Historyjka
Till usiadł naburmuszony przy stole, robiąc minę z gatunku ''niby mam to wszystko gdzieś, ale tak naprawdę zaraz z tego powodu się przekręcę''. Tymczasem Michael próbował mimo wszystko zagadać do Klary, nie zważając na fakt, że dzieliła ich bariera językowa. Udało mu się jej przekazać parę faktów o nim, używając gestów i min, natomiast ona wszystkimi swoimi siłami starała się zrozumieć, o co mu chodzi. W końcu, z lekka zdezorientowana, wstała od stołu i podeszłą do Tilla.
- Co on właściwie robi? - zapytała się, dyskretnie zerkając na Michaela, który właśnie zastanawiał się, jak migowo oznajmić coś, co Tillowi przypominało ''Jestem ptakiemi nie umiem wylądować na gałęzi, bo kręci mi się w głowie''. Till już miał odpowiedzieć coś w jego mniemaniu błyskotliwego, jednak nagle wszyscy usłyszeli donośny głos ciotki Konstanze, która właśnie oderwała się od audycji telewizyjnej.
- Moi kochani, zaczynamy odliczanie!
Wszyscy jak na komendę chwycili kieliszki z szampanem, bądź jak w niektórych przypadkach z sokiem jabłkowym, i wstali od stołu. Michael, który nie rozumiał o czym mówią, ale z faktu odliczania zrozumiał co się dzieje, dołączył do nich. Nie był przyzwyczajony do takich sztywnych imprez, ale nie miał co narzekać, w końcu uratowali mu życie.
- ...5 ...4 ...3 ...2 ...1 ...Szczęsliwego Nowego Roku!
Tak oto rozpoczął się rok 1975, więc Tillowi zostały tylko 24 lata czekania.
Imprezę ciężko było nazwać imprezą, jednak fakt że składało się na nią głównie siedzenie przy stole, konwersowanie i popijanie szampana skutkował faktem, że po jakimś czasie pewna część towarzystwa była z lekka podchmielona. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Till i Klara siedzieli zbulwersowaniani i przysłuchiwali się rozmowie, a Michael stał obok nich, znudzony do granic możliwości.
- ...a wtedy przyszedłem i powiedziałem: ...chochoł! - zakończył opowiadanie Werner. Starsza część towarzystwa zareagowała na tą puentę wybuchem śmiechu, a młodsza westchnęła i wróciła do rozmyślania. Nagle, odezwała się Klara:
- Chodźcie, pokażę wam coś. - po czym zniknęła w korytarzu.
Till wstał i podążył za nią, a Michael za nim. Klara weszła po schodach, parę pięter w górę, po czym stanęła przy drzwiach na szczycie klatki schodowej i wskazała na wieszak.
- Weźcie sobie płaszcze.
Till przetłumaczył Michaelowi i obaj w o wiele za dużych płaszczach (Till w swoim prawie zaginął)przeszli przez drzwi. Znaleźli się na dachu kamienicy, w której mieszkała ciotka Konstanze. Noc była bezchmurna, więc było widać gwiazdy, co więcej na niebie co chwilę pojawiały się nowe fajerwerki. Widok był naprawdę niezły.
- Łał... - powiedział Michael. Klara uśmiechnęła się i spojrzała na nich. Wszyscy usiedli na lekko pochyłych dachówkach i wpatrywali się w przedstwaienie. Efekt trochę psuły odgłosy bójki, toczonej właśnie na ulicy poniżej, które tworzyły symfonię stęknięć, tłuczonego szkła, przekleństw i łamanych kości, jednak ani trochę nie preszkadzało im to w cieszeniu się przedstawieniem.
Następnego dnia Michael wraz z rodziną Tilla wyjechali z powrotem do Wendisch-Rambow. Podróż minęła Michaelowi na rozmyślaniu o Klarze. Tak samo zresztą Tillowi. Kiedy w końcu dotarli na miejsce obaj powlekli się do swoich pokoi.
Następne dni minęły spokojnie. Tak spokojnie, że Till zapomniał, że 4 stycznia nadeszły jego dwunaste urodziny.
- Co on właściwie robi? - zapytała się, dyskretnie zerkając na Michaela, który właśnie zastanawiał się, jak migowo oznajmić coś, co Tillowi przypominało ''Jestem ptakiemi nie umiem wylądować na gałęzi, bo kręci mi się w głowie''. Till już miał odpowiedzieć coś w jego mniemaniu błyskotliwego, jednak nagle wszyscy usłyszeli donośny głos ciotki Konstanze, która właśnie oderwała się od audycji telewizyjnej.
- Moi kochani, zaczynamy odliczanie!
Wszyscy jak na komendę chwycili kieliszki z szampanem, bądź jak w niektórych przypadkach z sokiem jabłkowym, i wstali od stołu. Michael, który nie rozumiał o czym mówią, ale z faktu odliczania zrozumiał co się dzieje, dołączył do nich. Nie był przyzwyczajony do takich sztywnych imprez, ale nie miał co narzekać, w końcu uratowali mu życie.
- ...5 ...4 ...3 ...2 ...1 ...Szczęsliwego Nowego Roku!
Tak oto rozpoczął się rok 1975, więc Tillowi zostały tylko 24 lata czekania.
Imprezę ciężko było nazwać imprezą, jednak fakt że składało się na nią głównie siedzenie przy stole, konwersowanie i popijanie szampana skutkował faktem, że po jakimś czasie pewna część towarzystwa była z lekka podchmielona. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Till i Klara siedzieli zbulwersowaniani i przysłuchiwali się rozmowie, a Michael stał obok nich, znudzony do granic możliwości.
- ...a wtedy przyszedłem i powiedziałem: ...chochoł! - zakończył opowiadanie Werner. Starsza część towarzystwa zareagowała na tą puentę wybuchem śmiechu, a młodsza westchnęła i wróciła do rozmyślania. Nagle, odezwała się Klara:
- Chodźcie, pokażę wam coś. - po czym zniknęła w korytarzu.
Till wstał i podążył za nią, a Michael za nim. Klara weszła po schodach, parę pięter w górę, po czym stanęła przy drzwiach na szczycie klatki schodowej i wskazała na wieszak.
- Weźcie sobie płaszcze.
Till przetłumaczył Michaelowi i obaj w o wiele za dużych płaszczach (Till w swoim prawie zaginął)przeszli przez drzwi. Znaleźli się na dachu kamienicy, w której mieszkała ciotka Konstanze. Noc była bezchmurna, więc było widać gwiazdy, co więcej na niebie co chwilę pojawiały się nowe fajerwerki. Widok był naprawdę niezły.
- Łał... - powiedział Michael. Klara uśmiechnęła się i spojrzała na nich. Wszyscy usiedli na lekko pochyłych dachówkach i wpatrywali się w przedstwaienie. Efekt trochę psuły odgłosy bójki, toczonej właśnie na ulicy poniżej, które tworzyły symfonię stęknięć, tłuczonego szkła, przekleństw i łamanych kości, jednak ani trochę nie preszkadzało im to w cieszeniu się przedstawieniem.
Następnego dnia Michael wraz z rodziną Tilla wyjechali z powrotem do Wendisch-Rambow. Podróż minęła Michaelowi na rozmyślaniu o Klarze. Tak samo zresztą Tillowi. Kiedy w końcu dotarli na miejsce obaj powlekli się do swoich pokoi.
Następne dni minęły spokojnie. Tak spokojnie, że Till zapomniał, że 4 stycznia nadeszły jego dwunaste urodziny.
- Pretty Young Thing
- Posty: 54
- Rejestracja: czw, 31 mar 2011, 16:54
Rano obudził go wrzask Michaela:
- Wszystkiego najlepszego!!
- Która…godzina?
- 6.30!
- Co?!
- Żartowałem. Wybiła 8.00.
Till niechętnie zwlókł się z łóżka i poczłapał do łazienki. Zanim jednak tam dotarł, natknął się na swoją matkę z wielką paczką w rękach.
- Wszystkiego najlepszego, Tillsien! – zawołała. – Tort już czeka!
Tillowi zaświeciły się oczy. Wziął prezent i obejrzał go ze wszystkich stron. Był bardzo ciężki. Położył go na ziemi i zaczął rozpakowywać. W tym czasie dookoła zebrała się reszta domowników.
- To gramofon! – krzyknął, widząc zawartość paczki.
- Tak – przytaknął Werner. – Pomyśleliśmy z mamą, że już czas, abyś się trochę ukulturalnił. – Podał mu drugi pakunek, tym razem wąski i kwadratowy. – A to do słuchania.
Till natychmiast złapał prezent. Wiedział, że w środku znajdzie płyty. Sądząc po wadze, było ich tam kilka. Rozerwał papier…i skamieniał.
- Bach, Vivaldi, Chopin i Mozart. Trudno było zdobyć, ale udało się. To rozwinie w tobie wrażliwość na piękno – mówił ojciec. – No, Michael też coś tam dorzucił. Nie wiem, skąd wziął, ale…
Till wreszcie dotarł do jedynej płyty, która stanowczo nie zawierała muzyki poważnej.
- Jackson 5?!
- Tak, to nasza najnowsza płyta „Dancing machine” – wytłumaczył Michael. – Mam nadzieję, że się spodoba.
- Przynajmniej jedno – wymruczał Till.
Kiedy usiedli przy stole, aby zjeść tort, skierował do Michaela pytanie:
- Skąd właściwie wziąłeś tą płytę? U nas to nie tak łatwo…
- Dostałem od Klary.
- Co?!
- No tak. Zanim jeszcze wyjechaliśmy od twojej ciotki w sylwestra, Klara dała mi tą płytę. Chyba się nie zorientowała, że jestem jednym z braci Jacksonów. Wydaje mi się, że jest naszą fanką.
- Dlaczego ci ją dała?
- Nie wiem. Nie zrozumiałem, co powiedziała. Może po prostu po to, żebym o niej pamiętał. Stwierdziłem jednak, że skoro mam swoich własnych płyt całe stosy, to może lepiej dam ją tobie. Wiedziałem, że rodzice kupują ci gramofon. To wydało mi się więc całkiem dobrym rozwiązaniem.
W Tillu aż się zagotowało. Klara obdarowała Michaela, a jego NIE?!!
- Chodź na chwilę – rzucił i wstał od stołu. Mike podążył za nim.
Wyszli na zewnątrz.
- Nie wiem, czy to najlepszy pomysł – zaczął. – Masz na sobie tylko piżamę i kapcie.
Till gwałtownie odwrócił się do niego.
- Słuchaj, chcę, żeby wszystko było jasne. Klara to moja dziewczyna!
- Co? A niby dlaczego? Wygląda na to, że mnie polubiła!
- Nie pozwalam! Albo zostawisz ją w spokoju albo…
- No dalej! Albo co?
Till nie wytrzymał. Rzucił się na Michaela z dzikim okrzykiem. Ten zaskoczony uchylił się i uniknął ciosu. Till jednak nie zrezygnował. Nie zamierzał poddać się tak łatwo. Przez chwilę się zakotłowało, ale po chwili krótka szarpanina zakończyła się zwycięstwem Michaela, który obezwładnił Tilla specjalnym chwytem.
- Zapomniałeś już, że jestem tajnym agentem? – spytał niezadowolony, że musi to wszystko robić.
- A ty zapomniałeś, że uratowałem ci życie? Jako podziękowanie możesz mi oddać moją Klarę!
- Pragnę zauważyć, że jeszcze jej sobie nie wziąłem. Jak mam ci ją oddać?
Tę konwersację przerwało nadejście czterech mężczyzn. Stanęli kilka metrów od nich i przyjrzeli im się badawczo.
- To on! – zawołał jeden z nich. – Łapać go!
Michael krzyknął. To byli ci sami faceci, którzy go wcześniej porwali. W tym momencie moherowiec wycelował w nich z pistoletu.
- Stać! Nie ruszać się! Nic nie mówić! Iść z nami!
Chłopcy nie mieli wyboru. Posłusznie dołączyli do nich. Kawałek dalej zostali zapakowani do furgonetki i zatrzaśnięci od zewnątrz. Michael dokładnie sprawdził drzwi. Nie dało się otworzyć. Przez chwilę panowało milczenie.
- No i co teraz?! – wybuchnął wreszcie Till. – Porwali nas! A ja ciągle jestem w piżamie!
Michael zdjął z siebie płaszcz i podał młodemu. Ten szybko zawinął się w niego. Tu, w samochodzie, było tak samo zimno, jak na dworze. Mike, widząc bose stopy Tilla, których jedyną osłoną były klapkowate kapcie, zdjął buty i skarpetki. Skarpetki podał Tillowi. Ten skrzywił się.
- No bez przesady…
- Ubieraj! Jak ci stopy odpadną, to będą ci się śnić po nocach moje skarpetki – Włożył buty z powrotem. – Masz, podwędziłem z twoich urodzin cukierka.
Till pochwycił go radośnie i włożył sobie do ust. Później ze skruchą spojrzał na Michaela.
- Przepraszam… - powiedział niepewnie.
- Za co?
- Za tą bójkę o Klarę.
- Spoko, jak chcesz, to mogę przestać się nią interesować.
- Naprawdę?! – Tilla ogarnęła błogość. – Dziękuję! – Przysunął się do Michaela i oparł głowę o jego ramię.
- No to mam kolejnego młodszego brata – skwitował to tamten. – Jak chcesz, to śpij. Obudzę cię jak dojedziemy.
