Jestem narwańcem, który wciąż mieszka tam, gdzie dorastał. Ten bezruch i ograniczenia trzymają mnie w szachu, który strasznie mnie frustruje. Jestem też zdroworozsądkowy, więc czekam. I tak się wkurzam, myśląc w te i nazad. A ruch w te i we w te czyni statystyczny bezruch, choć tak naprawdę się chwieję. Męczące. A takie wahanie wzbudza napięcie, napięcie zaś trzeba rozładować. Żyłem tym napięciem bardzo, jak wstawałem na pociąg na koncert
Laurie Anderson we Wrocławiu. Rozładowałem je, pędząc na pociąg tak, by nie zdążyć. Zdążyłem na szczęście, choć ryzykowałem pewnie sporo, wskakując do wagonu w ostatniej chwili- i to nie od strony peronu.
We Wrocławiu było chłodniej, niż w domu. A może to tylko złudzenie? Poczułem niepokój, jak to bywa, gdy się jest w obcym mieście. Mam czas.
Tori Amos kiedyś powiedziała, że dostosowuje repertuar do mowy ziemi, na której koncertuje. Niech więc ta ziemia do mnie przemówi. Zatem czas na włóczenie się po mieście! Taki przed-koncertowy rytuał. I nawet nie chodzi o wrocławską starówkę, ale o osiedla, ślepe uliczki, ciche podwórka. Ciekawe te rzeźby na ul. Piłsudskiego, wychodzące z chodnika, czy też raczej w niego wbite. Albo 2 plakaty. Po lewej papież, a po prawej
Anna Maria Jopek z podpisem
Niebo. Dalej tylko Krzysztof Kieślowski.
Ciekawa okolica - pomyślałem, gdy już byłem na miejscu. Zabawne. Tu taki osiedlowy kościół, a dalej niepozorny teatr. Takie to zwyczajne. Jakby Laurie Anderson miała wystąpić na moim osiedlu. W tym przed-koncertowym rytuale wybieram miejsca, które są wszędzie. Albo które są u mnie- a bywam tu, by sobie unaocznić, że są wszędzie. To miejsce też takie było. Swojskie.
Przed koncertem było mało nerwówki. Tego ścisku, wymiany spojrzeń, rozmów o muzyce i tym, jak to będzie. W końcu miejsca są numerowane, nie ma się co spieszyć i tłoczyć przed wejściem. Ludzie się nie integrują. Stoję więc w hollu, obserwując i będąc obserwowanym. Jak Peter Gabriel na okładce
Up. Tym razem trochę par, mnóstwo osób z prasy. Pewnie by zaoszczędzić na opłacie za bilet. Wielu wyglądających jak pismacy, którzy zjedli zęby na inteligentnym rocku. Paru gejów. Rozglądam się, bo tylko naprawdę niektórzy decydują się na pozbycie się takiej sumy polskich nowych na koncert we Wrocławiu, do którego z zewsząd daleko. Wchodzę na salę. Zerkam. Oczom nie wierzę. Jaka mała sala! Jak w miejskim kinie. Idol na wyciągnięcie ręki i bez zwyczajowej niewygody. Czyli tak prosto to nie tylko w Erze

. Scena pełna małych światełek. Fotel. Ekran z napisem po polsku. Mała widownia. Mój 6 rząd jest blisko. Kręcę się jeszcze. Siadam.
Ech, jak zwykle sam na koncercie. Zagaduję więc dziewczynę obok. Gadamy sobie o muzyce, skąd jesteśmy. I nagle coś mi zaczyna świtać. Gabrysia, jest muzykiem. Wypalam
Słuchasz Tori Amos? Tak, bo wiesz, na polskim forum Tori jest taka Gabrysia, co... To ja- odpowiada.

