Opowiadanie - Tear...

Dział przeznaczony do prezentacji własnej twórczości: wierszy, rysunków i tym podobnych.
Michaelka111
Posty: 558
Rejestracja: śr, 17 wrz 2008, 17:58
Lokalizacja: Warszawa / Nasielsk

Opowiadanie - Tear...

Post autor: Michaelka111 »

Oto poprawiona wersja opowiadania.

Ludzie. Oni często nie zdają sobie sprawy z tego co robią, jak to czynią, komu... Śmieszne. Jesteśmy tak głupimi i prostymi istotami nie wartymi tych wszytskich fałszywych pokłonów. Ani żadnych budowli i świątyń. Światem winien rządzic Bóg! Jednak sam się we wszytsko zaplątał. Wyszedł z wprawy. Teraz my sami z naszą wolną wolą, niszczymy siebie po kolei. A co dalej?
Siedzę. Wpatrzony w stary, mosiężny zegar. Złote wskazówki tykają. Wyznaczają mi godzinę, kiedy to wreszcie mam podnieśc tyłek i ruszyc się z tego parszywego miejsca. Z gabinetu. Jestem Joshua. Niezbyt urokliwy facet... Grubo po trzydziestce. Niedługo jednak moje urodziny. Kto by sie przejmował moim świętem, kiedy nawet ja nie mam czasu i ochoty go obchodzic..?
Nigdy nie lubiłem patrzec w lustro, które wisi w małym przedpokoju mojego niewielkiego domku na przedmieściach. Non stop oglądałem w nim to samo. A raczej.. Kogoś identycznego. Krótko ściętego, niskiego szatyna, o zaokrąglonych rysach twarzy. Zawsze z tą samą miną. Miną niespełnionego i zmartwionego człowieka. Oczywiście moja żona - Corey - wciąż powtarza, że przesadzam. Ja akurat się z nią nie zgodzę. Kobiety myślą nadomiar banalnie. Ja - jako samiec, mam na głowie wiele spraw. Nieco egoistyczna teza... Nieprawdaż?
Nigdy nie miałem dzieci i nic nie zapowiada, że będę miał. Nasze starania o nowego członka rodziny, już od kilkunastu lat kończą się porażką. Corey to odpowiada. Mnie kiedyś nie odpowiadało. Teraz nie mam już żalu. I tak w tym wieku, pewnie nie małbym czasu na wychowanie córki czy syna. Jednak zawsze jest nadzieja. Co będzie, to będzie.
Jestem pracownikiem Zakładu Psychiatrycznego w Sant Cloose, inaczej zwanego Tear. Pilnuję mężczyzn i kobiet... Osób które się tu znajdują. Budynek znajduje się na wielkim, odludnionym, zielonym wzgórzu. Dookoła bezkres i gdzie niegdzie mały las na horyzoncie. Do tego miejsca trafiają na prawdę tylko najpoważniejsze przypadki. Ten piętrowy, biały i obskórny dom, ogrodzony jest murem - wielkim i szarym. Niczym więzienie, tyle, że tutaj co dzień słychac coś, co w normalnym środowisku, załamałoby, lub rozbawiłoby do łez byle jakiego człowieka. Wysyłają tu seryjnych morderców, którzy nie są w pełni świadomi swoich czynów... Cpunów, alkoholików... Oni przez swoje zachowanie muszą zostac porządnie odizolowani i odseparowani od społeczeństwa.
Mieszkam około 20 km od Sant Cloose. To chyba najbliżej położona budowla od Tear. To na prawdę bardzo dziwne, ale... lubię swoją pracę. Może nie cierpię widoku stęchlizny i wychódzonych "prawie trupów", ale ich słowa i ta... niezmierna wyjątkowośc... Wprowadzają w pewnien obłędny stan. Że człowiek czasami pragnie zastanowic się glębiej nad swoim życiem... Jak żyję, nie słyszałem jeszcze o podobnych przypadkach, jakie spotykam w naszym Psychiatryku. Wśród naszych "4 białych ścian".
Ciężko pogodzic jest sie z myślą... Że we własnej historii... Az do dziś - do 11 lipca 1940 roku, spotykac było mi dane tak dużo tragedii. I to nie swoich. A innych. Widziec to cierpienie... To katorga. Muszę byc chłodny, by nie stracic pracy. Jedna pomoc z mojej strony i wylatuję.
Odkąd pamietam... Mam tylko troje przyjaciół. I to własnie znajomi z pracy. Sam Lesley - który tylko w szczególnych przypadkach się odzywa. Jest dosyc pokaźnie zbudowany. Blondyn. Wysoki i napakowany. Czasami zazdroszczę mu tej sylwetki. Ale to przyjaciel. Nie patrzę juz na wygląd jak za pierwszym razem... Jack Fronty - Starszy już facet, około siedemdziesiątki. Za to najmądrzejszy z nas wszytskich... Często lubi cytowac... Od Shekspear'a, po Stephena King'a. W młodości zapalony sportowiec. I na koniec Marty Claus - młody, dwudziestoletni chłopak. Nowy w naszej branży. Nie dane było mi go dobrze poznac do tej pory. Dziwi mnie, ze nie wybrał jakiegoś innego kierunku. Przecież ma możliwości. Ale ciągle tłumaczy nam, że czuje, że to jest właśnie jego powołaniem. Ta gówniana robota, która potrafi człowieka stoczyc na dno.






Rozdział I

Krzyk


4:40. Jak co dzień wstałem o wczesnej porze. Miałem zamiar się szykowac do roboty. Do tej paskudnej roboty, gdzie czekała na mnie zgraja kolegów i koleżanek po fachu. Tylko, że... Nie jest tak łatwo patrzec na ludzi, którzy się tam znajdują... Są jak bezdomni. I właśnie tak o nich myślę, każdego poranka, kiedy przetrę oczy. Jednak praca, to praca.
Pod białą, ciężką pierzyną, spoczywała moja żona. Corey. Bogini piękności. Włosy do ramion, o złotawym zabarwieniu. Oczy czarne jak heban. Ciało smukłe niczym rzeźba... Wyglądała tak niebiańsko, kiedy spała. Nie chciałem jej budzic. Postanowiłem powoli zejśc z posłania i udac się do łazienki, przemyc twarz. Zając się zakładaniem specjalnego ubrania.
Czasem uważam, że tacy ludzie siedzący w naszym Zakładzie, to jednak mają szczęście... Bo jeżeli popełnili coś strasznego, a sąd orzekł niepoczytalnośc, to w najsmutniejszym przypadku, unikęli śmierci. Może to niezbyt poprawne spojrzenie na ten cały stan, lecz ja uważam, że mówię całkiem do rzeczy.
Przejrzałem się lustrze. Boże.. Dawno tego nie robiłem. Zszedłem na dół, by zrobic sobie nieduże śniadanie. Za oknami korytarza, którym szło się do następnego pokoju, było jeszcze ciemno... Zapach rosy unosił się w powietrzu. Uderzał do moich nozdrzy i kąsał niczym jadowity wąż. Muszę przyznac, że nie do końca zależało mi na tym jedzeniu. Ale gdy zobaczyłem, że za blatem kuchennym stoi Corey i przygotowyje mi kanapki, szczerze mówiąc powrócił mi apetyt. Rozejrzałem się wokoło, jakbym był po raz pierwszy we własnej kuchni. Nie byłem w pełni silny jak bym chciał. Bałem się. Tak. Bałem się, że do mojego domu pewnej nocy wtargnie wojna. Wojna, która od długich kilku lat, toczyła się na zewnątrz. Tak więc w naszym Tear w Sant Cloose, mieszkańców nie brakowało w ten szczególny czas.