- Wszystkiego najlepszego!!
- Która…godzina?
- 6.30!
- Co?!
- Żartowałem. Wybiła 8.00.
Till niechętnie zwlókł się z łóżka i poczłapał do łazienki. Zanim jednak tam dotarł, natknął się na swoją matkę z wielką paczką w rękach.
- Wszystkiego najlepszego, Tillsien! – zawołała. – Tort już czeka!
Tillowi zaświeciły się oczy. Wziął prezent i obejrzał go ze wszystkich stron. Był bardzo ciężki. Położył go na ziemi i zaczął rozpakowywać. W tym czasie dookoła zebrała się reszta domowników.
- To gramofon! – krzyknął, widząc zawartość paczki.
- Tak – przytaknął Werner. – Pomyśleliśmy z mamą, że już czas, abyś się trochę ukulturalnił. – Podał mu drugi pakunek, tym razem wąski i kwadratowy. – A to do słuchania.
Till natychmiast złapał prezent. Wiedział, że w środku znajdzie płyty. Sądząc po wadze, było ich tam kilka. Rozerwał papier…i skamieniał.
- Bach, Vivaldi, Chopin i Mozart. Trudno było zdobyć, ale udało się. To rozwinie w tobie wrażliwość na piękno – mówił ojciec. – No, Michael też coś tam dorzucił. Nie wiem, skąd wziął, ale…
Till wreszcie dotarł do jedynej płyty, która stanowczo nie zawierała muzyki poważnej.
- Jackson 5?!
- Tak, to nasza najnowsza płyta „Dancing machine” – wytłumaczył Michael. – Mam nadzieję, że się spodoba.
- Przynajmniej jedno – wymruczał Till.
Kiedy usiedli przy stole, aby zjeść tort, skierował do Michaela pytanie:
- Skąd właściwie wziąłeś tą płytę? U nas to nie tak łatwo…
- Dostałem od Klary.
- Co?!
- No tak. Zanim jeszcze wyjechaliśmy od twojej ciotki w sylwestra, Klara dała mi tą płytę. Chyba się nie zorientowała, że jestem jednym z braci Jacksonów. Wydaje mi się, że jest naszą fanką.
- Dlaczego ci ją dała?
- Nie wiem. Nie zrozumiałem, co powiedziała. Może po prostu po to, żebym o niej pamiętał. Stwierdziłem jednak, że skoro mam swoich własnych płyt całe stosy, to może lepiej dam ją tobie. Wiedziałem, że rodzice kupują ci gramofon. To wydało mi się więc całkiem dobrym rozwiązaniem.
W Tillu aż się zagotowało. Klara obdarowała Michaela, a jego NIE?!!
- Chodź na chwilę – rzucił i wstał od stołu. Mike podążył za nim.
Wyszli na zewnątrz.
- Nie wiem, czy to najlepszy pomysł – zaczął. – Masz na sobie tylko piżamę i kapcie.
Till gwałtownie odwrócił się do niego.
- Słuchaj, chcę, żeby wszystko było jasne. Klara to moja dziewczyna!
- Co? A niby dlaczego? Wygląda na to, że mnie polubiła!
- Nie pozwalam! Albo zostawisz ją w spokoju albo…
- No dalej! Albo co?
Till nie wytrzymał. Rzucił się na Michaela z dzikim okrzykiem. Ten zaskoczony uchylił się i uniknął ciosu. Till jednak nie zrezygnował. Nie zamierzał poddać się tak łatwo. Przez chwilę się zakotłowało, ale po chwili krótka szarpanina zakończyła się zwycięstwem Michaela, który obezwładnił Tilla specjalnym chwytem.
- Zapomniałeś już, że jestem tajnym agentem? – spytał niezadowolony, że musi to wszystko robić.
- A ty zapomniałeś, że uratowałem ci życie? Jako podziękowanie możesz mi oddać moją Klarę!
- Pragnę zauważyć, że jeszcze jej sobie nie wziąłem. Jak mam ci ją oddać?
Tę konwersację przerwało nadejście czterech mężczyzn. Stanęli kilka metrów od nich i przyjrzeli im się badawczo.
- To on! – zawołał jeden z nich. – Łapać go!
Michael krzyknął. To byli ci sami faceci, którzy go wcześniej porwali. W tym momencie moherowiec wycelował w nich z pistoletu.
- Stać! Nie ruszać się! Nic nie mówić! Iść z nami!
Chłopcy nie mieli wyboru. Posłusznie dołączyli do nich. Kawałek dalej zostali zapakowani do furgonetki i zatrzaśnięci od zewnątrz. Michael dokładnie sprawdził drzwi. Nie dało się otworzyć. Przez chwilę panowało milczenie.
- No i co teraz?! – wybuchnął wreszcie Till. – Porwali nas! A ja ciągle jestem w piżamie!
Michael zdjął z siebie płaszcz i podał młodemu. Ten szybko zawinął się w niego. Tu, w samochodzie, było tak samo zimno, jak na dworze. Mike, widząc bose stopy Tilla, których jedyną osłoną były klapkowate kapcie, zdjął buty i skarpetki. Skarpetki podał Tillowi. Ten skrzywił się.
- No bez przesady…
- Ubieraj! Jak ci stopy odpadną, to będą ci się śnić po nocach moje skarpetki – Włożył buty z powrotem. – Masz, podwędziłem z twoich urodzin cukierka.
Till pochwycił go radośnie i włożył sobie do ust. Później ze skruchą spojrzał na Michaela.
- Przepraszam… - powiedział niepewnie.
- Za co?
- Za tą bójkę o Klarę.
- Spoko, jak chcesz, to mogę przestać się nią interesować.
- Naprawdę?! – Tilla ogarnęła błogość. – Dziękuję! – Przysunął się do Michaela i oparł głowę o jego ramię.
- No to mam kolejnego młodszego brata – skwitował to tamten. – Jak chcesz, to śpij. Obudzę cię jak dojedziemy.
Podróż trwała może parę godzin, może paręnaście minut - w tym monotonnym środowisku Michael stracił poczucie czasu. Słyszał tylko skrzypienie zawieszenia i, co jakiś czas, klakson. Till przespał całą drogę, co jakiś czas mamrocząc coś przez sen. W końcu Michael poczuł, że stanęli oraz usłyszał dźwięk otieranych drzwi. Ktoś wyszedł z samochodu i rozmawiał z jakąś kobietą.
- Till, obudź się! - szturchnął Tilla łokciem.
- Co...?
- Posłuchaj, co oni tam mówią.
Rozmowa była prowadzona po niemiecku, więc Till po jakimś czasie wyjasnił:
- Chcą nas zabrać do jakiegoś... mhmm... jakiejś bazy, chyba. Niewyraźnie ich słychać. W każdym razie nie wspominali o żadnym konkretnym miejscu.
W tym momencie drzwi stanęły otwoem, a za nimi zobaczyli grupę mężczyzn w kominiarkach, celujących do nich z pistoletów.
- Ostrożnie, oni tylko sprawiają wrażenie bezbronnych... - usłyszeli kobiecy głos. Jeden z mężczyzn chwycił ich za ramiona i siłą wyciągnął z ciężarówki. Oślepiło ich ostre światło dnia odbijające się od śniegu. Znajdowali się na środku prowizorycznego lotniska. Stała przy nim mała budka, a na końcu pasa startowego stał średniej wielkości samolot. Obok furgonetki, oprócz mężczyzn z bronią stała kobieta, w wieku może dwudziestu pięciu lat. Miała długie blond włosy i wymalowane usta. Ubrana była w puchową kurtkę i, o dziwo, mini oraz obcasy, pomimo temperatury grubo poniżej zera.
- Znowu się spotykamy - zwróciła się do Tilla i Michaela - ale tym razem nie uda wam się uciec tak łatwo.
- Eeee... my się znamy? - zapytał zdezorientowany Till, podczas gdy Michael stał i z otwartymi ustami gapił się w kobietę.
- Nazywam się Nicoletta - przedstawiła się. - Poznamy się za 35 lat, lub 5 lat wcześniej, zależy od punktu widzenia.
- Acha... rozumiem! - Tilla olśniło - Znaczy rozumiem, że ci drudzy my...
- Zgadza się.
- Ala po co w ogóle jesteśmy wam potrzebni?
- Wszystko w swoim czasie. A teraz idziemy!
Zawlekli ich do samolotu. Zostali brutalnie wrzuceni do niewielkiego pomieszczenia bez okien. Znowu zostali sami.
- Ech, jestem zły na siebie! - oświadczył Till - że też musiałem coś zmajstrować, a teraz tak normalnie uciec i zostawić nas z wszystkimi problemami. A jak mam z nią dziecko? - mówił do siebie Till, coraz bardziej przerażony, tymczasem Michaelowi wracały powoli zmysły. Otrząsną się i wziął głęboki oddech.
- Łał... ty ją widziałeś?
- No tak! Porwała nas!
- No wiem, ale.. nie o to...
- Ty to tylko o jednym - westchnął Till. - Zginiemy tutaj! Albo gorzej! Będziemy płacić alimenty! Przecież ja nawet nie zarabiam! - lamentował.
- O matko...
Mniej więcej w takiej atmosferze mijała im podróż, gdy otworzyły się drzwi i dwóch strażników zaciągnęło ich do większego pomieszczenia. Zobaczyli tam Nicolettę oraz tajemniczego mężczyzne siedzącego w fotelu na całym środku i głaszczącego białego kota.
- Takiego czegoś się w gruncie rzeczy mogłem spodziewać - stwierdził Till, oglądając salę.
- Witajcie - odezwał się mężczyzna. - Nie będę owijać w bawełnę. Jesteście tutaj, bo potrzebujemy informacji i wy - wskazał na nich - macie nam je dostarczyć.
- Chodzi nam o przyszłość. W tej chwili jesteście jedynymi osobami na świecie, które są w stanie coś nam w tym temacie na poważnie powiedzieć.
Odprowadzono ich z powrotem do ich pokoju. Till odetchnął z ulgą.
- Uff, a więc to jednak nie dziecko. Cośtam im poopowiadamy i nas wypuszczą.
- Nie jestem taki pewien - stwierdził Michael. - Nie wyglądają na takich, którzy się pytają, a potem wypuszczają. Raczej na takich co na początku każą opowiadać, poczym ubierają betonowe buty i wrzucają do jeziora.
- Nie mogą, bo wtedy nie będą wiedzieli o tym całym wehikule, bo nigdy tu nim się nie dostaniemy.
- W każdym razie wątpię, że dadzą nam tak po prostu odejść. W końcu nic takiego nie powiedzieli. Wtedy będziemy wiedzieli, że będą z nimi jakies problemy, i wszystko potoczy się całkiem inaczej.
- Till, obudź się! - szturchnął Tilla łokciem.
- Co...?
- Posłuchaj, co oni tam mówią.
Rozmowa była prowadzona po niemiecku, więc Till po jakimś czasie wyjasnił:
- Chcą nas zabrać do jakiegoś... mhmm... jakiejś bazy, chyba. Niewyraźnie ich słychać. W każdym razie nie wspominali o żadnym konkretnym miejscu.
W tym momencie drzwi stanęły otwoem, a za nimi zobaczyli grupę mężczyzn w kominiarkach, celujących do nich z pistoletów.
- Ostrożnie, oni tylko sprawiają wrażenie bezbronnych... - usłyszeli kobiecy głos. Jeden z mężczyzn chwycił ich za ramiona i siłą wyciągnął z ciężarówki. Oślepiło ich ostre światło dnia odbijające się od śniegu. Znajdowali się na środku prowizorycznego lotniska. Stała przy nim mała budka, a na końcu pasa startowego stał średniej wielkości samolot. Obok furgonetki, oprócz mężczyzn z bronią stała kobieta, w wieku może dwudziestu pięciu lat. Miała długie blond włosy i wymalowane usta. Ubrana była w puchową kurtkę i, o dziwo, mini oraz obcasy, pomimo temperatury grubo poniżej zera.
- Znowu się spotykamy - zwróciła się do Tilla i Michaela - ale tym razem nie uda wam się uciec tak łatwo.
- Eeee... my się znamy? - zapytał zdezorientowany Till, podczas gdy Michael stał i z otwartymi ustami gapił się w kobietę.
- Nazywam się Nicoletta - przedstawiła się. - Poznamy się za 35 lat, lub 5 lat wcześniej, zależy od punktu widzenia.
- Acha... rozumiem! - Tilla olśniło - Znaczy rozumiem, że ci drudzy my...
- Zgadza się.
- Ala po co w ogóle jesteśmy wam potrzebni?
- Wszystko w swoim czasie. A teraz idziemy!
Zawlekli ich do samolotu. Zostali brutalnie wrzuceni do niewielkiego pomieszczenia bez okien. Znowu zostali sami.
- Ech, jestem zły na siebie! - oświadczył Till - że też musiałem coś zmajstrować, a teraz tak normalnie uciec i zostawić nas z wszystkimi problemami. A jak mam z nią dziecko? - mówił do siebie Till, coraz bardziej przerażony, tymczasem Michaelowi wracały powoli zmysły. Otrząsną się i wziął głęboki oddech.
- Łał... ty ją widziałeś?
- No tak! Porwała nas!
- No wiem, ale.. nie o to...
- Ty to tylko o jednym - westchnął Till. - Zginiemy tutaj! Albo gorzej! Będziemy płacić alimenty! Przecież ja nawet nie zarabiam! - lamentował.
