenia, jednak coś za coś. Przecież nikt się nie spodziewał możliwości tak bliskiego obcowania z zespołem podczas tego specjalnego koncertu. Z kolei gdy muzycy pojawili się już na scenie, zdziwiła mnie ilość dodatkowych instrumentalistów - trąbki, puzon, akordeon, smyczki, nawet lira korbowa - a na klawiszach nie kto inny, jak... Marcin Macuk. Ale to w końcu on, między innymi, zakładał Hey.
I właściwie kto by się spodziewał, że dojdzie do takiego flirtu z zespołem Pogodno. W ostatnich latach najpierw Kaśka współpracowała z Macukiem nad swoim
UniSexBlues, w międzyczasie nagrała z Budyniem przyjemną
Piosenkę dla Franka, potem obaj szczecińscy muzycy wspomogli wokalistkę na Off Festiwalu... Byli też w
Romie. Kaśka dzięki nim z cichej, przestraszonej wokalistki zmienia się naprawdę nie do poznania... Ona dzisiaj mało co nie zaczęła tańczyć, jak na teledysku
Tfu! A przezabawne aranżacje niektórych utworów - ot, chociażby
Zazdrość w wersji... latynoskiej czy inny, jeszcze bardziej oklepany
Teksański przerobiony na pieśń bliższą rytmom hawajskim i country (a właściwie... rzeczywiście teksańskim ;-) )? Założę się że Macuk musiał w tym nieźle maczać palce... Z kolei duet z Budyniem w piosence Iggy'ego Popa,
Candy? Rewelacja.
Największa niespodzianka, moim - ale chyba nie tylko - zdaniem, to duet z... Agnieszką Chylińską w
Angelene PJ Harvey. Szczególnie, że przez ostatnie dni sporo głowiłem się, kiedy nasza najbardziej skandaliczna wokalistka w końcu powróci do muzycznego show-businessu. W życiu nie spodziewałbym się, że te dwie, jedne z czołowych polskich wokalistek, darzą się aż tak wielkim szacunkiem czy nawet - co można było zaobserwować chociażby przedstawieniem Agnieszki przez Kaśkę - swoistą nicią przyjaźni. A jeżeli dodać, że to te dwie wokalistki darzę w Polsce największym szacunkiem... Co za interpretacja, co za wykonanie!
A ponieważ telewizja, jak wiadomo, kłamie - po koncercie nie zabrakło też dogrywek niektórych utworów. Jak ktoś będzie oglądać płytę DVD albo relację w MTV, to niech się dobrze przyjrzy zawartości szklanki madame Nosowskiej, a odkryje że raz tajemniczego napoju jest więcej, raz mniej. Albo zerknie na ubiór gitarzystów. Podczas powtórek usłyszeliśmy też najciekawsze dialogi. Tak już zupełnie na luźno, o tym jak Kaśka nienawidzi udawać śpiewać niby po raz pierwszy, chociaż z Budyniem mogłaby nagrywać i parę razy. Albo jak jak rok temu na potrzeby telewizyjnego koncertu T.Love musiała nagrywać
Jazdę pięć razy, a publiczność za każdym razem musiała udawać, że widzi ją po raz pierwszy. Albo jak Macuk uwielbia takie
niepowtarzalne chwile... Pewnie część tego zostanie przesunięta do tego zapowiadanego
making of. Za to zespół mógł dwa razy otrzymać owacje na stojąco i tyleż samo razy posłuchać
sto lat. Piosenki tej nigdy oczywiście nie dość. Kolejne - już po pierwszym utworze,
Fate, usłyszał Paweł Krawczyk, gitarzysta Heya... i oczywiście życiowy partner Nosowskiej. Koncert zbiegł się z jego urodzinami.
A mankamenty, co by tak nie było za słodko, z
achami i
ochami? Utworów z płyt po
Sic! było o wiele więcej niż tych z okresu przed odejściem Banacha. Zrozumiałe może bardziej, gdy ten koncert oglądał wyłącznie z widowni. Przyznam jednak swoją drogą, że po tym, co usłyszałem, mój mankament blednie... no i szkoda swoją drogą, że Banach - tak jak na ostatnim Jarocinie - nie zagrał na scenie chociaż gościnnie. Również aranżacja
Ho, piosenki muzycznie kojarzącej mi się jakże ciepło, jakaś taka jakby niepotrzebnie 'napięta', chłodna, w paru momentach jakby kojarząca się z najnowszą aranżacją solowego
Jeśli wiesz co chcę powiedzieć. Pewnie więcej wad się znajdzie, gdy w końcu w okolicach grudnia będzie się analizować płytę - ale po co aktualnie narzekać... skoro nie ma aż takich podstaw.
Tracklista dla zainteresowanych:
1. Fate
2. A ty?
3. Moogie
4. Byłabym
5. Dreams
6. Missy Seepy
7. Ho
8. W imieniu dam
9. Angelene (z Agnieszką Chylińską)
10. Sic!
11. Mru mru
12. Luli lali
13. Candy (z Budyniem)
14. Mimo wszystko
15. To tu
16. Cudzoziemka w raju kobiet
17. Zazdrość
18. Teksański