- To pa Kochanie..Pamietaj, że po pracy masz jechac prosto do domu... Niech dzisiaj odwiezie Cię Sam. Poproś go grzecznie... - rzekła z powagą moja żona, wkładając mi do torby pudełko z drugim śniadaniem. Zasugerowała Sama, ponieważ nasz samochód już od tygodnia nie był na chodzie. Nawet nie miałem czasu zajrzec do garażu i sprawdzic co się mu stało.
- Pamiętam. A Sama nawet nie musze prosic. Jest dla mnie jak brat... - odparłem i ucałowałem moją kobietę na pożegnanie. Wyszedłem z domu, zpełzłem ze starych drewnianych schodków przed drzwiami wejściowymi. Podążyłem w stronę przystanku autobusowego. Nie miałem daleko. Jakiś... Jakiś kilometr.
Okolica, w której mieszkam, wprost prosi się, by wejśc w nią głębiej. To tak na prawdę mały obszar. Jest tu raptem pięc domów. Rodzina Kean'ów, co tydzień odwiedzająca nas na niedzielnym obiedzie, niezbyt zamożna... Ale nam najbliższa. Z szóstką dzieci. Czasem jak tak na nich patrzę, to cieszę się, ze ja nie muszę użerac się z takimi małymi istotami.... Brudzą, chlapią, drą się... Niezmiernie beznadziejne.
Po drugiej stronie pola, na przeciewko naszego budynku, mieszka samotna dwudziestolatka. Nie wiadomo do tej pory czemu mieszka sama i jak tu trafiła. Powiem tylko jedno. Jest bardzo nowoczesna. Jej styl i mowa, świadczą o awangardzie. Lecz... Rzadko kiedy zamienię z nią słowo... Rubystey'owie są zwykłą trzyosobową rodziną, która ulokowała się w małym mieszkanku i jest jej tam całkowicie dobrze. Cieszę sie, że są. To najsympatyczniejsi mieszkańcy Donte. Pozostałych dwóch rodzin nie znam. Nie chcą się dac pozac, więc ja nie będę się napraszał.
Dotarłem do przystanku. Która godzina... ? Ach tak... 5:30. Byłem sam pod daszkiem. Nie widziałem nawet starej, poczciwej Margaret, która każdego poranka wyruszała do miasta, po tuzin jaj dla wnuków. Zdziwiłem się, ale może pojechała wcześniejszym? Albo zaspała... Zdarza się.
Wtem zauwazyłem, że z daleka nadjeżdża autobus.Podjechał pod przystanek a ja posłusznie wgramoliłem się do środka.
- Witam Panie Shawk. - zagaił kierowca w moją stronę. Przez tak długie lata się widzimy codziennie, to i często się rozmawia. Więc... Była okazja żeby dobrze się poznac.
- Jak się masz, Ben? - odpowiedziałem.
Ben Carter, to gruby facet z wąsem pod nosem. Nigdy nie widziałem go stojącego na nogach. Non stop siedzi za tą swoją kierownicą. To jest na prawdę jego świat. Tylko jego świat.
- Jakoś leci ! - wrzasnął.
Autobus był prawie pusty. Usadziłem się na miejscu obok Bena. Gawędziliśmy przez całą drogę. Jechało się okoł trzydzieści minut. Ale nie żałuję. Wielkie i niemożliwe poczucie humoru tego mężczyzny poprawiłoby samopoczucie nawet największemu zgredowi, albo człowiekowi właśnie konającemu na polu bitwy.
- No to jesteśmy! Nawet nie waż się mi płacic Josh...! - kierowca zerknął podejrzliwie na mnie. Przez chwilę w moich myślach zadudniały słowa: "To chyba początek.. Następny początek mojego dnia w robocie"...
- Skoro sobie życzysz... - zaśmiałem się, po czym wybiegłem z pojazdu.
Przede mną wymalował się ponury obraz...Obraz Zakładu Psychiatrycznego w Sant Cloose - Tear.