- O matko...
Mniej więcej w takiej atmosferze mijała im podróż, gdy otworzyły się drzwi i dwóch strażników zaciągnęło ich do większego pomieszczenia. Zobaczyli tam Nicolettę oraz tajemniczego mężczyzne siedzącego w fotelu na całym środku i głaszczącego białego kota.
- Takiego czegoś się w gruncie rzeczy mogłem spodziewać - stwierdził Till, oglądając salę.
- Witajcie - odezwał się mężczyzna. - Nie będę owijać w bawełnę. Jesteście tutaj, bo potrzebujemy informacji i wy - wskazał na nich - macie nam je dostarczyć.
- Chodzi nam o przyszłość. W tej chwili jesteście jedynymi osobami na świecie, które są w stanie coś nam w tym temacie na poważnie powiedzieć.
Odprowadzono ich z powrotem do ich pokoju. Till odetchnął z ulgą.
- Uff, a więc to jednak nie dziecko. Cośtam im poopowiadamy i nas wypuszczą.
- Nie jestem taki pewien - stwierdził Michael. - Nie wyglądają na takich, którzy się pytają, a potem wypuszczają. Raczej na takich co na początku każą opowiadać, poczym ubierają betonowe buty i wrzucają do jeziora.
- Nie mogą, bo wtedy nie będą wiedzieli o tym całym wehikule, bo nigdy tu nim się nie dostaniemy.
- W każdym razie wątpię, że dadzą nam tak po prostu odejść. W końcu nic takiego nie powiedzieli. Wtedy będziemy wiedzieli, że będą z nimi jakies problemy, i wszystko potoczy się całkiem inaczej.
- Pretty Young Thing
- Posty: 54
- Rejestracja: czw, 31 mar 2011, 16:54
Nagle Michaelowi przyszła do głowy dziwna myśl.
- Właściwie…to jak to wszystko w ogóle może się dziać?
- Jakie wszystko?
- No…przecież skoro poznaliśmy się już w dzieciństwie, kiedy mieliśmy po 11 lat, a teraz spotkaliśmy się znowu, to przecież wydarzenia w przyszłości prawdopodobnie potoczą się zupełnie inaczej. Bo, z tego co wiem, to w poprzedniej wersji wydarzeń po raz pierwszy zetknęliśmy się ze sobą jako dorośli. Wtedy, na wyspie, oni byli zszokowani spotkaniem nas. A teraz my będziemy wiedzieli o tym, co się tam wydarzy. I co się stanie później. No ale jeśli to tak działa, to w gruncie rzeczy nigdy nie będzie tej pierwotnej wersji wydarzeń, bo za każdym razem będzie ona inna. A może przeszłości nie da się zmienić? Czy czasoprzestrzeń można kształtować według własnego widzimisię, czy wszystko jest już z góry ustalone? Co nas czeka w przyszłości? A może w ogóle nic nie będzie takie samo? Ale w takim razie co z tamtą przyszłością, którą widzieliśmy? Czy…
- Błagam – przerwał Till. – Skończ już! Ale zagmatwałeś, normalnie. Teraz to już w ogóle nie wiem, o co ci chodzi.
- Mówię, że zmieniliśmy przyszłość.
- No to co? Najwyżej ja zostanę gwiazdą popu, a ty będziesz płonął na scenie.
- Nie o to chodzi. Myślę sobie, że żeby to wszystko mogło być możliwe, musiałyby istnieć obok siebie dwa światy równoległe. W jednym z nich my spotykamy się dopiero w 2009, a w dzieciństwie nie przenosimy się w czasie. W drugim świecie trafiamy do przyszłości, tyle że do przyszłości tego pierwszego świata, w którym spotykamy dorosłych siebie. Kiedy wracamy do swoich czasów pojawiamy się z powrotem w świecie numer 2. Kiedy dorastamy nie spotykamy samych siebie.
- Człowieku, ty sam to wymyśliłeś?!
- Takie luźne rozmyślania.
- Wiesz…jeśli to wszystko prawda, to chyba w tym świecie zostaniesz naukowcem. Albo filozofem od tego, no…egzy...egzys…
- Egzystencjalizmu?
- Tak! Właśnie…
Wtedy drzwi ponownie otworzyły się i wszedł jeden z facetów, którzy wcześniej ich porwali.
- Zaraz lądujemy w Berlinie. Przygotujcie się na przesłuchanie.
- A więc jednak nie chcecie okupu? – zagadnął go Mike.
- Okupu? A, to też! Ale najpierw przesłuchanie.
- Od początku pracujecie dla tych agentów?
- Nie, dogadaliśmy się z nimi. Ale coś taki dociekliwy? Lepiej siedź cicho.
Kiedy wylądowali, Michael i Till zostali wyprowadzeni na płytę lotniska, a następnie przeszli przez nią aż do hangaru. Till czuł, że chyba stopy mu się odmroziły. W budynku jednak miłosiernie podarowano mu obuwie. Usiedli przy stole. Po drugiej stronie na krzesło opadł wielbiciel kotów z samolotu. Popatrzył na nich, przeszywając ich spojrzeniem na wskroś. Till zsunął się niżej, prawie pod stół. Michael stoczył z nim wzrokową walkę. W końcu mężczyzna westchnął i rzekł:
- Byliście w przyszłości. W związku z tym zadam wam teraz jedno, bardzo ważne pytanie…kto wygrał Euro 2008?
Chłopcy popatrzyli na niego jak na wariata.
- Wygrał co?
- Mistrzostwa w piłce nożnej.
- A…to ma jakieś kluczowe znaczenie dla historii, czy coś? – spytał Till.
- Owszem, ma. Jeśli mi zaraz nie powiecie, to spotkają was największe tortury w historii!
- Ale my nie wiemy, kto wygrał!
- Jak to nie?!
- Nie interesowaliśmy się tym!
Mężczyzna przez chwilę wyglądał, jakby miał wybuchnąć, wreszcie uspokoił się.
- Nie mam więcej pytań. Dalsze przesłuchanie poprowadzi Harvey. – Wstał i wyszedł. Zaraz jednak zastąpił go wysoki młodzian ubrany w strój pułkownika amerykańskiej armii.
- No dobrze, a więc może zaczniemy od sportu…
Dwie godziny później przesłuchanie skończyło się. Michael i Till starali się odpowiadać szczerze i szybko, w obawie przed wspomnianymi wcześniej torturami. Teraz zostali zamknięci w celi z dwoma pryczami. Dostali jedzenie, picie i dostęp do łazienki.
Wieczorem odwiedziła ich Nicoletta.
- Dobry wieczór, chłopcy – przywitała się. – Całkiem nieźle się dziś spisaliście. Jutro polecimy do Stanów. Tam mieszka człowiek, którego prawdopodobnie znacie – Henry Madman. Spróbujemy go namówić do współpracy. Skonstruuje wehikuł czasu dla nas, do naszej wyłącznej dyspozycji. A co do was…na pewno jeszcze się przydacie. Dobranoc! – Wyszła, gasząc światło od zewnątrz.
Michael wyłożył się na pryczy z szerokim uśmiechem na twarzy.
- A ty coś taki zadowolony? – spytał Till z irytacją. – Cieszysz się, że możemy już nigdy nie wrócić do domu?
- Z choinki się urwałeś? Znów zapominasz, że jestem tajnym agentem! Parę godzin temu, korzystając z mojego elektronicznego komunikatora najnowszej generacji, wysłałem do szefostwa wiadomość z informacją o naszym położeniu i o tym, co zaszło. Przed chwilą mi odpowiedzieli, że udało im się nas namierzyć i wysłali już oddziały ratunkowe.
- Co?! Nie mogłeś wysłać tej wiadomości tuż po katastrofie samolotu, z której cię uratowałem? Dawno byłbyś już w domu!
- Nie. Komunikatora można używać tylko w sytuacjach ekstremalnych. Wtedy byłem bezpieczny, więc nie miałem takiej potrzeby. Spokojnie, ratunek nadchodzi!
- Właściwie…to jak to wszystko w ogóle może się dziać?
- Jakie wszystko?
- No…przecież skoro poznaliśmy się już w dzieciństwie, kiedy mieliśmy po 11 lat, a teraz spotkaliśmy się znowu, to przecież wydarzenia w przyszłości prawdopodobnie potoczą się zupełnie inaczej. Bo, z tego co wiem, to w poprzedniej wersji wydarzeń po raz pierwszy zetknęliśmy się ze sobą jako dorośli. Wtedy, na wyspie, oni byli zszokowani spotkaniem nas. A teraz my będziemy wiedzieli o tym, co się tam wydarzy. I co się stanie później. No ale jeśli to tak działa, to w gruncie rzeczy nigdy nie będzie tej pierwotnej wersji wydarzeń, bo za każdym razem będzie ona inna. A może przeszłości nie da się zmienić? Czy czasoprzestrzeń można kształtować według własnego widzimisię, czy wszystko jest już z góry ustalone? Co nas czeka w przyszłości? A może w ogóle nic nie będzie takie samo? Ale w takim razie co z tamtą przyszłością, którą widzieliśmy? Czy…
- Błagam – przerwał Till. – Skończ już! Ale zagmatwałeś, normalnie. Teraz to już w ogóle nie wiem, o co ci chodzi.
- Mówię, że zmieniliśmy przyszłość.
- No to co? Najwyżej ja zostanę gwiazdą popu, a ty będziesz płonął na scenie.
- Nie o to chodzi. Myślę sobie, że żeby to wszystko mogło być możliwe, musiałyby istnieć obok siebie dwa światy równoległe. W jednym z nich my spotykamy się dopiero w 2009, a w dzieciństwie nie przenosimy się w czasie. W drugim świecie trafiamy do przyszłości, tyle że do przyszłości tego pierwszego świata, w którym spotykamy dorosłych siebie. Kiedy wracamy do swoich czasów pojawiamy się z powrotem w świecie numer 2. Kiedy dorastamy nie spotykamy samych siebie.
- Człowieku, ty sam to wymyśliłeś?!
- Takie luźne rozmyślania.
- Wiesz…jeśli to wszystko prawda, to chyba w tym świecie zostaniesz naukowcem. Albo filozofem od tego, no…egzy...egzys…
- Egzystencjalizmu?
- Tak! Właśnie…
Wtedy drzwi ponownie otworzyły się i wszedł jeden z facetów, którzy wcześniej ich porwali.
- Zaraz lądujemy w Berlinie. Przygotujcie się na przesłuchanie.
- A więc jednak nie chcecie okupu? – zagadnął go Mike.
- Okupu? A, to też! Ale najpierw przesłuchanie.
- Od początku pracujecie dla tych agentów?
- Nie, dogadaliśmy się z nimi. Ale coś taki dociekliwy? Lepiej siedź cicho.
Kiedy wylądowali, Michael i Till zostali wyprowadzeni na płytę lotniska, a następnie przeszli przez nią aż do hangaru. Till czuł, że chyba stopy mu się odmroziły. W budynku jednak miłosiernie podarowano mu obuwie. Usiedli przy stole. Po drugiej stronie na krzesło opadł wielbiciel kotów z samolotu. Popatrzył na nich, przeszywając ich spojrzeniem na wskroś. Till zsunął się niżej, prawie pod stół. Michael stoczył z nim wzrokową walkę. W końcu mężczyzna westchnął i rzekł:
- Byliście w przyszłości. W związku z tym zadam wam teraz jedno, bardzo ważne pytanie…kto wygrał Euro 2008?
Chłopcy popatrzyli na niego jak na wariata.
- Wygrał co?
- Mistrzostwa w piłce nożnej.
- A…to ma jakieś kluczowe znaczenie dla historii, czy coś? – spytał Till.
- Owszem, ma. Jeśli mi zaraz nie powiecie, to spotkają was największe tortury w historii!
- Ale my nie wiemy, kto wygrał!
- Jak to nie?!
- Nie interesowaliśmy się tym!
Mężczyzna przez chwilę wyglądał, jakby miał wybuchnąć, wreszcie uspokoił się.
- Nie mam więcej pytań. Dalsze przesłuchanie poprowadzi Harvey. – Wstał i wyszedł. Zaraz jednak zastąpił go wysoki młodzian ubrany w strój pułkownika amerykańskiej armii.
- No dobrze, a więc może zaczniemy od sportu…
Dwie godziny później przesłuchanie skończyło się. Michael i Till starali się odpowiadać szczerze i szybko, w obawie przed wspomnianymi wcześniej torturami. Teraz zostali zamknięci w celi z dwoma pryczami. Dostali jedzenie, picie i dostęp do łazienki.
Wieczorem odwiedziła ich Nicoletta.
- Dobry wieczór, chłopcy – przywitała się. – Całkiem nieźle się dziś spisaliście. Jutro polecimy do Stanów. Tam mieszka człowiek, którego prawdopodobnie znacie – Henry Madman. Spróbujemy go namówić do współpracy. Skonstruuje wehikuł czasu dla nas, do naszej wyłącznej dyspozycji. A co do was…na pewno jeszcze się przydacie. Dobranoc! – Wyszła, gasząc światło od zewnątrz.
Michael wyłożył się na pryczy z szerokim uśmiechem na twarzy.
- A ty coś taki zadowolony? – spytał Till z irytacją. – Cieszysz się, że możemy już nigdy nie wrócić do domu?
