Pewnego dnia poszłam do cioci. Przechodziłam od tyłu, czyli od strony podwórka z wszechobecnym drobiem. To wchodzę do kuchni i ciocia do mnie, żebym przyniosła 9 marchewek. To ja standardowe: "Dobra" i idę. Oczywiście w ogrodzie same glizdy i takie oblechy... Wyrwałam marchewki plus jeszcze 2 dla mnie. Mówie sobie: "Dobra, może kaczki chociaż raz mnie nie zauważą" i idę. Otwieram bramkę, a wszystkie kaczki (jakbym wykrakała) pędem do mnie, dzioby otwarte, skrzydła rozdarte i tylko aby dostać marchew. Byłam tak przerażona, że pobiegłam do domu, deptając po drodze kaczki, które popadnie (nie obeszło się bez przeprosin). Wchodzę do kuchni i daję cioci. A ona zrywa natkę i daje mi. Jak powiedziała, żebym to dała kaczkom, znieruchomiałam. Ja miałabym wrócić do wszechobecnego, wszechdziobiącego i wszechwidzącego drobiu?! Ale dobra, poszłam. Kaczki uwiesiły się na mnie, ja rzuciłam natkę i pogoniłam je. Jedna z nich zaczęła mnie gonić i dopiero na schodach do domu ją zgubiłam. Do dziś ta kaczka mnie śledzi i gdzie nie pójdę, tam widzę jej dziób.
Jak to opowiedziałam rodzinie, to okładali się ze śmiechu