Prosta ścieżka, rozpościerająca się na bardzo króciutko przyciętej trawce. Wprost przerażająco pedantyczne miejsce. Podchodząc coraz bliżej muru, słyszałem tą straszną ciszę tu panującą. Strażnicy bezustannie pilnują pacjentów z drugiego piętra. Najwyższego. Ja pracowałem na parterze. Czasami udawało mi się przedostac na pierwsze piętro, ale też kilka razy zostałem po godzinach, żeby poobserwowac co się dzieje w nocy. Aż nieprawdopodobne, że mi się chciało. Ale tak. Chciało mi się.
Ustałem w bramie i popatrzyłem na budynek. Pomimo iż świeciło słońce, nie umiałem się uśmiechnąc.
Przekroczyłem granicę. Granicę pomiędzy normalnym życiem, a ucieczką w zapomnienie... Wszedłem do holu. Na ścianach wisiały portrety dyrektorów Zakładu. Naszym obecnym przełożonym jest Barry Louis. Wysoki, gruby facet po pięcdziesiątce. Zdjąłem torbę z ramienia i spojrzałem dookoła. Szatnia... Schody... Korytarz... A wszędzie biało...
W Sant Cloose było pewne pomieszczenie, nazywane "White wall" - białą ścianą. Gdy ktoś jest był niegrzeczny.. Wyzywał strażników, bił kogoś albo robił cokolwiek innego, niż mu każą... Trafiał tam. Otwierano wtedy wodę i mierzono nią w człowieka. A to jest ból... Mówię prawdę. Jeżeli to nie pomagało, brano gorsze rzeczy... Ich metody mnie powalały. I powalają nadal. Jednak nie mogę sie sprzeciwiac. Taka robota wymaga ode mnie ogromnej nieczułości. A to odstrasza. Mnie szczególnie. Marty czasem rozklejał się widząc, jak nasi koledzy z góry (z którymi praktycznie nie mamy kontaktu) ciągnęli starca po korytarzu, krzycząc. Własnie to są ich metody. W ostateczności, wrzucają chorych do piwnicy pod ziemią na dwa, trzy dni. Bez jedzenia. Żeby wkońcu się uciszyli... To jest chore po prostu. Kiedyś coś im powiem... Jak strace cierpliwośc...
Już od kilku sekund dobiegał do mnie dźwięk stukających pantofli pana Ray'a. Ray sprząta w zakładzie i zajmuje się szatnią. Zagląda też czasem do kuchni i robi obiady.
- Witaj Josh ! Bałem się ze nie przyjedziesz! - zmarszczki na jego twarzy układały się w tak łagodny sposób, że wyglądał jak jakiś anioł.
- Jestem dopiero trzy minuty po czasie Ray... - odrzekłem. Racja. Zawsze byłem wcześniej. Ale trzy minuty?!
- No w sumie nie mam się do czego przyczepic kolego. - zaśmiał się, po czym kontynuował. - Jednak... To nie moja sprawa.
- Ale chyba Barry nie jest wściekły na mnie? - Z oczu Ray'a można było wyczytac lekkie zaniepokojenie całą sytuacją. Postanowiłem uniknąc tej konwersacji. - Muszę leciec do pracy. Trzymaj się !
- Ty także ! - krzyknął w moją stronę i schował się za kurtkami.
Właśnie wkraczałem na dróżkę wariactwa. Idąc korytarzem, nawet nie chciałem spojrzec za siebie... Nie przypominałem sobie kiedy ostatni raz odwróciłem wzrok do tyłu... Cały czas był on skierowany w przód... Albo w podłogę... Czasami miałem wrażenie, jakby przede mną rozpościerało się światło. Droga do nieba... Tak ! Nazywam Tear niebem! A raczej... drogą do niego! Chciałoby się nią wszystkich poprowadzic. Jednak to syzyfowa praca. Nie do wykonania.
- Oooo! Joshua! Chodź tu prędko ! - wydarł się Jack, wylatując zza ściany. Nie powiem, mocno się przeraziłem. Fronty był blady jak ściana! O mało się nie przewrócił. Zadarł nogę i zawrócił. Machnął jeszcze do mnie ręką. Więc poleciałem. Mimo tego, iż podłoga była strasznie śliska. To nie był długi dystans, więc nawet się nie zmęczyłem. Ale przed oczyma widziałem straszne obrazy, jakie już nie raz miałem okazję widziec. Nagle zauważyłem, ze Jack ustał. Więc ustałem obok niego. Spojrzałem na chorego, przez szybkę. Na ten biały pokój, z malutkim okienkiem przy suficie.
Pacjent miał na imię Sony, ale wszyscy nazywali go Smily. Uwielbiał się śmiac. Rozbawiał każdego do łez. Trafił tu za to, że zabił swoją matkę. Po dokładnych analizach jego psychiki, sformuowano wniosek, ze jest on powaznie chory psychicznie. I mieli rację.
Widziałem przez szkiełko, jak pisze po ścianie własną krwią... Sam otworzył szeroko oczy i bez słowa wpatrywał się w to, co robi Sony. Szybka, o której wspomniałem była rozbita. A Smily naciął sobie nadgarstka palca i wodził nim po powierzchni...
- Klucz! Gdzie klucz!!! - krzyczeliśmy do siebie.
- Marty już go niesie ! - wrzasnął Jack. Nie mogłem tylko uwierzyc w jedną rzecz... Nie mogłem czegoś zrozumiec.
- Czemu Nie miałeś go przy sobie ! Przecież numer sześc to Twój podopieczny! Masz miec wszytkie klucze. Ja za to odpowiadam i wykopią mnie z tąd jeżeli się nie przystosujesz! - zdenerwowany podniosłem ton. Taka prawda. Jack powinien był bardziej sie starac. Mimo swego sędziewgo wieku.
- Przepraszam. Ja też nie chcę wyleciec. To sie więcej nie powtórzy! - błagalnie na mnie spojrzał.
- Dobra, dobra. O tym porozmawiamy później. - chłodno zwróciłem sie do niego. - Marty!!!! - wrzeszczałem na cały głos...
Wtem Sam szturnął mnie w ramię.
- Patrz... - szepnął... Ja tylko zajrzałem do środka... Sony napisał na ścianie pewien napis.
"Tear to niebo..."
Na prawdę nie miałem pojęcia jak to sobie w tej chwili wytłumaczyc. Ale cóż. Wziąłem to za zbieg okoliczności... Wkońcu to pacjent. Ma swoje myśli. Jednakże... Uderzyło mnie to zupełnie jakbym dostał jakimś patykiem mocno przez łeb. Nie potrafiłem oderwac wzroku od czerwonych stóżek krwi spływających po białej farbie. Kilka chwil stałem nieruchomo, aż wreszcie ktoś odepchnął mnie z całej siły tak, ze upadłem na posadzkę. Wtedy się otrząsnąłem. Widziałem jak Marty gorączkowo próbuje wsadzic klucz do zamka. Gdy mu się to udało, Sam pociągnął stal. Jack jako pierwszy wbiegł do środka. A ja tuż za nim. Forty złapał Sony'ego za ramiona i posadził na ziemii. Chwycił jego rękę. Z dziwną pogardą popatrzył na dłoń Smily'ego.
- Coś Ty zrobił człowieku?! - krzyknął.
Sony nawet nie zerknął mu w oczy.. Patrzył wciąż na mnie... I to takim dzikim, zwierzęcym wręcz spojrzeniem. Nigdy nie zapomnę tej sytuacji. Wydaje mi się taka cholernie skomplikowana. Wtedy miałem wrażenie, jakby Sony czytał w moich myślach. Przyżekam, że własnie 11 lipca 1940 roku tak myślałem. Jak Bóg mi świadkiem.
- Zostaw go Jack. - spokojnie rzekłem. Czułem zimny pot na swoich plecach. Forty chwilę się wahał, lecz gdy spojrzał na mnie, posłuchał się. Oderwał ręce od ciała mężczyzny i ustał w rogu sali. Spuścił głowę i milczał. Ciężko było mi przełknąc ślinę... Działy się u nas na prawdę o wiele, wiele gorsze sytuacje, ale... Ta miała jakiś związek ze mną. Lub nie miała. Bo ... To mógł byc głupi żart.
Smily uśmiechnął się szyderczo. Tak niepoczytalnie i głupio.
"Tear to niebo.." Powiedziałem sobie po raz kolejny w myślach. Mocno zacisnąłem wargi. Już nie chciałem miec tego w głowie. Ale nie mogłem niczego wymazac! Nie wiem czemu! Niby to zwyłe słowa!
- Tak Panie Shawk! Tear to niebo! - wydarł się pacjent. Sam przytrzymywał go za ramiona.
- Jack pomóż, cholera! - wrzasnął. Sony zaczął kopac i szarpac się. Strażnicy ściskali go, żeby się nie wyrwał.
Nagle w przejściu niespodziewanie pojawił się Ray. Widac było, że chciał przekazac nam jakąś złą wiadomośc. Spodziewałem się strasznych rzeczy. Np. tego, że Barry za chwilę tu wkroczy i zobaczy zakrwawioną ścianę. To byłby koniec. Dla mnie. Okropnie ciężko jest tak sobie dopisywac dalszy bieg wydarzeń. To nieprawdopodobne. Marty był niezmiernie zmieszany. Nawet nie wiedział w która stronę spojrzec. Zauważyłem to. Nie musiałem jednak długo czekac na wieści od Ray'a.
- Tom z chłopakami tu idą! Nie wiem co zrobicie, ale proszę wykombinujcie coś, bo nie chcę patrzec na ich łzy! - powiedział głośnym tonem. Jego ręce się trzęsły. Widziałem to zdenerwowanie.
- Jak to idą?! Po co?! To nasze piętro. - zdziwił się Claus. Jego twarz skrzywiła się pod wpływem słów wypowiedzianych przez Ray'a. Jack i Sam nadal trzymali wyrywającego się Son'ego. Poraz pierwszy widziałem go w takim stanie. Nieobliczalnego i zagubionego.
- No po prostu idą! Usłyszeli hałas. Chcą sprawdzic co się dzieje. - Po chwili szatniarza już nie było. Nie chciał natknąc się na Tom'a, Dick'a i innych z piętra wyżej.
- Czemu tak się boicie?! Zrobią wam coś? - zwróciłem się do nich, żeby trochę uspokoic atmosferę. Odniosłem wrażenie, jakby moja grupa nie umiała zapanowac nad emocjami! Pierwszy raz w życiu. A to najgorzej mnie denerwuje. Brak pewności w działaniach! Potworna pustka.
- Hej, koledzy.... Co tu się dzieje? - podle zapytał Dick. Stanął w przejściu, oparł się o futrynę i spojrzał odruchowo na ścianę. Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Pobladł.
- Co to ma znaczyc?! - przerwał i jego wzrok skierował sie na Sony'ego. - Pieprzone pierwsze piętro. Takie rzeczy nie mają miec tu miejsca! - odwrócił sie do mnie. Zamarłem. Starałem się nie pokazywac tego po sobie. Mialem bardzo poważną minę. Nie odrywałem źrenic od Dick'a. "Co mu odpowiedziec?! A jak doniesie o tym Barrie'mu? Nie moge go przestraszyc..." - takie były moje myśli.
Tom niepewnie zbliżył się do do Smily'ego. Ten był zdyszany, jakby przebiegł kilka kilometrów. Mógłby rzucic się na kogoś i pocwiartowac jego ciało na kawałki. A wiem co mówię. Taki już był.
- Tear to niebo!!! - wrzeszczał.
Marty stał jak wryty. Zapadła cisza. Stąpałem obok Claus'a i widziałem jego oddech. Widziałem go! Widziałem jak preżywa... Nie mogłem nic zrobic w tej sytuacji. Gdyby tamci z góry się nie pojawili, zawołalibyśmy pielęgniarki, one podałyby coś na uspokojenie i po sprawie. A tak?
Tom szepnął chamsko, do Smily'ego, który chuchał mu prosto w twarz:
- To nie jest niebo przyjacielu... To piekło. Twoje piekło. Od dziś. - chciał się zaśmiac, lecz wtem niefortunnie, Sony wyrwał się Jack'owi i Sam'owi. Rzucił się na Tom'a gryząc go w nos. Nie chciał puścic. Podleciałem do nich. Myślałem, że oszaleję! Ciągnąłem Sony'ego, by przestał. Wszyscy próbowali to robic. Tom obijał się o ściany. Starał się odepchnąc chorego. Oparł się o krew na ścianie.
Nie przychodziło mi nic do głowy, w czasie panowania tej szarpaniny. Nagle coś mnie olśniło...
- Masz racje Sony! Tear to niebo! - stało się ciś nieprawdopodobnego. Sony puścił Tom'a.
- Powaliło cię?! Aaaa! Mój nos! - krzyczał strażnik. - Jeszcze zobaczymy kto na tym wyjdzie! Bierzcie go chłopaki! Do piwnicy! - wybiegł trzymając się na nos... A raczej to, co z niego zostało...
Dick podbiegł do Smily'ego i pociągnął go za czerwony rękaw. Dał znak kolegom, żeby mu pomogli. Oh, jakiż był zadowolony z siebie! Mogłem go wtedy strzelic po ryju.
- Ani mi się ważcie. Nie dotykajcie go. Jest chory i miał prawo się tak zachowac! Zaraz podadzą mu leki! - powiedziałem do nich.
Dick ustał na przeciwko mnie.
- Możesz mi nasrac. - Nie odpowiedziałem... "Następnym razem coś zrobię... Tak..." - myślałem.
- Wiedziałem, że nim jesteś... - płaczliwie rzekł Sony. Do mnie. Nie wyrywał się. Od kiedy wypowiedziałem te słowa, był spokojny. Obejrzał się po raz ostatni... Poczułem dziwny lęk... Dziwną potrzebę rozmowy z Sonym... Chciałem się dowiedziec co miał na myśli... Moglem spodziewac się jednak wszytkiego. Pozostało mi czekac dwa, trzy dni, zanim wypuszczą go z piwnicy.
Wyszedł z pomieszczienia. A raczej... Wyprowadzono go. Wyciągnięto. Siłą.