- Z choinki się urwałeś? Znów zapominasz, że jestem tajnym agentem! Parę godzin temu, korzystając z mojego elektronicznego komunikatora najnowszej generacji, wysłałem do szefostwa wiadomość z informacją o naszym położeniu i o tym, co zaszło. Przed chwilą mi odpowiedzieli, że udało im się nas namierzyć i wysłali już oddziały ratunkowe.
- Co?! Nie mogłeś wysłać tej wiadomości tuż po katastrofie samolotu, z której cię uratowałem? Dawno byłbyś już w domu!
- Nie. Komunikatora można używać tylko w sytuacjach ekstremalnych. Wtedy byłem bezpieczny, więc nie miałem takiej potrzeby. Spokojnie, ratunek nadchodzi!
Jak to oczywiście z reguły dzieje się w takich sytuacjach, zbliżała się godzina odlotu, a ratunek jak nie nadchodził, tak nie nadchodził. Michael wiercił się na swojej pryczy, co niesamowicie wręcz denerwowało Tilla, który i tak stracił wszelką nadzieję na ratunek, dokładnie dzisiaj rano. Miał dziwne wrażenie, że fakt, że ta ich cała tajna organizacja dowiedziała się o tylu wydarzeniach z przyszłości, nie wróży nic dobrego. Istniały przecież różne prawa fizyki, i takie tam... W każdym razie sytuacja nie była zbyt ciekawa.
- Hmmm... ciekawe, co teraz robi Klara - zastanowił się Till. - Napewno ktoś już powinien zauważyć, że nas nie ma.
- Tak, a zwłaszcza moja agencja - mruknął Michael.
- Słuchaj, jest jedna rzecz, której nie rozumiem. Czemu katastrofa samolotu, nie jest wystarczającym zagrożeniem, żeby wysłać wiadomość o pomoc. Nie jest ekstremalna? A siedzenie na ciepłej pryczy jest?
- No tak... to jest dość skomplikowana kwestia. W grę wchodzi dobro ogółu i takie różne... Chodzi o to, aktualna sytuacja może zaszkodzić nie tylko mnie, ale również osobom postronnym oraz, co nie zdarza się tak rzadko, pokojowi na świecie, i takie tam. Wiesz, o co chodzi? W naszym przypadku bezpieczeństwo nie oznacza, że tylko ja nie jestem w niebezpieczeństwie, ale również świat.
- Hmm... trochę to filmowe i bohaterskie - stwierdził Till. - Wyższe dobro, ludzkość, i tak dalej... A może tu po prostu nie ma zasięgu? Jesteśmy, jakby to powiedzieć, na odludziu, więc twoje superekstramegahiperkosmicznogwiezdnowojnowe gadżety mogą po prostu nie działać,
- Eeee... rzeczywiście, o tym nie pomyślałem. Chociaż, nie... to nie może tak działać. Są już w ogóle satelity?
- Człowieku, już było lądowanie na księżycu!
- Nie wiem już, o co chodzi. Po prostu poczekajmy, a jak znajdziemy się w jakimkolwiek innym miejscu, wyślę drugą wiadomość. A w ogóle to nie jest odludzie, tylko Berlin.
- Wschodni - dodał Till. - To prawie to samo.
Do celi wszedł strażnik i zmierzył ich wzrokiem. Po chwili skonął komuś za winklem i wszedł drugi strażnik, prowadząc chłopca, mnei więcej w wieku Tilla, z co najmniej naburmuszoną miną.
- Znacie go? - zapytał.
Michael i Till przyjrzeli mu się uważnie.
- Emm... nie. - stwierdził Till
- No mówiłem wam! - wybuchnął chłopiec. Skąd miałbym ich znać?! - strażnicy zaciągnęli chłopca gdzieś dalej, jednak przez długi czas było słychać groźby i wyzwiska pod ich adresem.
- To było... dziwne - stwierdziła Michael.
- Tak, zdecydowanie - potwierdził Till.
- Trochę takie wyjęte z kontekstu - dodał Michael.
Siedzieli w milczeniu przez jakiś czas, aż nadeszła godzina odlotu. Zaprowadzono ich na płytę lotniska, gdzie wsiedli do znajomego już samolotu oraz umieszczeni w tym samym pomieszczeniu, co wcześniej. Podróż miała zająć dobre paręnaście godzin, a ratunku na razie nie było widać na horyzoncie, więc w dwójkę zasnęli.
Do sali weszła Nicoletta, trzymając za rączkę może pięcioletnie dziecko. Wskazała na Tilla.
- Popatrz skarbie! To twój tatuś!
- Nieeeeee!
Till obudził się zlany potem. Znowu. To nie było normalne. Przewrócił się na drugi bok i zasnął.
Obudziło ich twarde lądowanie, skutkujące gwałtownym przemieszczeniem się Tilla na podłogę. Chwilę później w pokoju znalazła się Nicoletta, co najważniejsze, bez dziecka. Till nie wytrzymał.
- Słuchaj, muszę ci zadać ważne pytanie... czy mam z tobę dziecko?
Twarz Nicoletty była wyrazem zdziwienia i rozbawienia:
- Co...? Dziecko...? Nie... - odparła z uśmiechem. Wyprowadziła ich z samolotu.
- Hmmm... ciekawe, co teraz robi Klara - zastanowił się Till. - Napewno ktoś już powinien zauważyć, że nas nie ma.
- Tak, a zwłaszcza moja agencja - mruknął Michael.
- Słuchaj, jest jedna rzecz, której nie rozumiem. Czemu katastrofa samolotu, nie jest wystarczającym zagrożeniem, żeby wysłać wiadomość o pomoc. Nie jest ekstremalna? A siedzenie na ciepłej pryczy jest?
- No tak... to jest dość skomplikowana kwestia. W grę wchodzi dobro ogółu i takie różne... Chodzi o to, aktualna sytuacja może zaszkodzić nie tylko mnie, ale również osobom postronnym oraz, co nie zdarza się tak rzadko, pokojowi na świecie, i takie tam. Wiesz, o co chodzi? W naszym przypadku bezpieczeństwo nie oznacza, że tylko ja nie jestem w niebezpieczeństwie, ale również świat.
- Hmm... trochę to filmowe i bohaterskie - stwierdził Till. - Wyższe dobro, ludzkość, i tak dalej... A może tu po prostu nie ma zasięgu? Jesteśmy, jakby to powiedzieć, na odludziu, więc twoje superekstramegahiperkosmicznogwiezdnowojnowe gadżety mogą po prostu nie działać,
- Eeee... rzeczywiście, o tym nie pomyślałem. Chociaż, nie... to nie może tak działać. Są już w ogóle satelity?
- Człowieku, już było lądowanie na księżycu!
- Nie wiem już, o co chodzi. Po prostu poczekajmy, a jak znajdziemy się w jakimkolwiek innym miejscu, wyślę drugą wiadomość. A w ogóle to nie jest odludzie, tylko Berlin.
- Wschodni - dodał Till. - To prawie to samo.
Do celi wszedł strażnik i zmierzył ich wzrokiem. Po chwili skonął komuś za winklem i wszedł drugi strażnik, prowadząc chłopca, mnei więcej w wieku Tilla, z co najmniej naburmuszoną miną.
- Znacie go? - zapytał.
Michael i Till przyjrzeli mu się uważnie.
- Emm... nie. - stwierdził Till
- No mówiłem wam! - wybuchnął chłopiec. Skąd miałbym ich znać?! - strażnicy zaciągnęli chłopca gdzieś dalej, jednak przez długi czas było słychać groźby i wyzwiska pod ich adresem.
- To było... dziwne - stwierdziła Michael.
- Tak, zdecydowanie - potwierdził Till.
- Trochę takie wyjęte z kontekstu - dodał Michael.
Siedzieli w milczeniu przez jakiś czas, aż nadeszła godzina odlotu. Zaprowadzono ich na płytę lotniska, gdzie wsiedli do znajomego już samolotu oraz umieszczeni w tym samym pomieszczeniu, co wcześniej. Podróż miała zająć dobre paręnaście godzin, a ratunku na razie nie było widać na horyzoncie, więc w dwójkę zasnęli.
Do sali weszła Nicoletta, trzymając za rączkę może pięcioletnie dziecko. Wskazała na Tilla.
- Popatrz skarbie! To twój tatuś!
- Nieeeeee!
Till obudził się zlany potem. Znowu. To nie było normalne. Przewrócił się na drugi bok i zasnął.
Obudziło ich twarde lądowanie, skutkujące gwałtownym przemieszczeniem się Tilla na podłogę. Chwilę później w pokoju znalazła się Nicoletta, co najważniejsze, bez dziecka. Till nie wytrzymał.
- Słuchaj, muszę ci zadać ważne pytanie... czy mam z tobę dziecko?
Twarz Nicoletty była wyrazem zdziwienia i rozbawienia:
- Co...? Dziecko...? Nie... - odparła z uśmiechem. Wyprowadziła ich z samolotu.
- Pretty Young Thing
- Posty: 54
- Rejestracja: czw, 31 mar 2011, 16:54
Kiedy tylko znaleźli się na zewnątrz, od razu stanęli jak wryci. Cała płyta lotniska była pełna ludzi. I to nie byle jakich. Wszyscy co do jednego mieli na sobie różowe ubrania, a na głowach królicze uszy. Wyglądało to, delikatnie mówiąc, osobliwie. Na dodatek ludzie ci wpatrywali się w nich natarczywie w absolutnym milczeniu.
- Co to ma być? - spytał Michael. - Czy w pobliskim szpitalu psychiatrycznym wybuchło ostatnio powstanie?
- Nie. To tylko zjazd fanów utworzonego niedawno zespołu Rosig Kaninchen - odparła Nicoletta.
- Ale dlaczego oni tutaj stoją i się na nas gapią?
- Myślą, że to wy jesteście tym zespołem.
- Jak to? - Michael, nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił się do Tilla. - Till! - krzyknął. - Co ty masz na sobie?!
- To...właśnie przed chwilą znalazłem to w luku bagażowym. - Młody Lindemann był ubrany w puszysty, różowy strój królika. Uszy sterczały mu do góry, wysokie na co najmniej półtora metra.
- A kiedy ty zdążyłeś wejść do luku bagażowego?! I po kiego to ubrałeś?! Czy ty masz jakąś skrytą, wewnętrzną potrzebę zakładania na siebie wszystkiego, co zobaczysz? A może po prostu uwielbiasz króliki? Przepraszam, chciałem powiedzieć: różowe króliki.
- Przestańcie się kłócić i wsiadajcie do samochodu - nakazał Harvey, który wcześniej ich przesłuchiwał.
W tym momencie Michaelowi przyszedł do głowy genialny pomysł. Na ułamek sekundy uśmiechnął się do siebie z satysfakcją, a następnie powiedział głośno:
- Zostawiłem coś w środku. Mogę na chwilę wrócić? To bardzo ważne.
- No dobrze, tylko szybko.
Mike wślizgnął się z powrotem do samolotu i odnalazł przejście do luku bagażowego. Jego przypuszczenia się potwierdziły. Znalazł tam całe pudło z różowymi, króliczymi wdziankami. Szybko włożył jedno z nich na siebie i wybiegł na zewnątrz. Doskoczył do Tilla.
- Na mój znak... - wyszeptał - biegniemy w stronę tłumu i udajemy, że jesteśmy tym zespołem.
Przeszli jeszcze kilka kroków w stronę samochodu, gdy nagle Michael wrzasnął na cały głos:
- Rosig Kaninchen!!!!!!! - i rzucił się prosto w największe zgrupowanie ludzi.
Till ruszył za nim z lekkim opóźnieniem, bo nie spodziewał się tego rodzaju "znaku". Już po chwili obaj utonęli w morzu fanów, wyciągających ku nim ręce i wydzierających się wniebogłosy. Tym sposobem udało im się uciec, ale ich sytuacja nie uległa znacznej poprawie. Teraz ich życie było w poważnym niebezpieczeństwie. Jakoś jednak zdołali przedostać się na drugą stronę lotniska, gdzie wspięli się po siatkowym ogrodzeniu i przeskoczyli na drugą stronę. Pobiegli przed siebie, byle dalej od tamtego miejsca. Po chwili dotarli do osiedla jednorodzinnych domków. Zziajani, zatrzymali się na chwilę.
- No i...co...teraz...zrobimy? - wysapał Till.
- Może...spróbujmy...znaleźć moją rodzinę?
- Sądzisz, że po twoim zniknięciu wrócili do Stanów?
- No, a co mieliby zrobić? Z resztą, w Los Angeles zawsze znajdzie się ktoś znajomy.
- Ale jak się tam dostaniemy? To, mimo wszystko trochę daleko.
- Może po prostu znajdźmy telefon i zadzwońmy, to ktoś po nas w końcu przyjedzie.
- No dobra. Spróbujmy zapukać do drzwi któregoś domu.
Wybrali biały, dwupiętrowy budynek z czerwonym dachem. Ogród był idealnie zadbany. Trawa przycięta jak na polu golfowym. Stało tam również parę krasnali ogrodowych. Till, widząc jednego z nich, wziął do ręki nieduży, perfekcyjnie okrągły kamień i rzucił nim w figurkę, przewracając ją.
- Till! Co ty wyrabiasz?! Sądzisz, że właściciel tego domu da nam skorzystać z telefonu, jeśli rozwalisz mu ogród?