No i jak tu wierzyć w przypadki? Przecież my się znamy

. Siedzimy akurat obok siebie. Po prrrostu.
Światła gasną. Słucham. Pojawia się na scenie bez splendoru. Siada. Laurie wygląda tak kobieco. Ładnie. Jej ciepły głos. Wszystko, co mówiła, było tłumaczone na ekranie. Wiedziałem o tym od kilku godzin, kiedy to na dworcu przeczytałem w
Newsweeku wywiad Filipa Łobodzińskiego z Laurie.
Wprowadzenie o barwach. Słucham. Pojawia mi się w głowie myśl, że my ludzie ujawniamy swoje emocje, by jakoś dogadywać się z innymi. Okazujemy swoje niezadowolenie, by ktoś przestał, cieszymy się, by pokazać swoją siłę, smucimy się, by skupić się na sobie. A ona opowiada o sobie, o tym jak patrzy, słyszy i czuje bez nazywania w sobie czegokolwiek. Jak ona dyskutuje ze swoim facetem? Jak się kłócą? Przecież ona teraz jest taka czytelna, choć nie mówi, że coś ją wkurza czy że coś jej się podoba. Ty sam to łapiesz. Wyobraziłem sobie, jak ona w tak pozornie podporządkowany, bierny sposób dowodzi swoich racji z
Lou Reedem, swoim życiowym partnerem. Tu można poczuć się bardzo pokornym przecież, a przez to lepiej otworzyć się na to, co Ona mówi.
Pingwiny to geje- słyszę od Laurie w takim tonie, jakby mówiła, że na zewnątrz jest zima. Słucham? Laurie opowiada, że zestrzelono rakietę, dużo kawałków spadło na Antarktydę. No i pingwiny geje brały te kawałki pod futro i wygrzewały, jak jaja. Dopiero po kilku tygodniach stwierdziły, że to był zmarnowany czas. Amerykanie złożyli te fragmenty, które udało im się znaleźć i tak powstała
mapa brakujących części. Spodobało mi się to określenie.
To prawdziwa historia?
Czy ona mówi o prawdzie? Właśnie. Bo po wprowadzeniu Laurie opowiada o projekcie tego występu. Została zaproszona do NASA jako pierwsza artystka. Spodziewali się laserów, efektów pirotechnicznych i masy hi-tech, musiała im dopiero wytłumaczyć, czego mogą się po niej spodziewać. Później usłyszała, że jest pierwszą i ... ostatnią artystką zaproszoną do NASA. Pokazali jej zdjęcie z kosmosu. Dużo niebieskiego. Jak niebo. Ciepłe, cudne.
Tak tam jest? -zapytała.
Dodaliśmy takie kolory, bo to chcą zobaczyć ludzie. Jak to? To nie jest prawdziwe?
Zdjęcie zawsze jest interpretacją- usłyszała.
Solo na przetworzonych elektrycznie skrzypcach. A Ty zostajesz z jej myślą.
Pokazali jej kombinezony NASA. Niepospolity materiał, zawartość pełna różnych dodatków. Na przykład strzykawek z hormonami. Dostosowuje się do twoich potrzeb. Kombinezon w zamyśle wyprodukowany do podróży w kosmos. Ten kombinezon pójdzie jednak na pustynię. A dalej na wojnę. Kolejne solo.
Była w górach. Z psem. Pies się chował, by potem wyskoczyć i śmiać się do niej. Szła i szła, aż się zapomniała. Zobaczyła nad sobą jastrzębie. Latały sobie, nie myślała o nich specjalnie. Nagle zaczęły latać bardzo nisko. Jeden niemal poderwał jej psa i odleciał.
Inna historia, którą zapamiętałem. Jakże wymowna. Laurie spotkała mężczyznę. Miał na sobie niezwykły sweter. Przyglądała się jemu. Był szczególny. W końcu o niego zapytała. Usłyszała, że został on uszyty z koca, w którym ten mężczyzna spał jako niemowlę. Teraz ten sweter okrywa go w jego życiu dorosłym.
Raz nazwała emocję. Powiedziała o strachu. Że jest jak jąkanie. Ludzie jąkają się na początku słów. Ją-ją-ją-ja-ją-ją-kają. Jak strach, który pojawia się na początku czegoś. Nie na końcu. Nikt się nie ją-ka-ka-ka-ka-ka-ka-ka-ka. Nikt się nie boi na koniec. Na końcu może pojawić się żal.
Każda historia, o której opowiadała Laurie, była odrębna, ale łączyła się z kolejnymi. To było spójne. I miało swój wymiar i czas. Nie było w tym napuszenia, choć była dramaturgia. Ona rzeczywiście potrafi opowiadać, jak nikt inny. O dużym po małemu. Nie było tym razem piosenek, choc muzyka towarzyszyła jej dyskretnie przez cały czas. To było wiele historii. Głównie o NASA, ale nie tylko. Właściwie konfrontacja techniki ze sztuką była pretekstem, by porozmawiać o ludziach. O sobie. Bo Laurie opowiadała o globalnej walce, toczącej się na różnych wymiarach relacji ludzkich. Tak ją zrozumiałem. Takie zrobiłem jej zdjęcie

. Nie bez kozery zastanawiałem się, jak wygląda jej walka. Walka rozumiana jako obrona swoich racji, utrwalanie swojej osoby, wzmacnianie własnego wpływu, korespondowanie z innymi i ze sobą przy odczuciu jak najmniejszego natężenia bólu.
I ja. Wróciłem z nową głową. Przewietrzoną jak po urlopie. Oczywiście zmęczony, no bo jak może być inaczej, kiedy z marszu idzie się do pracy. Wróciłem w poczuciu, że nie pozwalam sobie na wiele. Walczyć by być wolnym? Co to za paradoks? Bo może pojęcie walki zostało przez nas wypaczone? Jezus walczył, Frida walczyła, Lennon też walczył. Bez agresji. Bez NASA.
A w perspektywie jeszcze 3 koncerty. Najbliższy już za 2 dni.
Nie jestem fanem
Depeche Mode, od razu uwaga na wstępie. Bardzo podoba mi się ostatnie CD
Playing The Angel, szanuję poprzednie płyty, ale ostatnia- nie mogę się od niej uwolnić. Ale czy to starczy, by się dobrze bawić i uzasadnić wydawanie takiego kawał grosza?
Tak się zastanawiałem. Ale jest we mnie jeszcze coś, co zadecydowało. Wspomnienie z 13 marca 2000. 3 rok studiów w Katowicach. Koncert Stinga w Spodku. Nie miałem pieniędzy, byłem studentem (synonimy niemalże