- Josh... Więcej tak nie mów! Pacjent to pacjent! Mamy ich sprowadzic na ziemię, a nie wysyłac w kosmos, czy tam niebo, jak Ty! - wściekał się Jack. Jego oczy zapłonęły. Wydał się bardzo przejęty tym, co się wydarzyło. Jednak... Doskonale wiedział, ze zrobiłem to po to, by uniknąc dalszej szarpaniny.
- Forty... - uciszyłem go spokojnym głosem. - Możecie wrócic do siebie. - Zwróciłem się do Sam'a i Marty'ego. Claus zamknął na krótką chwilę powieki i bez słowa opuścił pomieszczenie. Wolnym krokiem dopełzł do korytarza. Natomiast Sam patrzył na mnie jeszcze minutę. Moze nawet dwie. Jego wzrok był taki błogi... Niesamowicie ciepły. Od tej głupiej ciszy, aż zakręciło mi się w głowie.
Nie wiedziałem czemu, doprawdy, ni cholery nie wiedziałem dlaczego Sony zachował się tak idiotycznie... A może nawet.. mądrze? Nie umiałem tego wytłumaczyc.
- Joshua... Chodźmy z tąd... - szepnął Jack. Oderwałem swoje spojrzenie od krwi i cała trójka wydostała się na zewnątrz.
Dotarliśmy do holu. Wiadomo, kto czekał na wyjaśnienia...
- Ooo... Witaj Ray. - Marty pomachał drżącymi rękoma. Przełykał z trudem ślinę.. Starał się uśmiechac. Sam wcisnął się przed młodzieńca i zaczął mówic:
- Sony wraca do normalności... - zatkało mnie. I to tak, że nie potrafiłem postawic ani kroku do przodu.
- Taaa..? - podejrzliwie zaśmiał się szatniarz. - Do normalności? A to, że wyprowadzono go siłą, to normalne? Albo... Jego chory krzyk, to normalne? Jego rozcięte ręce? To normalne? Człowieku!
- Tak. To normalne. - Jack kiwnął głową. - I nie waż się powiedziec Barry'emu. - Forty zbliżył się do starca. Groźnie zerknął mu w źrenice, po czym szybko odszedł.
- Czy mi się wydaje, czy ty mi grozisz?! - zbulwersował się.
- Powiem Ci tak. Bronię naszego oddziału. Jeżeli coś powiesz, wszytkich nas pozwalniają. Marty zostanie bez pieniędzy. Jego żona jest w ciąży. - Claus gorzko zaszlochał. Ocierał dłońmi nos i oczy, żeby tylko nie poleciały łzy. Gdy tak na niego patrzyłem.. widziałem typowe, bezbronne zwierzę, które pragnie wszytkich uszczęśliwic i zadowolic, ale nie do końca mu się to udaje.Czemu? Przed zbyt wielką wrażliwośc i chęc niesienia pomocy... Jack kontynuował. - Sam jest samotnikiem. Jeżeli straci pracę, straci wszytko. - Lesley nawet nie drgnął. To zresztą do niego bardzo podbne zachowanie. Jednak wiedziałem, że w jego wnętrzu coś się powoli zawala, burzy. Pracowity i silny człowiek, lecz udający twardziela. Nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości nikomu. Ta praca, to ostatni ratunek Sam'a. Kochałem go ponad wszytko. Był dla mnie jak brat. Najukochańszy. Najbliższy mi ze wszystkich.
- Ja już jestem wrakiem, starcem. Więc na mnie większego wrażenia to nie robi. Nie musisz się wysilac. Chodźcie chłopaki. - Zdenerwowany pomaszerował kawałek przed siebie.
- A co z Joshu'ą...? - Ray zadrwił z szyderczym uśmiechem na twarzy.
- Ray! Nie poznaję Cię! - wykrzyknąłem. Wymsknęło mi się tak na prawdę. Nie musiałem tego mówic. Zresztą... Co mi zalezało...
- Shawk to nasz dowódca. Przecież też ma rodzinę! - Zakończył Forty. Niedługo potem zniknęlśmy z tamtąd.