- Ja tylko...no...nie za bardzo lubię krasnale ogrodowe. Przerażają mnie. A tak w ogóle, to co się nagle zrobiłeś taki władczy? Co z tego, że jesteś ode mnie starszy o pięć lat? Jeszcze niedawno byliśmy w tym samym wieku!
- Dokładnie pięć lat temu. I nie jestem władczy. Nie chcę tylko żebyś się wpakował w kłopoty.
- Akurat! Ciągle tylko...
- Co wy tu robicie, chłopcy? - usłyszeli czyjś głos. Zdali sobie sprawę, że kłócą się stojąc na progu domu. - Jeśli chcecie wejść, to zapraszam. Tylko dlaczego jesteście tak ubrani?
- My...właściwie chcieliśmy tylko skorzystać z telefonu - wyjaśnił Michael. - I przepraszamy za krasnala.
Mieszkaniec domu, mężczyzna w średnim wieku z blond lokami nastroszonymi jak ptasie gniazdo, wystawił głowę za próg. Widząc ślady zbrodni, machnął tylko ręką.
- To nic. Sigmund sobie poradzi. Najwyżej weźmie pigułki na ból głowy.
- Co? Jakie pigułki? - zdziwił się Till.
- No normalne. Krasnoludzie. Wchodźcie!
Obaj popatrzyli na siebie niepewnie. Ten gość był jakiś podejrzany. Ponadto miał na sobie koszulkę z napisem "Naprawdę nie jestem świrem".
Powoli weszli do środka. Od razu powalił ich widok niesamowitej ilości krasnali, wszelkiej wielkości i koloru, porozstawianych po całym domu. Było tu też parę mikroskopijnych kijów golfowych. Małe, białe piłeczki walały się po podłodze.
- Rozgoście się! Za chwilę przyniosę wam ciasto. Sam piekłem! - Wyszedł, zostawiając ich osaczonych przez leśne ludziki.
- Chodźmy stąd - wyszeptał Till. - Boję się.
- Dlaczego? To...całkiem ciekawa kolekcja.
- Może i tak, ale ten gościu myśli, że te krasnoludki są żywe! Pewnie jeszcze z nimi gada.
- To prawda rozmawiamy często. - Podskoczyli, kiedy mężczyzna wszedł do pokoju. Niósł tacę z ciastem czekoladowym. Nie wydawał się urażony. - Nazywam się Steve Dwarf. A wy?
- Michael Jackson i Till Lindemann - przedstawił ich Mike. - Ale naprawdę nam się spieszy. Mógłby nam pan pokazać, gdzie jest telefon?
- Jest w kuchni. Możesz teraz zadzwonić, jeśli chcesz.
Michael szybko opuścił salon. Till został sam ze Stevem. Ten wskazał mu fotel. Till usiadł sztywno i lękliwie spojrzał na ciasto. Wyglądało naprawdę smacznie. Ale to mogły być tylko pozory. A co, jeśli chciał ich otruć?
"Michael, wracaj szybko" pomyślał przerażony.
- Co to ma być? - spytał Michael. - Czy w pobliskim szpitalu psychiatrycznym wybuchło ostatnio powstanie?
- Nie. To tylko zjazd fanów utworzonego niedawno zespołu Rosig Kaninchen - odparła Nicoletta.
- Ale dlaczego oni tutaj stoją i się na nas gapią?
- Myślą, że to wy jesteście tym zespołem.
- Jak to? - Michael, nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił się do Tilla. - Till! - krzyknął. - Co ty masz na sobie?!
- To...właśnie przed chwilą znalazłem to w luku bagażowym. - Młody Lindemann był ubrany w puszysty, różowy strój królika. Uszy sterczały mu do góry, wysokie na co najmniej półtora metra.
- A kiedy ty zdążyłeś wejść do luku bagażowego?! I po kiego to ubrałeś?! Czy ty masz jakąś skrytą, wewnętrzną potrzebę zakładania na siebie wszystkiego, co zobaczysz? A może po prostu uwielbiasz króliki? Przepraszam, chciałem powiedzieć: różowe króliki.
- Przestańcie się kłócić i wsiadajcie do samochodu - nakazał Harvey, który wcześniej ich przesłuchiwał.
W tym momencie Michaelowi przyszedł do głowy genialny pomysł. Na ułamek sekundy uśmiechnął się do siebie z satysfakcją, a następnie powiedział głośno:
- Zostawiłem coś w środku. Mogę na chwilę wrócić? To bardzo ważne.
- No dobrze, tylko szybko.
Mike wślizgnął się z powrotem do samolotu i odnalazł przejście do luku bagażowego. Jego przypuszczenia się potwierdziły. Znalazł tam całe pudło z różowymi, króliczymi wdziankami. Szybko włożył jedno z nich na siebie i wybiegł na zewnątrz. Doskoczył do Tilla.
- Na mój znak... - wyszeptał - biegniemy w stronę tłumu i udajemy, że jesteśmy tym zespołem.
Przeszli jeszcze kilka kroków w stronę samochodu, gdy nagle Michael wrzasnął na cały głos:
- Rosig Kaninchen!!!!!!! - i rzucił się prosto w największe zgrupowanie ludzi.
Till ruszył za nim z lekkim opóźnieniem, bo nie spodziewał się tego rodzaju "znaku". Już po chwili obaj utonęli w morzu fanów, wyciągających ku nim ręce i wydzierających się wniebogłosy. Tym sposobem udało im się uciec, ale ich sytuacja nie uległa znacznej poprawie. Teraz ich życie było w poważnym niebezpieczeństwie. Jakoś jednak zdołali przedostać się na drugą stronę lotniska, gdzie wspięli się po siatkowym ogrodzeniu i przeskoczyli na drugą stronę. Pobiegli przed siebie, byle dalej od tamtego miejsca. Po chwili dotarli do osiedla jednorodzinnych domków. Zziajani, zatrzymali się na chwilę.
- No i...co...teraz...zrobimy? - wysapał Till.
- Może...spróbujmy...znaleźć moją rodzinę?
- Sądzisz, że po twoim zniknięciu wrócili do Stanów?
- No, a co mieliby zrobić? Z resztą, w Los Angeles zawsze znajdzie się ktoś znajomy.
- Ale jak się tam dostaniemy? To, mimo wszystko trochę daleko.
- Może po prostu znajdźmy telefon i zadzwońmy, to ktoś po nas w końcu przyjedzie.
- No dobra. Spróbujmy zapukać do drzwi któregoś domu.
Wybrali biały, dwupiętrowy budynek z czerwonym dachem. Ogród był idealnie zadbany. Trawa przycięta jak na polu golfowym. Stało tam również parę krasnali ogrodowych. Till, widząc jednego z nich, wziął do ręki nieduży, perfekcyjnie okrągły kamień i rzucił nim w figurkę, przewracając ją.
- Till! Co ty wyrabiasz?! Sądzisz, że właściciel tego domu da nam skorzystać z telefonu, jeśli rozwalisz mu ogród?
- Ja tylko...no...nie za bardzo lubię krasnale ogrodowe. Przerażają mnie. A tak w ogóle, to co się nagle zrobiłeś taki władczy? Co z tego, że jesteś ode mnie starszy o pięć lat? Jeszcze niedawno byliśmy w tym samym wieku!
- Dokładnie pięć lat temu. I nie jestem władczy. Nie chcę tylko żebyś się wpakował w kłopoty.
- Akurat! Ciągle tylko...
- Co wy tu robicie, chłopcy? - usłyszeli czyjś głos. Zdali sobie sprawę, że kłócą się stojąc na progu domu. - Jeśli chcecie wejść, to zapraszam. Tylko dlaczego jesteście tak ubrani?
- My...właściwie chcieliśmy tylko skorzystać z telefonu - wyjaśnił Michael. - I przepraszamy za krasnala.
Mieszkaniec domu, mężczyzna w średnim wieku z blond lokami nastroszonymi jak ptasie gniazdo, wystawił głowę za próg. Widząc ślady zbrodni, machnął tylko ręką.
- To nic. Sigmund sobie poradzi. Najwyżej weźmie pigułki na ból głowy.
- Co? Jakie pigułki? - zdziwił się Till.
- No normalne. Krasnoludzie. Wchodźcie!
Obaj popatrzyli na siebie niepewnie. Ten gość był jakiś podejrzany. Ponadto miał na sobie koszulkę z napisem "Naprawdę nie jestem świrem".
Powoli weszli do środka. Od razu powalił ich widok niesamowitej ilości krasnali, wszelkiej wielkości i koloru, porozstawianych po całym domu. Było tu też parę mikroskopijnych kijów golfowych. Małe, białe piłeczki walały się po podłodze.
- Rozgoście się! Za chwilę przyniosę wam ciasto. Sam piekłem! - Wyszedł, zostawiając ich osaczonych przez leśne ludziki.
- Chodźmy stąd - wyszeptał Till. - Boję się.
- Dlaczego? To...całkiem ciekawa kolekcja.
- Może i tak, ale ten gościu myśli, że te krasnoludki są żywe! Pewnie jeszcze z nimi gada.
- To prawda rozmawiamy często. - Podskoczyli, kiedy mężczyzna wszedł do pokoju. Niósł tacę z ciastem czekoladowym. Nie wydawał się urażony. - Nazywam się Steve Dwarf. A wy?
- Michael Jackson i Till Lindemann - przedstawił ich Mike. - Ale naprawdę nam się spieszy. Mógłby nam pan pokazać, gdzie jest telefon?
- Jest w kuchni. Możesz teraz zadzwonić, jeśli chcesz.
Michael szybko opuścił salon. Till został sam ze Stevem. Ten wskazał mu fotel. Till usiadł sztywno i lękliwie spojrzał na ciasto. Wyglądało naprawdę smacznie. Ale to mogły być tylko pozory. A co, jeśli chciał ich otruć?
"Michael, wracaj szybko" pomyślał przerażony.
Michael wszedł do kuchni i rozejrzał się za telefonem. Chwycił za słuchawkę w kształcie spiczastej czapki i wykręcił numer do swojego agenta. Zawiedziony stwierdził, że nie ma sygnału. Szybko znalazł przyczynę - kabel był przecięty. Z niepokojem jeszcze raz przyjrzał się kuchni, poczym wrócił w pośpiechu do salonu. Ze zdziwieniem odkrył, że Till był pochłonięty rozmową za Stevem i nawet nie zwrócił na Michaela uwagi. Łapczywie obiadał się ciastem, to jednak nie było najbardziej dziwne - Till zamiast stroju Rosig Kaninchen, miał zielone spodnie z szelkami, koszulę, która chyba nie przypadkowo sprawiała wrażenie bawarskiej oraz, oczywiście, spiczastą czapkę.
- Eee... Till? - zapytał ostrożnie Michael.
Till odwrócił się gwałtownie do niego. Jeśli oczy mogą wyrażać obłęd, to oczy Tilla były prawdopodobnie dawno zakute w kaftan bezpieczeństwa i wrzucone do izolatki.
- Czo?! - niesamowite ilości ciasta w ustach utrudniały Tillowi mówienie.
- My już może pójdziemy... - zasugerował Michael i pociągnął Tilla za rękę, jednak ten wyrwał się i stanął koło Steva.
- Nigdże ne idem - zaprotestował, ciągle obżerając się ciastem.
- Till postanowił zostać moim przyjacielem - oświadczył dobitnie Steve. - Ciebie tylko kęs ciasta dzieli od dołączenia do naszej szczęśliwej rodziny...
- No nie, czuję się jak w jakiejś chorej piosence... - westchnął Michael, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie. Na pierwszy rzut oka nie było nikogo w nich widać, jednak chwilę poźniej do pokoju stanowczym krokiem wmaszerowała niewielka postać, z, mniej więcej, połową głowy.
- Sigmund?! - wszyscy zapytali chórem.
- Steve! Co ci mówiłem o porywaniu przechodniów?! - krasnal ogrodowy stanął na wprost przed właścicielem domu i pogroził mu palcem, poczym zwrócił się do Michaela - Przepraszam za niego, ale jak widzisz, to psychopata. Twojemu przyjacielowi zaraz podamy antidotum i jakieś nowe ciuchy, bo przecież nie możecie tak wyglądać! Słyszałeś Steve?
- Tak, sir - odparł mechanicznie i popędził wgłąb domu. Krasnal ociężale usiadł na fotelu i jakby od niechcenia połknął tabletki, leżące na stoliku. Jego głowa zaczęła się powoli zrastać, aż w końcu była niemal w stanie idealnym,
- No tak, ostatnio, zdarza się to coraz częściej - zaczął - tu kogoś zaprosi na ciasto, tu na herbatkę, a kończy się hipnozą i niewolnictwem! - Sigmund odgryzł kawałek ciasta - na mnie nie działa - dodał - a jest pyszne.
Tymczasem wrócił Steve, niosąc jakieś normalne ubrania i fiolkę, której zawartość wkropił do herbaty. Till po wypiciu filiżanki odzyskał względną normalność, więc Michael odwarzył się odezwać:
- Sigmundzie, oczywiście nie bierz tego do siebie, ale no wiesz... czy krasnale nie powinny raczej być no... nieruchome?
- E, tam. Stereotypy - krasnal machnął ręką, a Michael z Tillem, który już całkowicie przestał był pod wpływem ciasta, rozejrzeli się z niepokojem po pomieszczeniu, niemal w całości zapełnionym krasnalami.
Postanowili zgodnie jak najszybciej wyjść. Przebrawszy się, pożegnali się z Sigmundem i w jak największym pośpiechu opuścili dom.