). Włóczyłem się wtedy wśród tłumu, licząc na cud. Myślałem wtedy
nigdy więcej. Rok później miała miejsce podobna sytuacja, tylko bez włóczenia, jak Tori była w Trójce po raz 1. Teraz staram się spełniać marzenia koncertowe, w ramach możliwości. Nie wszystkie, Erykah Badu i Grace Jones mam nadzieję jeszcze się tu pojawią.
Dobry pretekst na ćwiczenie mówienia nie i potwierdzanie, że jestem jednak do zastąpienia w pracy. 2 zdania. No, może 4 i siuuuu do Katowic z Sosnowca.
Ludzi przed Spodkiem było już trochę w 1,5 godziny przed zapowiadaną godziną wpuszczania do środka. Tutaj do woli mogliśmy z Anką z którą byłem, nacieszyć się tym, czego na
The End Of The Moon Laurie Anderson mi brakowało. Gadek o zespole, żartów z ochroniarzy, przyjemnego nerwa w oczekiwaniu na. W pewnym momencie tynk zaczął odpadać z sufitu, co było niepokojące w kontekście zimowych doświadczeń śląskich z dachami. Jak widać, bez kryzysu się obyło na szczęście.
Jesteśmy w środku. Stare metody. By dyskretnie i bez zbędnych starć znaleźć się jednak
nie tu, tylko tam. O! Tam. Bliżej barierki. Razem. Dziwne. Zbliżaliśmy się, mijając najbliższe rzędy ludzi, bez napięć. 3 rząd od barierki. Blisko. Może wystarczy. Bo okazało się, że ci ludzie nie są rywalizujący. Są wobec siebie spokojni. Co się będę pchał? Tu jest blisko. Płyta w Spodku jest małą. Już tutaj pozostaliśmy.
Stanie bywało różne. Próba utrzymania się na małym, a jak pomocnym podwyższeniu, udawała się, ale czasem wymagała stania pod kątem ostrym

.
Generalnie wygodnie. Po chrzcie koncertowym z 1996 roku, jak stałem w 15- godzinnym ścisku 130 tysięcy osób na praskim koncercie
Michaela Jacksona, przydaje się na całe życie.
Ludzie oczywiście zaczęli narzekać na organizację. To już jest mantra, na każdym koncercie. Myślę, że było normalnie. Znaczy się dobrze. Jeden poślizg to wyłączone mikrofony zespołu grającego przed DM. The Bravery. Przez to nie był to szczególnie wciągający występ. Chyba że kogoś interesuje rock’n’rollowy instruktaż postępowania ze statywem do mikrofonu.
No i w końcu nadszedł wyczekiwany moment. Zaczęło się od hałaśliwego zgrzytu z
a pain that i'm used to. I poooszło. 2 kosmiczne konsolety, perkusja, Martin Gore z gitarą i D. Gahan. I kula, na której co pewien czas pojawiały się napisy, będące komentarzem do piosenek. Pojawiło się miłe napięcie, które nie opuszczało mnie do końca. Muzyka, w połączeniu z czarną oprawą oczu muzyków i psychozą tłumu wytworzyła nastrój zabarwiony czymś niespokojnym, a zarazem rozrywkowym, lekkim. Ciekawe połączenie. Gahan sprawdza się bardzo na scenie. Przykuwa uwagę. Gore wzbudza szacunek i to jego imię było głównie skandowane. Co by nie pisać, była to 2 godzinna przednia zabawa. Ludzie trzymali się za ręce, śpiewali wszystkie piosenki- nawet te najnowsze, co szczególnie cieszyło muzyków. Dawno nie widziałem tak oddanej widowni. Bardzo daaaawno. I dawno tak spokojnie się nie czułem wśród tłumu. I tak dobrze.
To były dwa bardzo udane wieczory. Rewelacyjna rozrywka, świetny odpoczynek i oderwanie od codziennego trybu życia. I wspomnienia na resztę życia. A będą kolejne. Wspomnienia oczywiście. Wracaliśmy do domu z okrzykiem
Aaaaaaan-dy-Fle-tcher!!
Przyzwoity opis koncertu DM ukazał się o dziwo na onecie. Są tam również zdjęcia:
http://muzyka.onet.pl/mr,1278373,wiadomosci.html
Zachęcam też do zerknięcia na forum fanów:
http://www.depechemode-forum.pl/index.php
Tracklista z katowickiego koncertu:
A Pain That I'm Used To
John The Revelator
A Question Of Time
Policy Of Truth
Precious
Walking In My Shoes
Suffer Well
Damage People
Home
I Want It All
The Sinner In Me
I Feel You
Behind The Wheel
World In My Eyes
Personal Jesus
Enjoy The Silence
Shake The Disease
Just Can't Get Enough
Everything Counts
Never Let Me Down Again
Goodnight Lovers
O wrocławskim koncercie Laurie Anderson na:
http://miasta.gazeta.pl/wroclaw/1,35750,3208672.html
http://www.dlastudenta.pl/muzyka/index. ... ar&id=5341