- Dobra Marty, trzymaj się! - pożegnaliśmy się przed bramą. Uścisnęliśmy dobie ręce na dowidzenia. Jack i Marty udali się na przystanek. Sam został ze mną jeszcze chwilę.
- Sam.. Mam prośbę. - zagaiłem niepewnie. Wkońcu po tym, co powiedział dzisiaj Forty, mogło mu się zrobic przykro. Poza tym, od tamtego momentu, nie odezwał się ani słowem. Nawet nie patrzył na mnie. Chodził ze spuszczą głową do końca dnia.
- Hm? - nadal nie oderwał spojrzenia od piasku pod naszymi stopami.
- Możesz... Możesz mnie odwieźc do domu? Corey bardzo o to prosiła... - zatrzymałem w tym momencie. Juz myślałem, że nie odpowie.
- Która godzina? - odwrócił się do mnie plecami. Przeraziłem się. Mój przyjaciel przez to wszytko stracił poczucie czasu. Zrobiło mi się go żal.
- 21:00... Jest już ciemno. - rzuciłem.
- Wsiadaj. - popędził mnie, sam zmierzając do auta. Była to stara Lancia Lambda z 1925 roku. Jednak wspaniała. Zawsze lubiłem nią jeździc. Czarny, połyskujący lakier idealnie odzwierciedlał osobę Sam'a.
Z przyjemnością zająłem miejsce obok kierowcy.
Obok Lesley'a wyglądałem bardzo śmiesznie. Jego wielkie bary mocno kontrastowały z moją małą posturą. Ale nie rozpisujmy się o tym.
Mijaliśmy kolejne drzewa.. ścieżki.. Wszędzie było cicho. W niektórych domach paliły się światła. Nad szarą ulicą miasteczka Donte rozpozcierało się pochmurne, ciemne niebo, które zwiastowało tylko jedno - wielką ulewę. Nikogo nie był widac na poboczach, tylko czasem szosą przejechał jakiś stary samochód. W domach po obu stronach asfaltu nie paliło się prawie żadne światło. Niskie, jednopięrowe budynki uginały się pod wpłwem zawjei. Rzadko można było dostrzec lampkę stojącą gdzieś w rogu mieszkania, dzięki której we wnętrzu panował półmrok. Wierzba, która stała na poboczu, sędziwa i płcząca, wydawała się byc tamtego dnia jeszcze bardziej smutna. Ten ponury obraz robił niesamowite wrażenie. Długie i zwisająe gałęzie drzewa szurały po piasku, a konary mocno skrzypiały. Jednak zdobiła cały krajobraz i mieszkańcy nie wyobrażli sobie Donte bez tej wierzby. Rzucała czar na tę okolicę..
Zrywały się coraz mocniejsze podmuchy wiatru. Zataczały spirale pomiędzy budynkami, obijały się o ściany.
Byliśmy niedaleko mojego domu, gdy nagle wyparowałem do Sama z pewnym głupim pytaniem. Chciałem ugryźc się w język, jednak nie potrafiłem.
- Sam... Co myslisz o Sony'm?
- Nie wiem. - odparł stanowczo. Niesamowicie zniechęcił mnie do dalszej rozmowy, jednak nie urwałem.
- On przeczytał to, co miałem w głowie... - ściszyłem ton. Bałem się co odpowie. Czekałem.
Nic nie powiedział. Zaparkował na moim podwórku. Zaczęło lac. Z nieba spadały ogromne krople wody, które odbijały się od blach, dachów, samochodów... Jeden, wielki huk i hałas. Miałem tylko kilka kroków do drzwi wejściowych swojego domu. Po chwili ustałem w nich, cały przemoknięty. Sam nadal nie ruszał z miejsca. Dziwiło mnie to. Samochód nie miał dachu, więc Lesley mókł.
- Może wejdziesz?! - krzyknąłem w jego stronę. Cisza... Po tych słowach włączył silnik. Odjechał.

Przekroczyłem próg i powoli przeszedłem do kuchni, gdzie stała moja żona. Złwrogi wzrok mnie poraził. Wiedziałem czego mogę sie spodziewac. Krzyku i wrzasku przez przynajmiej pół godziny. Jednak postanowiłem wytrwac. Dalej stałem w bezruchu, obserwując zachowanie kobiety.
- Coś długo wracałeś... - rzekła cicho Corey.
- Sam mnie podwiózł.. Miałem dzisiaj przykry incydent w pracy. - spóściłem głowę. Miałem ochotę zamnkąc się w pokoju i juz nie wychodzic z tamtąd do samego rana.
- Może mi opowiesz? - zapytała z nadzieją w głosie. Chciała, żebym z nią posiedział. Czułem to. Lecz ja nie miałem siły.
- Wybacz. Nie dzisiaj. - gapiłem się na strużki wody, spłwające po moim ciemnym płaszczu.
Cała konstrukcja mieszkania się zatrzęsła. Żywioł był nie do opanowania.
Poczułem przerażjące gorąco w gardle i czym prędzej powęrowałem do drugiego pomieszczenia, znajdująego się tuż nad salonem. Próbowałem sobie jakoś poukłdac wszytko w glowie. Przecież tyle rzeczy się działo. No nic..
Zamknąłem cichutko dębowe drzwi na kluczyk, który położyłem na biurku obok lampki. Rozejrzałem się niepewnie po wnęrzu, aby sprawdzic , czy nikogo w nim nie ma.
Odwiązałem czarny pasek i zsónąłem płaszcz z ciała drżącego pod wpływem zimna. Podszedłem niepewnym krokiem do szafy stojącej przy oknie i powiesiłem na drzwiczkach ociekający materiał. Przebrałem się szybko. I tak nie spodziewałem sie już nikogo tego dnia. Na dworze było bardzo ciemno. Dopadło mnie zmęczenie. Powieki praktycznie same się zamykały. Niemoc jaka panowała w moim umyśle spowodowała chęc snu. Prędko przemaszerowałem przez pokój i rzuciłem się na szarą pierzynę. Jeszcze przez kilka chwil wpatrywałem się w sufit... Biały, odróżniający się od tej ciemności, która panowała na około. Do uszu dobiegało głośne walenie kropel deszczu, a na dalszym planie słyszalne było włączone radio. Szybko zasnąłem na swoim miękkim posłaniu. Na niebie pojawił się wielki, okrągły księżyc...