- O matko... - westchnął zdyszany Till, kiedy skręcili za róg i przestali biec - już nie wiem co gorsze, demoniczna tajna organizacja, czy psychopata z gadającym krasnalem. Organizacja jest przynajmniej trochę przewidywalna.
Michael rozejrzał się po okolicy. Stali przed domem, który skądś znał...
- To dom Madmana! - zawołał i podbiegł do drzwi - musimy go ostrzec! Jeśli skonstrułuje dla Nicoletty wehikuł czasu, będzie po nas! - Michael energicznie pukał do drzwi, które po jakimś czasie otworzył zaspany osobnik, dysponujący okularami zakrywającymi około trzech czwartych twarzy.
- W czym mogę... - zaczął, ale został wepchnięty brutalnie do środka.
Till zatrzasnął drzwi.
- Musisz się ukryć, albo wyjechać - oświadczył Michael. - Pewni ludzi bardzo, ale to bardzo chcą, rzebyś dla nich skonstrułował coś, czego bardzo, ale to bardzo nie możesz dla nich skonstrułować.
Henry westchnął.
- Zapewne chodzi o wehikuł czasu. Już pięć lat temu były z nim problemy, chociaż wtedy nawet nie wiedziałem, że takowy powstanie! Mam straszne deja vu. Znam was skądś?
- Na pewno, ale potem będziemy się tym zajmować. Masz samochód?
- Tak, ale...
- Świetnie. Pakuj się do niego i wyjeżdżamy stąd.
Henry westchnął i poczłapał do piwnicy, mrucząc do siebie:
- Dwa dzieciaki wpadają do mojego domu i każą mi się z niego wynosić i ja im wierzę? Co za czasy...
Wrócił po chwili z masą pozwijanych kartek i zaprowadził ich do garażu. Wpakował plany do bagażnika. Wsiedli do samochodu i z piskiem opon wyjechali z garażu. Till i Michael po krótce wyjaśnili sytuację.
- Dobrze, że zniszczyłem prototyp - stwerdził Madman. - Jeżeli się nie mylę, to pięć lat temu byliście u mnie i pytaliście o paliwo do wehikułu. Oczywiście starsi wy - wyjaśnił Henry.
Michael nerwowo sprawdzał co chwilę, czy ktoś ich nie śledzi.
- Czyli zabrakło nam paliwa... to by wyjaśniało dlaczego, zostaliśmy w tych czasach na tyle długo, żeby wynikła ta dziwna historia z Nicolettą - powiedział olśniony Till.
- Eee... Till? - zapytał ostrożnie Michael.
Till odwrócił się gwałtownie do niego. Jeśli oczy mogą wyrażać obłęd, to oczy Tilla były prawdopodobnie dawno zakute w kaftan bezpieczeństwa i wrzucone do izolatki.
- Czo?! - niesamowite ilości ciasta w ustach utrudniały Tillowi mówienie.
- My już może pójdziemy... - zasugerował Michael i pociągnął Tilla za rękę, jednak ten wyrwał się i stanął koło Steva.
- Nigdże ne idem - zaprotestował, ciągle obżerając się ciastem.
- Till postanowił zostać moim przyjacielem - oświadczył dobitnie Steve. - Ciebie tylko kęs ciasta dzieli od dołączenia do naszej szczęśliwej rodziny...
- No nie, czuję się jak w jakiejś chorej piosence... - westchnął Michael, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie. Na pierwszy rzut oka nie było nikogo w nich widać, jednak chwilę poźniej do pokoju stanowczym krokiem wmaszerowała niewielka postać, z, mniej więcej, połową głowy.
- Sigmund?! - wszyscy zapytali chórem.
- Steve! Co ci mówiłem o porywaniu przechodniów?! - krasnal ogrodowy stanął na wprost przed właścicielem domu i pogroził mu palcem, poczym zwrócił się do Michaela - Przepraszam za niego, ale jak widzisz, to psychopata. Twojemu przyjacielowi zaraz podamy antidotum i jakieś nowe ciuchy, bo przecież nie możecie tak wyglądać! Słyszałeś Steve?
- Tak, sir - odparł mechanicznie i popędził wgłąb domu. Krasnal ociężale usiadł na fotelu i jakby od niechcenia połknął tabletki, leżące na stoliku. Jego głowa zaczęła się powoli zrastać, aż w końcu była niemal w stanie idealnym,
- No tak, ostatnio, zdarza się to coraz częściej - zaczął - tu kogoś zaprosi na ciasto, tu na herbatkę, a kończy się hipnozą i niewolnictwem! - Sigmund odgryzł kawałek ciasta - na mnie nie działa - dodał - a jest pyszne.
Tymczasem wrócił Steve, niosąc jakieś normalne ubrania i fiolkę, której zawartość wkropił do herbaty. Till po wypiciu filiżanki odzyskał względną normalność, więc Michael odwarzył się odezwać:
- Sigmundzie, oczywiście nie bierz tego do siebie, ale no wiesz... czy krasnale nie powinny raczej być no... nieruchome?
- E, tam. Stereotypy - krasnal machnął ręką, a Michael z Tillem, który już całkowicie przestał był pod wpływem ciasta, rozejrzeli się z niepokojem po pomieszczeniu, niemal w całości zapełnionym krasnalami.
Postanowili zgodnie jak najszybciej wyjść. Przebrawszy się, pożegnali się z Sigmundem i w jak największym pośpiechu opuścili dom.
- O matko... - westchnął zdyszany Till, kiedy skręcili za róg i przestali biec - już nie wiem co gorsze, demoniczna tajna organizacja, czy psychopata z gadającym krasnalem. Organizacja jest przynajmniej trochę przewidywalna.
Michael rozejrzał się po okolicy. Stali przed domem, który skądś znał...
- To dom Madmana! - zawołał i podbiegł do drzwi - musimy go ostrzec! Jeśli skonstrułuje dla Nicoletty wehikuł czasu, będzie po nas! - Michael energicznie pukał do drzwi, które po jakimś czasie otworzył zaspany osobnik, dysponujący okularami zakrywającymi około trzech czwartych twarzy.
- W czym mogę... - zaczął, ale został wepchnięty brutalnie do środka.
Till zatrzasnął drzwi.
- Musisz się ukryć, albo wyjechać - oświadczył Michael. - Pewni ludzi bardzo, ale to bardzo chcą, rzebyś dla nich skonstrułował coś, czego bardzo, ale to bardzo nie możesz dla nich skonstrułować.
Henry westchnął.
- Zapewne chodzi o wehikuł czasu. Już pięć lat temu były z nim problemy, chociaż wtedy nawet nie wiedziałem, że takowy powstanie! Mam straszne deja vu. Znam was skądś?
- Na pewno, ale potem będziemy się tym zajmować. Masz samochód?
- Tak, ale...
- Świetnie. Pakuj się do niego i wyjeżdżamy stąd.
Henry westchnął i poczłapał do piwnicy, mrucząc do siebie:
- Dwa dzieciaki wpadają do mojego domu i każą mi się z niego wynosić i ja im wierzę? Co za czasy...
Wrócił po chwili z masą pozwijanych kartek i zaprowadził ich do garażu. Wpakował plany do bagażnika. Wsiedli do samochodu i z piskiem opon wyjechali z garażu. Till i Michael po krótce wyjaśnili sytuację.
- Dobrze, że zniszczyłem prototyp - stwerdził Madman. - Jeżeli się nie mylę, to pięć lat temu byliście u mnie i pytaliście o paliwo do wehikułu. Oczywiście starsi wy - wyjaśnił Henry.
Michael nerwowo sprawdzał co chwilę, czy ktoś ich nie śledzi.
- Czyli zabrakło nam paliwa... to by wyjaśniało dlaczego, zostaliśmy w tych czasach na tyle długo, żeby wynikła ta dziwna historia z Nicolettą - powiedział olśniony Till.
- Pretty Young Thing
- Posty: 54
- Rejestracja: czw, 31 mar 2011, 16:54
Nagle rozległ się przeraźliwy huk, jakby na ziemię spadł meteoryt. Ziemia zadrżała lekko. Henry zatrzymał samochód. Zdali sobie sprawę, że źródło hałasu znajduje się za nimi. Powoli odwrócili się.
- !!!!!!!! – Nie byli w stanie wydobyć z siebie nic więcej. W niewielkim parku, który właśnie minęli, wylądował…statek kosmiczny! Miał kształt standardowego UFO, a więc był to spodek. Kolorowych, migających światełek nie było, za to na samej górze znajdował się okrągły kokpit, oszklony ze wszystkich stron. W każdym razie wyglądał jak kokpit.
- Co to jest?! – wrzasnął wreszcie Till. – Henry, odpalaj! Musimy uciekać!
- No coś ty! Wysiadamy! – zakomenderował Michael. – Nie mogę się doczekać spotkania z kosmitami! – Wypadł z samochodu i pobiegł w kierunku statku. Till i Henry również wysiedli, ale zostali przy aucie.
Tymczasem zaczął otwierać się właz do UFO. Coś w rodzaju trapu odsłoniło wejście, a później, jak most zwodzony, opadło na ziemię. Ze środka ktoś wyszedł i zszedł na trawę. Jego sylwetka bardzo przypominała ludzką. Ubrany był w srebrny, idealnie dopasowany do ciała skafander. Miał również hełm, zakrywający twarz. Stanął naprzeciw Michaela, który przyjrzał mu się onieśmielony i zachwycony. Następnie dał ręką znak, by Michael wszedł z nim na pokład. Ten, oczywiście, nie zawahał się ani chwili. Wstąpił na podest, zapatrzony w przybysza.
- Zaczekaj! – zawołał Till. – Co ty robisz?! Nie idź tam!...no dobra, poczekaj na mnie! – Rzucił się w stronę wejścia na statek. Udało mu się zdążyć, zanim trap zaczął się podnosić. Teraz obaj znaleźli się w jasno oświetlonym korytarzu. Podążyli za kosmitą. Na końcu korytarza dotarli do miejsca, będącego najprawdopodobniej kokpitem. Na samym środku stał duży, przymocowany do podłogi fotel, otoczony panelem sterowania. Siedział tam ktoś i naciskał różne przyciski. Kolejne parę osób kręciło się przy panelach zamontowanych na ścianach. Lamp nie było, ponieważ cały sufit rozświetlony był białym światłem. Podłogę wyłożono czymś przypominającym niebieskie kafelki. Miały one kolor nieba i dało się na nich dostrzec nieregularne, misterne wzory. Trudno powiedzieć, czy namalowane, czy wyryte. Co do kosmitów, nie dało się przeoczyć, że nie wszyscy są tej samej płci, a to ze względu na kształty ich ciał, idealnie podkreślane przez obcisłe kombinezony: bez wyjątku srebrne, z metalicznym połyskiem.
To wszystko Michael zauważył w ciągu dwóch sekund. Till po prostu wgapił się w kosmitę-pilota. Ten po chwili uniósł rękę i powiedział:
- Startujemy!
Wtedy linia horyzontu za szybą nagle zniknęła, maszyna uniosła się i pomknęła w górę z zabójczą prędkością. Tak przynajmniej dało się wywnioskować z uciekających szybko chmur oraz ze zmiany koloru nieba. Stało się najpierw granatowe, a potem czarne. Zobaczyli gwiazdy. Te jednak zniknęło, gdyż przyspieszyli jeszcze bardziej i wszystko zlało się w ciemne tło.
Michael i Till poczuli narastającą panikę. Właśnie porwali ich kosmici! Ale zaraz…czy on przypadkiem nie powiedział: „startujemy”? Po…angielsku?!
Pilot wstał i odwrócił się do nich przodem. Zdjął hełm…Obaj odskoczyli z okrzykiem zdumienia. Zobaczyli bowiem ludzką twarz! Był to mężczyzna w średnim wieku, brunet o ciemnych oczach i delikatnym zaroście. Jego jedyną nietypową cechą był zupełny brak brwi. Miał za to namalowaną na czole czarną, poziomą kreskę, mniej więcej na ich wysokości.
- Dzień dobry – przywitał się. – Nazywam się Marvin Goldenfisch i jestem kapitanem tego statku. Nie wątpię, że ta sytuacja was szokuje i przeraża, ale obiecuję, że wszystko już za chwilę się wyjaśni. Zapraszam! – Wszedł w drugi korytarz, dochodzący do kokpitu. Z braku innej możliwości, poszli za nim.
Tym razem dotarli do pomieszczenia z podłogą ułożoną z drobniutkich, oszlifowanych kamyczków. Tworzyły one mozaikę, przedstawiającą jakiś układ planetarny z podwójnymi gwiazdami w środku. Ściany były granatowe i imitowały przestrzeń kosmiczną: pokryte były drobnymi, świecącymi punkcikami. W ten sposób całkowicie zastępowały okna. Pod ścianą ustawiono dużą, czerwoną kanapę. Cały pokój wydawał się być okrągły, łącznie z sufitem.
Na kanapie siedziała kobieta. Tym razem bez hełmu, ale również w skafandrze. Miała czarne, długie do pasa włosy, idealnie proste. Jej skóra, o trochę ciemniejszym niż u przeciętnego białego odcieniu, błyszczała delikatnie, jakby pokryta brokatem.
- Witam was! – rzekła melodyjnym, dźwięcznym głosem. – Siadajcie!
Till i Michael zajęli miejsca. Ona natomiast wstała i kiwnęła kapitanowi głową. Ten opuścił pomieszczenie.