- Johuaaaa! Josh! - dotarł do moich uszu głosny wrzask. Słyszałem jakby ktoś wbiegał po schodach, które skrzypiały jak mało co na tym świecie, potem jak szalony zmierzał do drzwi pokoju, w którym się znajdowałem. Nie minęły dwie sekundy, gdy Corey zaczęła walic pięścią w drewno.
- Tak Corey.. Już otwieram... - zwlókłem się łóżka. Moje kości odmawiały tego dnia posłuszeństwa. Czułem się wręcz tragicznie. To chyba po tej ulewie, która dopadła mnie i Sam'a. "A własnie. Ciekawe jak sie czuje Sam... " - pomyślałem.
Zabrałem malutki, srebrny kluczyk. Wsadziłem go delikatnie do zamka. Moja żona nie przestawała walic w drzwi. Zupełnie jakby się coś wydarzyło. Otworzyłem.
Pani Shawk wpadła na mnie z taką siłą, że mało brakowało i leżałbym na ziemii...
- Corey.. Co się stało? - zapytałem. Jej dłonie spoczywały na moich ramionach. Mocno dyszała. Nie była w stanie nic z siebie wydusic. Zaczynałem się niecierpliwic. Chwyciłem jej biodra i podniosłem leciutko podbródek. Spojrzałem w oczy. Spostrzegłem, że nie tylko nie mogła mówic, ale też ukrywała łzy... Napłynęła we mnie obawa, ze na dole, ktoś lub coś, nieźle rozrabia. Puściłem Corey i wyszedłem z pomieszczenia. Rozejrzałem się w obie strony. Lewa... Łazienka, okno, obraz... Nic szczególnego. Prawa? Dojście do schodów i mały balkonik... Miałem pewnośc że na górze nie ma nic podejrzanego. Moja żona została w pokoju.
Postawiłem krok na pierwszy schodek. Cisza. Złapałem za poręcz i posuwałem się do przodu. Na dole także nie czekało na mnie nic nadzwyczajnego. Każdy szczegół był na swoim miejscu. A w powietrzu jak zwykle unosił się zapach porannej rosy. Ale nagle zobaczyłem w oknie coś przerażającego. Coś, co kazało mi stac następne kilkanaście sekund w miejscu, z otwartą buzią. Dotarło do mnie, że muszę wybiec na podwórko.
- Pani Kean! Pani Kean! - to co ujrzałem, nie było porównywalne do niczego.
- Josh, pomóż prędko! - zrozpaczona Emma Kean błagala o pomoc. Klęczala na drodze z piasku przed moim domem i trzymała w rękach swojego męża. Leżał i krztusił się... Bezradny i niewinny człowiek.
- Coreeey!! - zawołałem. Ta po chwili wybiegła cała we łzach na werandę i zerknęła na to całe zajscie. - Lec szybko do najbliższego domu i poproś o sprowadzenie lekarza!
Tak zrobiła. Widziałem jak biegła bardzo sybko przez pole. Przed siebie. Do tej samotnej, dwudziestoletniej dziewczyny.
Nawet nie miałem czasu na zastanawianie się, czy ta udzieli nam wsparcia. Rzuciłem sie na kolana.
- Co się stało Emmo? - wykrztusiłem. Ale to nie był najlepszy moment na takie pytania. Kean leżał wpatrzony prosto w niebo. W chmury przepływające nad Plains. Ku mojemu zaskoczeniu, odpowiedziała.
- Nie wiem! Nie wiem! - wołała. - Mój mąż wyszedł rano do pracy, jak codzień! Chciałam przejechac się do miasta... Wyszłam na uli... ulicę... I on tu leżał! Z nożem w brzuchu...!!! - zatkało mnie. Rzeczywiście dopiero teraz zauważyłem tasak tkwiący w żołądku Robert'a. - I co ja powiem dzieciom?! - wydarła się szlochając.
Czułem niesamowity lęk. Nie chciałem, zeby dzieci straciły ojca. Ten moment zdawał sie ciągnąc i ciagnąc w nieskończonośc! Tu bardzo liczył się czas. Nawet pół sekundy było znaczące.
Nie dawałem sobie rady z tym, co wtedy mną zawładnęło. Nie powiedziałem ani słowa. Nie odezwałem się po prostu. Takich chwil nie da się opisac. Nie da...
- Ale widziałam...! Widziałam! - Emma dalej rozpaczała. Darła koszulę Robert'a i chowała w kawałkach materiału swe krwawe dłonie.
- A..aa..Ale co widziałaś? - zapytałem wstrząśnięty. Co kobieta w szoku może odpowiedziec mężczyźnie w szoku?
- Widziałam! Dobrze go widziałam! - szarpała ciało męża, który ledwo oddychał. Nie mrugał oczami... Można było dostrzec jedynie klatkę piersiową, która powiększała się i zmniejszała.
- Kogo?!
- Sam'a!!! Lesley'a! Wyjeżdzał wczoraj z tąd! W nocy! To na pewno on! Kto inny mógłby to zrobic?! - zalazłem się w martwym punkcie. Nie miałem pojęcia co z siebie wydusic. Czy może nic nie mówic..? W moich myślach znajdywały się takie wyrażenia jak: "Chora kobieta" , "Postradała zmysły".
- To nie on! To na pewno nie Sam! - stanowczo i definitywnie zaprzeczyłem. - Znam Sam'a. Nie mógłby tego zrobic! - puściłem w tym momencie Robert'a. Nie. To moje nerwy go puściły. Jak można go oskarżac o taki czyn? To niedorzeczne!
- Nikt go nie zna! To wielkie, silne zwierze! Mówi, kiedy ma na to ochotę! - wybąkała mi w twarz. Miałem ogromną ochotę ją spoliczkowac. Jej bezczelnośc przekroczyła wszelkie granice.
W oddali widziałem samochód. Czarny i połyskujący, jadący z ogromną prędkością właśnie w moją stronę. Miałem nadzieję, ze to Corey, bo już miałem dosyc. I rzeczywiscie - była to Corey. Sąsiadka zatrzymała sie gdzieś na trawie i niczym opętana wypadła z auta. Trzasnęła drzwiczkami. Podbiegła z wielką teczką do chorego.
- Witajcie. Mam na imię Deena. Jestem początkującym lekarzem. Studiuję. Mam nadzieję, ze uda mi się pomóc pani mężowi. Zanim lekarz sie pojawi, moze byc już za późno. Ja spróbuję coś zaradzic. - przedstawiła się krótko, dla jasności. Otworzyła czarną walizkę i moim oczom ukazało się pełno małych buteleczek i nożyków. Nie wiedzialem, jak nazywają się te przyrządy. Poczułem pewną ulgę, że mamy tu kogoś kto zna sę na tym i owym. Ale moja wściekłośc o posądzanie Sam'a o zbrodnię, była chyba oczywista. Ten poranek wszczepił we mne osowiały nastrój, który miał panowac przez resztę dnia.
- Joshua... Jedź do pracy. My sie juz nim zajmiemy... - Corey podeszła do mnie. Pogładziła po policzku. Swoim dużym palcem otarłem łzę płynącą po jej skórze.
- Jesteś pewna? Może pomogę? - nadal obserwowałem Deenę jak zajmuje się Robert'em. Ciężka praca, trzeba uważac...
- Tak. Jestem pewna kochanie. - jej głos bardzo się chwiał. Zamykała co chwila powieki, by zatrzymywac wybuchy płaczu. Odsónęła się ode mnie. Kucnęła przy Emm'ie. Natomiast ja, schowałem się w domu...
Udałem do łazienki. Jak co rano, przemyłem twarz. Jednak tego dnia patrząc lustro zobaczyłem kogoś innego niż zwykle. Człowieka rozpieszczanego przez życie. Własnie uswiadomiłem sobie, że Sam miał gorzej niż ja. O wiele gorzej. Przez tę jego samotnośc, każdy uważał go za dziwaka zdolnego do największych przestępstw. Wpadło mi do głowy, ze może tak na prawdę nawet ja sam go dobrze nie znam? Ktoż to mógł wiedziec...
Niedługo potem wyszedłem do pracy. Gdy znalazłem się na dworze, kobiet już nie było. Skierowałem swoje kroki na przystanek. Nie trudno jest się domyślec, co przez całą drogę miałem w głowie.
Sam'a
Samily'ego
Robert'a
Ray'a
Jednakże miałem zamiar wszystko poukładac. O ile nic się mocniej nie skomplikuje...

Hol. Ten sam hol, w którym miałem byc przyjemnośc dzień wcześniej i wiele lat wstecz. Zdjąłem ubranie wierzchnie i odłożyłem na ladę sztniarza. Wtem moim oczom ukazało się jedno z moich zmartwień.
RAY.
- Witam. - przywitał się. Zadziwił mnie. Spodziewałem się podniesionej głowy i głupich uśmiechow z jego strony. Ze względu na swój honor i grzecznośc odpwowiedziałem tym samym:
- Witam.
Tym akcentem zakończyliśmy nasza konwersację. Ray wyglądał inaczej. Nie byl także taki przyjazny jak kiedyś. Cóż... Ludzie sie zmieniają.
Nie jest jednak łatwa do zrozumienia przemiana z dnia na dzień. Zaskakująca i negatywna. Jeszcze wczoraj marszczył przyjaźnie swoje czoło..
Kroczyłem korytarzem. Tym samym. Białym jak śnieg, z małym okienkiem na końcu. Zbliżałem się do pamiętnego miejsca, w którym Sony odstawił niezłą szopkę i namieszał mi porządnie we łbie. Przemieszczałem się stukając ciemnymi podeszwami o białą posadzkę. Po wyjściu zza rogu, po drugiej stronie korytarza ujrzałem Marty'ego. Chudy dzieciak wpatrywał się w chmury przepływające tuż nad budynkiem w Sant Cloose. Ręce chłopaka były splecione z tyłu tułowia, stopy - złączone. Dosłownie w tej sekundzie przeszło mi przez myśl: "Czyżby znowu coś się stało..? Dosyc wrażeń na dzisiaj..." Podszedłem do przyjaciela. Nie owijając w bawełnę, zapytałem:
- Claus, co się stało? - milczał. Czemu? Czy coś wstrząsnęło nim do tego stopnia, ze nie był w stanie wydusic z siebie żadnego słowa? Czy może dlatego, że to ja byłem nieodpowiednim kompanem do tej rozmowy? Marty odwrócił się do mnie tyłem. Stałem ze dwa kroki od niego i czułem tę nieopisaną skruchę. Zdawało się, jakby tego dnia nie zamierzał wyjaśniac zupełnie nic. Powtórzyłem zapytanie:
- Marty? Odpowiesz? - wpatrywałem się w jego nieobecny, zaszklony, skierowany w dal wzrok. W środku coś rozkazało mi iśc. Po prostu doszedłem do wniosku, ze lepiej jest odejśc niż psuc Claus'owi gorzej humor. Zawróciłem.
- Nie! Josh...! - zatrzymał mnie rozpaczliwy wrzask.
Odetchnąłem. Powietrze wydostało się z moich płuc okropnie ciężko. Wraz z dotykiem Marty'ego owinęła mnie chęc płaczu.. Dziwne.
- Dajesz zły przykład pacjentom...Marty.. Weź się w garśc! - łagodnie burknąłem. Chłopak wstrzymał oddech. Sekundy później zerknął na mnie i niezadowolony walnął w moją stronę:
- No cóż. Może masz i rację... - przerwał złamany.Wybuchnął płaczem... Jego łzy, jednaa za drugą, spływały po porcelanowej cerze. Podparł się ściany. Gwałtownymi ruchami próbował zatrzymac ten nagły atak, trząc pospiesznie powieki do czerwoności. Zaciskał pięści. Kiedy zobaczyłem, co się z nim dzieje, zastygłem w miejscu. - Ale nie zamierzam trzymac w sobie tego, co się stało! - już chciał biec, ale chwyciłem jego ramię... Poleciał na mnie. Jeszcze trochę i wylądowałby na ziemi. Bóg jeden wie, co by ze sobą zrobił?! Marty nie opierał się kiedy przyjacielsko go objąłem. Wręcz przeciwnie. Wtulił się we mnie jak brat. Lub.. jak syn.
- Teraz wyjawisz mi swój sekret...? - wyszeptałem. We wnętrzu zrobiło mi się ciepło. Cholernie żal. Zupełnie jakbym słuchał swego pierworodnego.
- Ciężko mi.. - szlochał.
- Wiem Mart. Wiem. - przytakiwałem próbując uspokoic Claus'a. - Powoli powiedz co się dzieje. Wyslucham. Chwila przerwy dobrze Ci zrobi... Chcesz usiąśc? - popatrzyłem na niego. Przecząco kiwnął głową.
- Dobrze. Skoro nie.. powiedz. - nalegałem z nadzieją, że ulży przyjacielowi.
- Nie chodzi o mnie... - zawachał się. Jego ciało drżało. Zdawałem sobie sprawę, że to może byc coś niesamowice poważnego. - Chodzi o moją żonę.
- Jak to? Co jej jest? - przeszły po mnie dreszcze.
- Bo widzisz... - zapłakany próbował kontynuowac. - Nie będzie żadnego dziecka... Ani żony! - opadł się na posadzkę. A mi? Jakby stanęło serce. Co? Jak to nie będzie żony? Dziecka?!
- Zaraz... Marty.. Co ty bredzisz... Co się stało z Lucy?! - oburzyłem się.
- Ale jak ?! - krzyknąłem.
- No bo...- odkałsnął - chwila ciszy. Trudna, beznadziejna, denerwująca cisza. - Odeszła... Obudziłem się dzisiaj rano. Nie ma jej... Zostawiła list.. Leży na stole w kuchni. Nadal nie mogę uwierzyc!
- Marty... Tak mi przykro.. - w moich oczach zakręciły się łzy. Co za okropne uczucie widziec, że ktoś tak młody, doświadcza strasznych tragedii. Młodzieniec uspakajał się z każdą następną chwilą. Odzyskiwał władzę w dłoniach i kończynach. Siedzieliśmy tak pare sekund.
Nagle przed nami pojawił się Loss. Loss to inny z góry. Od "tamtych". Jednak różniący się od nich charakterem. Gośc był wporządku. Kiedyś przywoził nam z miasta świeże bułki na podwieczorek. Potem Dick wziął się za niego i zabronił mu z nami trzymac. Cóż za los. Niby dorosły człowiek, a nie umiał odmówic. Swoją drogą nie dziwiłem się mu.
- Co się wydarzyło? - Loss dostrzegł czerwonego jak burak Marty'ego.
- W sumie nic. - odpowiedziałem za Claus'a.- Jedź do domu. Marty ochłoń. - szpenąłem. Oparłem swój bodbródek na jego ręku tak, zeby strażnik nie słyszał.
- Co? - wzdrygnął. - Nie mogę.. Przecież wiesz. - zawiedziony i zrezygnowany spóścił wzrok.
- Wezmę Twoją robotę na siebie. Musisz się położyc. - stanowczo rozkazałem. I słowo "musisz" wcale nie było w tym przypadku nie na miejscu.
Jego oczy zaświeciły się. Nawet nie zdążyłem odczytac emocji z jego twarzy, bo zwał mi z przed nosa. Ale nic.
- Dziwny dzieciak. - zaśmiał się Loss.
- Nie.. Nie jest dziwny. Sam zobaczysz. - obtrzepałem spodnie.
- Przyszedłem pomóc wypuścic i popilnowac pierwszej grupy na dreptaku. - poinformował. Dobrze się złożyło. Miało byc o jednego mniej. Jednak nie ubyło.
- Widziałeś Sam'a? - zagaiłem.
Ostatnio zmieniony śr, 03 cze 2009, 8:21 przez Michaelka111, łącznie zmieniany 2 razy.
When we meet again, I'll ask you how you're doing
And you'll say fine and ask me how I'm doing
And then I'll lie and I'll say ordinary, It's just an ordinary day.
Awatar użytkownika
Marcela9
Posty: 18
Rejestracja: sob, 11 kwie 2009, 16:43