- Znajdujecie się na statku „Centaur”. Teraz lecimy na planetę Alfa Centauri Bb, krążącą wokół gwiazdy Alfa Centauri…
- Same centaury! – wszedł jej w słowo Till, ale Michael zgromił go wzrokiem. Kobieta kontynuowała:
- Nasz statek osiąga prędkości pozwalające na podróże w czasie. Niedługo wykonamy taki przeskok. Nawet tego nie zauważycie. Jednak planeta, na którą lecimy, nie będzie planetą istniejącą w roku 1974. Przybyliśmy z 2200.
- Co?! – Obaj aż podskoczyli.
- Tak, to prawda. 226 lat to niby nie tak dużo, ale jak pewnie słyszeliście, postęp techniczny przyspiesza coraz bardziej, im więcej wiemy. No więc te lata wystarczyły, aby ludziom udało się skonstruować hipernapęd, osiągający prędkości większe od prędkości światła. W ten sposób można szybko podróżować na ogromne odległości. Z powodu przeludnienia należało znaleźć planetę, na której da się stworzyć warunki do życia. Najbliższa okazała się być właśnie Alfa Centauri Bb. W naszych czasach ludzie zamieszkują więc dwie różne planety. Ale dość już o tym. Warto teraz wyjaśnić, dlaczego przybyliśmy na Ziemię z 1974. Otóż jakiś czas temu powstał projekt przywracania do życia dawno zmarłych gwiazd muzyki, filmów i tak dalej. W tym celu cofamy się w czasie do odpowiedniego roku, lecimy na Ziemię, przywozimy stamtąd daną osobę, a następnie klonujemy ją i odwozimy z powrotem. Tym razem naszym celem byłeś ty, Michael.
- Ja? Ale…mówisz, że wrócę do domu?
- Oczywiście. Potem skasujemy ci część pamięci, żeby te nowe wspomnienia nie wpłynęły na twoje dalsze życie. Nie chcemy przecież zmieniać biegu wydarzeń. A ty… - wskazała na Tilla - …nie wiem, kim jesteś, ale trudno. Może też się na coś przydasz. A teraz zaprowadzę was do salonu wypoczynkowego. Zapewniam, że to będzie miła podróż.
- !!!!!!!! – Nie byli w stanie wydobyć z siebie nic więcej. W niewielkim parku, który właśnie minęli, wylądował…statek kosmiczny! Miał kształt standardowego UFO, a więc był to spodek. Kolorowych, migających światełek nie było, za to na samej górze znajdował się okrągły kokpit, oszklony ze wszystkich stron. W każdym razie wyglądał jak kokpit.
- Co to jest?! – wrzasnął wreszcie Till. – Henry, odpalaj! Musimy uciekać!
- No coś ty! Wysiadamy! – zakomenderował Michael. – Nie mogę się doczekać spotkania z kosmitami! – Wypadł z samochodu i pobiegł w kierunku statku. Till i Henry również wysiedli, ale zostali przy aucie.
Tymczasem zaczął otwierać się właz do UFO. Coś w rodzaju trapu odsłoniło wejście, a później, jak most zwodzony, opadło na ziemię. Ze środka ktoś wyszedł i zszedł na trawę. Jego sylwetka bardzo przypominała ludzką. Ubrany był w srebrny, idealnie dopasowany do ciała skafander. Miał również hełm, zakrywający twarz. Stanął naprzeciw Michaela, który przyjrzał mu się onieśmielony i zachwycony. Następnie dał ręką znak, by Michael wszedł z nim na pokład. Ten, oczywiście, nie zawahał się ani chwili. Wstąpił na podest, zapatrzony w przybysza.
- Zaczekaj! – zawołał Till. – Co ty robisz?! Nie idź tam!...no dobra, poczekaj na mnie! – Rzucił się w stronę wejścia na statek. Udało mu się zdążyć, zanim trap zaczął się podnosić. Teraz obaj znaleźli się w jasno oświetlonym korytarzu. Podążyli za kosmitą. Na końcu korytarza dotarli do miejsca, będącego najprawdopodobniej kokpitem. Na samym środku stał duży, przymocowany do podłogi fotel, otoczony panelem sterowania. Siedział tam ktoś i naciskał różne przyciski. Kolejne parę osób kręciło się przy panelach zamontowanych na ścianach. Lamp nie było, ponieważ cały sufit rozświetlony był białym światłem. Podłogę wyłożono czymś przypominającym niebieskie kafelki. Miały one kolor nieba i dało się na nich dostrzec nieregularne, misterne wzory. Trudno powiedzieć, czy namalowane, czy wyryte. Co do kosmitów, nie dało się przeoczyć, że nie wszyscy są tej samej płci, a to ze względu na kształty ich ciał, idealnie podkreślane przez obcisłe kombinezony: bez wyjątku srebrne, z metalicznym połyskiem.
To wszystko Michael zauważył w ciągu dwóch sekund. Till po prostu wgapił się w kosmitę-pilota. Ten po chwili uniósł rękę i powiedział:
- Startujemy!
Wtedy linia horyzontu za szybą nagle zniknęła, maszyna uniosła się i pomknęła w górę z zabójczą prędkością. Tak przynajmniej dało się wywnioskować z uciekających szybko chmur oraz ze zmiany koloru nieba. Stało się najpierw granatowe, a potem czarne. Zobaczyli gwiazdy. Te jednak zniknęło, gdyż przyspieszyli jeszcze bardziej i wszystko zlało się w ciemne tło.
Michael i Till poczuli narastającą panikę. Właśnie porwali ich kosmici! Ale zaraz…czy on przypadkiem nie powiedział: „startujemy”? Po…angielsku?!
Pilot wstał i odwrócił się do nich przodem. Zdjął hełm…Obaj odskoczyli z okrzykiem zdumienia. Zobaczyli bowiem ludzką twarz! Był to mężczyzna w średnim wieku, brunet o ciemnych oczach i delikatnym zaroście. Jego jedyną nietypową cechą był zupełny brak brwi. Miał za to namalowaną na czole czarną, poziomą kreskę, mniej więcej na ich wysokości.
- Dzień dobry – przywitał się. – Nazywam się Marvin Goldenfisch i jestem kapitanem tego statku. Nie wątpię, że ta sytuacja was szokuje i przeraża, ale obiecuję, że wszystko już za chwilę się wyjaśni. Zapraszam! – Wszedł w drugi korytarz, dochodzący do kokpitu. Z braku innej możliwości, poszli za nim.
Tym razem dotarli do pomieszczenia z podłogą ułożoną z drobniutkich, oszlifowanych kamyczków. Tworzyły one mozaikę, przedstawiającą jakiś układ planetarny z podwójnymi gwiazdami w środku. Ściany były granatowe i imitowały przestrzeń kosmiczną: pokryte były drobnymi, świecącymi punkcikami. W ten sposób całkowicie zastępowały okna. Pod ścianą ustawiono dużą, czerwoną kanapę. Cały pokój wydawał się być okrągły, łącznie z sufitem.
Na kanapie siedziała kobieta. Tym razem bez hełmu, ale również w skafandrze. Miała czarne, długie do pasa włosy, idealnie proste. Jej skóra, o trochę ciemniejszym niż u przeciętnego białego odcieniu, błyszczała delikatnie, jakby pokryta brokatem.
- Witam was! – rzekła melodyjnym, dźwięcznym głosem. – Siadajcie!
Till i Michael zajęli miejsca. Ona natomiast wstała i kiwnęła kapitanowi głową. Ten opuścił pomieszczenie.
- Znajdujecie się na statku „Centaur”. Teraz lecimy na planetę Alfa Centauri Bb, krążącą wokół gwiazdy Alfa Centauri…
- Same centaury! – wszedł jej w słowo Till, ale Michael zgromił go wzrokiem. Kobieta kontynuowała:
- Nasz statek osiąga prędkości pozwalające na podróże w czasie. Niedługo wykonamy taki przeskok. Nawet tego nie zauważycie. Jednak planeta, na którą lecimy, nie będzie planetą istniejącą w roku 1974. Przybyliśmy z 2200.
- Co?! – Obaj aż podskoczyli.
- Tak, to prawda. 226 lat to niby nie tak dużo, ale jak pewnie słyszeliście, postęp techniczny przyspiesza coraz bardziej, im więcej wiemy. No więc te lata wystarczyły, aby ludziom udało się skonstruować hipernapęd, osiągający prędkości większe od prędkości światła. W ten sposób można szybko podróżować na ogromne odległości. Z powodu przeludnienia należało znaleźć planetę, na której da się stworzyć warunki do życia. Najbliższa okazała się być właśnie Alfa Centauri Bb. W naszych czasach ludzie zamieszkują więc dwie różne planety. Ale dość już o tym. Warto teraz wyjaśnić, dlaczego przybyliśmy na Ziemię z 1974. Otóż jakiś czas temu powstał projekt przywracania do życia dawno zmarłych gwiazd muzyki, filmów i tak dalej. W tym celu cofamy się w czasie do odpowiedniego roku, lecimy na Ziemię, przywozimy stamtąd daną osobę, a następnie klonujemy ją i odwozimy z powrotem. Tym razem naszym celem byłeś ty, Michael.
- Ja? Ale…mówisz, że wrócę do domu?
- Oczywiście. Potem skasujemy ci część pamięci, żeby te nowe wspomnienia nie wpłynęły na twoje dalsze życie. Nie chcemy przecież zmieniać biegu wydarzeń. A ty… - wskazała na Tilla - …nie wiem, kim jesteś, ale trudno. Może też się na coś przydasz. A teraz zaprowadzę was do salonu wypoczynkowego. Zapewniam, że to będzie miła podróż.
Kobieta zaprowadziła ich zawiłymi korytarzami do przestronnego pomieszczenia. Ściany pokryte były białym, błyszczącym tworzywem. Wystrój stanowił tylko jeden mebel, który bardzej wnikliwi mogli uznać za kanapę.
- Jeśli będziecie czegoś potrzebować, podejdżcie do drzwi, a strażnik wam pomoże - kobieta odwróciła się na pięcie i wyszła, zostawiając Tilla i Michaela samych. Drzwi zamknęły się za nią automatycznie z charakterysztycznym odźwiękiem ''szust''. Zanim którykolwiek z nich zdążył wypowiedzieć słowo, nagle jedna ze ścian stała się przezroczysta, ukazując kosmiczną przestrzeń oraz szybko oddalającą się Ziemię. Chłopcy przez chwilę stali w milczeniu i podziwiali widok.
- Łał - odważył się w końcu skwitować Michael.
- Potwierdzam - dodał Till.
Ich elokwentną konwersację przerwało pojawienie się ogromnego hologramu na środku pokoju, przedstawiającego twarz kobiety.
- Witam - powiedział hologram. - Jestem Anja. Jestem waszym strażnikiem, jednak inaczej, niż wy to rozumiecie. Będę wam pomagać i podawać potrzebne informacje, ale najpierw poproszę was o podejście bliżej.
Michael i Till posłusznie wykonali polecenie. Z sufitu wyjechało urządenie na kształ t skanera i okrążyło ich ze wszystkich stron.
- Identyfikacja zakończona - wyjaśniła Anja. - W 23. wieku nie używamy już dowodów osobistych, lecz cyfrowych identyfikatorów, tworzonych właśnie w ten sposób. Jeżeli chcecie, możecie mi zadać pytanie.
Po krótkiej przepychance z Tillem, Michael stanął przed hologramem, poprawił włosy i zapytał:
- Jesteś robotem?
- Jestem zaawansowanym programem sztucznej inteligencji. Jestem podłączona do komputera pokładowego oraz do SWW, czyli do Space Wide Web. Będę wam towarzyszyć przez cały wasz pobyt w tych czasach. Jestem również wszechstronnym źródłem informacji.
Tym razem przed hologram wepchał się Till, odchrząknął i zapytał:
- Wiesz, kim jestem?
- W mojej bazie daych mogę znaleźć piętnaście osób o nazwisku Till Lindemann, żyjących w twoich czasach.
- Dopisz jeszcze ''Rammstein''.
- Jest tylko jedna osoba spełniająca podane warunki.
Na środku pokoju pojawił się hologram z dorosłym Tillem na koncercie, w różowym, puchatym kubraku, wykonującym jednoznaczy gest do kogoś z widowni, z dopiską ''Barcelona 2013''.
- Eeee... zgadza się - potwierdził Till, z lekka zmieszany.
- Ile będzie trwać nasza podróż? - wtrącił się Michael.
- Według czasu ziemskiego, około 30 lat.
- Co?! - obaj chłopcy wpadli w lekką panikę.
- Ale... - zaczęła Anja, ale Till jej przerwał.
- Och to już za dużo. Boli mnie głowa, zrób coś.
- Mówisz, że czujesz się źle z konkretnego powodu? - spytała Anja.
- Boli mnie głowa -odparł Till.
- To interesujące - stwierdził hologram.
- Dlaczego?
- Co chcesz wiedzieć?
- Dlaczego mój ból głowy jest interesujący.
- A jest?
- Ty to powiedziałaś.
- Ja?
- Tak, ty.
- I jesteś pewien?
- Tak, jestem.
- Czy sądzisz, że to normalne być czegokolwiek pewnym?
- O matko... ta rozmowa nie ma sensu.
- Hasta la vista baby! - hologram zniknął. W tym samym momencie do pokoju wpadła grupa ubranych na niebiesko ludzi.