Post autor: Marcela9 »

Super!
Bardzo mi się podoba!
Czekam na więcej ;)
Jacko is my king <3
Awatar użytkownika
viva201
Posty: 1438
Rejestracja: ndz, 05 sie 2007, 19:35
Lokalizacja: Zebrzydowice/śląsk

Post autor: viva201 »

Michaelka111 ty masz na prawdę 15 lat???
hmm...nie wiem co o tym powiedzieć...qrcze...ruszyło mnie to chciałabym przeczytać nie urywek a całą "książkę" bo po przeczytaniu tego urywka głód chyba urósł...wiem jedno, wydaje mi się to wręcz nie możliwe aby 15 letnia dziewczyna napisała coś takiego (odbierz to pozytywnie oczywiście) ;-) wydaje mi się to bardzo dojrzałe...znam kilka 15-latek i na pewno nie piszą takich rzeczy tylko opowiadanie w stylu "poznałam Zaca Afrona (dobrze napisałam???glupija ) na balu i on poprosił mnie do tańca"...blablabla....
Czekam na CAŁOŚĆ!!!! :knuje:
Obrazek
Michaelka111
Posty: 558
Rejestracja: śr, 17 wrz 2008, 17:58
Lokalizacja: Warszawa / Nasielsk

Post autor: Michaelka111 »

viva201 pisze:ty masz na prawdę 15 lat???
Tak ;) Mam 15 lat :)
Hm... Oczywiście będę publikowała więcej w miarę możliwości :)
When we meet again, I'll ask you how you're doing
And you'll say fine and ask me how I'm doing
And then I'll lie and I'll say ordinary, It's just an ordinary day.
Awatar użytkownika
sergi13
Posty: 389
Rejestracja: sob, 11 paź 2008, 15:39
Lokalizacja: Okolice Kalisza

Post autor: sergi13 »

Piękne, znalazłem czas i przeczytałem. Jestem mile zaskoczony, ba wręcz zachwycony ;-)
Obrazek
Awatar użytkownika
Karottka
Posty: 252
Rejestracja: pn, 14 lip 2008, 21:55
Lokalizacja: ja jestem? W Ziadupia xD

Post autor: Karottka »

Michaelko - w każdym miejscu, o każdej porze... To opowiadanie to po prostu cudo!!! :)
Żebym ja tak umiała ;-) Ale mnie skarcono za opowiadanie, któro podobało się Tobie ;D No nic.
Mam nadzieję, że zobaczę jeszcze ciąg dalszy? ;* :)
Obrazek
Michaelka111
Posty: 558
Rejestracja: śr, 17 wrz 2008, 17:58
Lokalizacja: Warszawa / Nasielsk

Post autor: Michaelka111 »

Oczywiście, że będą.
Za niedługo :)
Ostatnio zmieniony śr, 03 cze 2009, 8:22 przez Michaelka111, łącznie zmieniany 1 raz.
When we meet again, I'll ask you how you're doing
And you'll say fine and ask me how I'm doing
And then I'll lie and I'll say ordinary, It's just an ordinary day.
Michalina
Posty: 160
Rejestracja: ndz, 18 sty 2009, 17:26
Lokalizacja: Z-ść

Post autor: Michalina »

Kontynuacja za jakiś tydzień..
Teraz mam testy trzeciogimnazjalne :)
Więc proszę o zrozumienie ;)
Pozdrawiam.

HAHAHA,a ja mam wolne!!!!
życzę powodzenia w 2 kolejnych testach...(Bo dzisiaj piszesz przecież pierwszy)
Michaelka111
Posty: 558
Rejestracja: śr, 17 wrz 2008, 17:58
Lokalizacja: Warszawa / Nasielsk

Post autor: Michaelka111 »

Otóż to :)
W sumie nie jest źle.
Ale troszkę sobie poczekacie ...
Ostatnio zmieniony śr, 03 cze 2009, 8:23 przez Michaelka111, łącznie zmieniany 1 raz.
When we meet again, I'll ask you how you're doing
And you'll say fine and ask me how I'm doing
And then I'll lie and I'll say ordinary, It's just an ordinary day.
Michaelka111
Posty: 558
Rejestracja: śr, 17 wrz 2008, 17:58
Lokalizacja: Warszawa / Nasielsk

Post autor: Michaelka111 »

Ciąg dalszy będzie bardzo skomplikowany ..
Mam nadzieję, że końcówka Was zaskoczy :)
Także... CDN...
Ostatnio zmieniony śr, 03 cze 2009, 8:30 przez Michaelka111, łącznie zmieniany 2 razy.
When we meet again, I'll ask you how you're doing
And you'll say fine and ask me how I'm doing
And then I'll lie and I'll say ordinary, It's just an ordinary day.
Awatar użytkownika
viva201
Posty: 1438
Rejestracja: ndz, 05 sie 2007, 19:35
Lokalizacja: Zebrzydowice/śląsk

Post autor: viva201 »

dla mnie to cos niesamowitego podoba mi się i czekam na
Michaelka111 pisze:CDN...
Obrazek
Michaelka111
Posty: 558
Rejestracja: śr, 17 wrz 2008, 17:58
Lokalizacja: Warszawa / Nasielsk

Post autor: Michaelka111 »

Cieszę się :)
WIele to dla mnie znaczy...
When we meet again, I'll ask you how you're doing
And you'll say fine and ask me how I'm doing
And then I'll lie and I'll say ordinary, It's just an ordinary day.
ODPOWIEDZ