- Jesteśmy technikami - powiedział jeden. - Udało wam się znaleźć jedyny sposób na wyłączenie Anji. Wyrazy uznania
Chwilę pomajstrowali w podłodze i twarz się znowu pojawiła, z mężczyźni wyszli. Anja ziewnęła i odwróciła się do chłopców.
- Słuchaj Anka - zaczął Michael - to 30 lat to na serio?
- Według ziemskich lat tak, lecz dla was na statku, to zaledwie tydzień.
- Jeśli będziecie czegoś potrzebować, podejdżcie do drzwi, a strażnik wam pomoże - kobieta odwróciła się na pięcie i wyszła, zostawiając Tilla i Michaela samych. Drzwi zamknęły się za nią automatycznie z charakterysztycznym odźwiękiem ''szust''. Zanim którykolwiek z nich zdążył wypowiedzieć słowo, nagle jedna ze ścian stała się przezroczysta, ukazując kosmiczną przestrzeń oraz szybko oddalającą się Ziemię. Chłopcy przez chwilę stali w milczeniu i podziwiali widok.
- Łał - odważył się w końcu skwitować Michael.
- Potwierdzam - dodał Till.
Ich elokwentną konwersację przerwało pojawienie się ogromnego hologramu na środku pokoju, przedstawiającego twarz kobiety.
- Witam - powiedział hologram. - Jestem Anja. Jestem waszym strażnikiem, jednak inaczej, niż wy to rozumiecie. Będę wam pomagać i podawać potrzebne informacje, ale najpierw poproszę was o podejście bliżej.
Michael i Till posłusznie wykonali polecenie. Z sufitu wyjechało urządenie na kształ t skanera i okrążyło ich ze wszystkich stron.
- Identyfikacja zakończona - wyjaśniła Anja. - W 23. wieku nie używamy już dowodów osobistych, lecz cyfrowych identyfikatorów, tworzonych właśnie w ten sposób. Jeżeli chcecie, możecie mi zadać pytanie.
Po krótkiej przepychance z Tillem, Michael stanął przed hologramem, poprawił włosy i zapytał:
- Jesteś robotem?
- Jestem zaawansowanym programem sztucznej inteligencji. Jestem podłączona do komputera pokładowego oraz do SWW, czyli do Space Wide Web. Będę wam towarzyszyć przez cały wasz pobyt w tych czasach. Jestem również wszechstronnym źródłem informacji.
Tym razem przed hologram wepchał się Till, odchrząknął i zapytał:
- Wiesz, kim jestem?
- W mojej bazie daych mogę znaleźć piętnaście osób o nazwisku Till Lindemann, żyjących w twoich czasach.
- Dopisz jeszcze ''Rammstein''.
- Jest tylko jedna osoba spełniająca podane warunki.
Na środku pokoju pojawił się hologram z dorosłym Tillem na koncercie, w różowym, puchatym kubraku, wykonującym jednoznaczy gest do kogoś z widowni, z dopiską ''Barcelona 2013''.
- Eeee... zgadza się - potwierdził Till, z lekka zmieszany.
- Ile będzie trwać nasza podróż? - wtrącił się Michael.
- Według czasu ziemskiego, około 30 lat.
- Co?! - obaj chłopcy wpadli w lekką panikę.
- Ale... - zaczęła Anja, ale Till jej przerwał.
- Och to już za dużo. Boli mnie głowa, zrób coś.
- Mówisz, że czujesz się źle z konkretnego powodu? - spytała Anja.
- Boli mnie głowa -odparł Till.
- To interesujące - stwierdził hologram.
- Dlaczego?
- Co chcesz wiedzieć?
- Dlaczego mój ból głowy jest interesujący.
- A jest?
- Ty to powiedziałaś.
- Ja?
- Tak, ty.
- I jesteś pewien?
- Tak, jestem.
- Czy sądzisz, że to normalne być czegokolwiek pewnym?
- O matko... ta rozmowa nie ma sensu.
- Hasta la vista baby! - hologram zniknął. W tym samym momencie do pokoju wpadła grupa ubranych na niebiesko ludzi.
- Jesteśmy technikami - powiedział jeden. - Udało wam się znaleźć jedyny sposób na wyłączenie Anji. Wyrazy uznania
Chwilę pomajstrowali w podłodze i twarz się znowu pojawiła, z mężczyźni wyszli. Anja ziewnęła i odwróciła się do chłopców.
- Słuchaj Anka - zaczął Michael - to 30 lat to na serio?
- Według ziemskich lat tak, lecz dla was na statku, to zaledwie tydzień.
- Pretty Young Thing
- Posty: 54
- Rejestracja: czw, 31 mar 2011, 16:54
- Co to ma niby oznaczać? – Till przyjrzał jej się podejrzliwie.
- To znaczy, że gdybyście chcieli dolecieć do alfa Centauri z Ziemi zwykłym statkiem kosmicznym, to trwałoby to mniej więcej 30 lat. Ale my zaginamy czasoprzestrzeń. Zajmuje to więc tydzień.
- Trochę dziwna ta jednostka czasu. Poza tym, to zależy jakim statkiem kosmicznym – wtrącił Michael. - Wasze są pewnie szybsze od naszych.
- Podałam średnią dla statków Unii nie osiągających prędkości światła.
- Jakiej Unii?
- Unii Galaktycznej. Czy też, potocznie, Unii Mlecznej. Ale to określenie używane tylko na Centauri i na Ziemi. Unia ta to pakt wojskowo-gospodarczo-polityczny systemów planetarnych, znajdujących się w tej galaktyce, zamieszkanych przez istoty rozumne na wysokim poziomie rozwoju cywilizacji.
- Czyli jest…więcej kosmitów? – wyjąkał Till. – Nawet w naszych czasach?
- Tak. I nawet w waszych czasach wiedzieli oni o naszym istnieniu. Zostawili nas w spokoju, żebyśmy mogli sami się rozwijać. Inaczej nie bylibyśmy rasą dostatecznie dojrzałą, żeby egzystować w kosmicznym społeczeństwie.
Jej dalszą wypowiedź przerwało wejście kapitana statku.
- Skoro macie tu spędzić tydzień, to nadszedł czas, abyście zobaczyli swoje kajuty.
Zaprowadził ich kolejnym niekończącym się korytarzem, wzdłuż którego ciągnęły się trzy rzędy drzwi. Tak, trzy, a nie dwa, ponieważ trzeci rząd pokrywał sufit. Chłopcy byli niezwykle wręcz zainteresowani, jak też może się tam wchodzić. Po drabinie? Mało praktyczne. Wreszcie kapitan przystanął.
- To tu – powiedział, wskazując na jedne z normalnych drzwi. – Kajuta Michaela.
Drzwi otworzyły się same. Mike wszedł do środka, zostawiając Tilla z kapitanem.
- A teraz twoja kolej – rzekł Goldenfisch. – Uważaj, bo możesz poczuć się lekko wyprowadzony z równowagi. – Wyjął z kieszeni coś w rodzaju niewielkiego pilota i przycisnął niebieski przycisk. Till poczuł, jak jedzenie w żołądku podchodzi mu do gardła. Przez chwilę miał wrażenie, że ściana stała się podłogą. Z krzykiem przeturlał się po niej w sposób totalnie irracjonalny, no bo jak można spadać w górę?
- Zdejmij mnie! Zdejmij mnie! – wrzeszczał przerażony, trzymając się kurczowo jakiegoś lekko wypukłego elementu.
- Przestań panikować i wstawaj. Nie spadniesz – zapewnił kapitan. – To się nazywa względne przesunięcie ośrodka grawitacji. Teraz ściana naprawdę jest podłogą. Ale tylko w tym konkretnym miejscu. Twój przyjaciel w swojej kajucie cały czas ma dół i górę tam gdzie wcześniej. To skomplikowany system, więc nie będę ci teraz dokładnie tłumaczył, jak działa. Mogę cię jednak zapewnić, że przyzwyczaisz się do tego. I naprawdę możesz już puścić tą rurę.
Till niepewnie uniósł głowę i rozejrzał się. Rzeczywiście, wyglądało na to, że Goldenfisch stoi bezpiecznie bez żadnej asekuracji. Lindemann podniósł się i przełknął ślinę, widząc dwa rzędy drzwi, jeden na suficie, a drugi na podłodze.
Kajuta, która należała do niego, spodobała mu się od razu, ponieważ na ścianie wisiał wielki plakat z jakimś zespołem muzycznym. Jeden z jego członków trzymał ogromną gitarę w kształcie wielkiego, groźnie wyglądającego urządzenia mechanicznego. Oprócz plakatu stało tu również zespolone z podłogą łóżko, które z jakiegoś powodu od razu skojarzyło się Tillowi z połówką czekoladowego jajka niespodzianki. Były też kolejne drzwi, no i oczywiście wielkie okno.
- Radzę ci się teraz wyspać – poradził kapitan. – Na statku mamy własny, odrębny zegar, żeby można było odpowiednio rozdzielić wszystkim godziny pracy. Teraz jest noc. O siódmej jest śniadanie dla wszystkich. Budzik obudzi cię o odpowiedniej godzinie. Dobranoc.
Till został sam. Postanowił sprawdzić, co właściwie znajduje się po drugiej stronie tajemniczych drugich drzwi. Była to łazienka. Chociaż przeznaczenie znajdujących się tam obiektów mogło być dyskusyjne. Prysznic na przykład, o ile był prysznicem, przypominał bardziej szklane akwarium, zamknięte ze wszystkich stron. Jego ściany były idealnie gładkie. Nie miał też żadnego otworu, z którego mogłaby wypływać woda. Z tego powodu Till postanowił na razie odpuścić mycie się i od razu zapadł się w miękkie, głębokie łóżko.
Tymczasem Michael penetrował swoją kajutę. Zasadniczo wyglądała prawie dokładnie tak samo, jak ta należąca do Tilla, tyle że zamiast plakatu stał tu stolik, na którym leżało kilka grubych książek. Mike podszedł tam i zaczął je przeglądać. Pierwsza z nich była prawdopodobnie encyklopedią historii…ludzkiej rasy! Michael, zafascynowany, położył się na łóżku i pogrążył się w lekturze.
Budzik w kajucie Tilla rzeczywiście zadzwonił, wybudzając go w sekundę. Till wyskoczył z pościeli jak oparzony i rozejrzał się w panice w poszukiwaniu źródła ogłuszającego dźwięku. Obudziło go bowiem nie standardowe „dryń dryń”, ale piosenka, której tekst brzmiał mniej więcej tak: „Wake me up before you go go. Don’t leave me hanging on like a yo-yo.” Powodowała ona, że Till rzeczywiście czuł się jak yo-yo – skołowany i zdezorientowany. Muzyka została z pewnością ustawiona na maksymalną głośność, a każde uderzenie bębna basowego zdawało się być hukiem tarana, próbującego rozwalić to niewielkie pomieszczenie.
Gdy już nastała cisza i okazało się, iż Till ciągle żyje, postanowił twardo:
- Czas się umyć.
Michael czytał całą noc. Zdrzemnął się tylko przez ostatnią godzinę z książką na kolanach. W pewnym momencie został subtelnie obudzony przez delikatne dźwięki spokojnej melodii. Podniósł głowę i po krótkiej kontemplacji rozpoznał w niej „Wiosnę” z cyklu „Cztery pory roku” Antonia Vivaldiego.
Tej nocy dowiedział się tyle, że aż huczało mu w głowie. Po pierwsze, planeta alfa Centauri Bb została odkryta całkowicie przypadkowo. Ludzie byli kiedyś przekonani, że ze względu na bliską odległość od gwiazdy nie mogą istnieć tam żywe organizmy. Jednak po zbadaniu okazało się, że, jakimś cudem, atmosfera planety umożliwia życie tam, obniżając temperaturę. Encyklopedia podawała dokładne wytłumaczenie tego zjawiska, jednak Michael nie zrozumiał z tego kompletnie nic. Zastanawiające było też to, że według tej książki II wojna światowa została wywołana przez młodego mieszkańca Wyspy Wielkanocnej, który, łowiąc ryby na swojej łódce, nieopatrznie zapuścił się trochę za daleko i napotkał okręt podwodny. Z powodu popsutej soczewki w peryskopie, powiększającej wszystkie widziane przez niego obiekty co najmniej czterokrotnie, został uznany za łódź wroga. A ponieważ wykonywał dziwne ruchy rękami, próbując wyswobodzić się z sieci rybackiej, załoga okrętu wzięła to za jawny akt agresji.
Był to oczywiście tylko jeden z bardzo podejrzanych faktów podawanych przez tę encyklopedię.
Tillowi udało się wejść wreszcie do prysznico-akwarium. Jedna ze ścian okazała się być przesuwana. Teraz zastanawiał się, jak też może się go włączać. A może głosem?
- Chcę się umyć! – zawołał wreszcie zniecierpliwiony. W tym momencie z drobniutkich otworów w podłodze, wcześniej praktycznie nie widocznych, poczęła wypływać woda, szybko wypełniając akwarium. Bardzo szybko.
Na początku Tillowi nawet się podobało. Miał teraz ciepłą kąpiel. Była nawet piana. Po chwili jednak zaczął się niepokoić.
- Jak to zatrzymać?! – wrzasnął przerażony. – AAAAAAA!!! Tonę!!!
W panice zaczął kopać i walić pięściami w ścianki. W wodzie nie było to jednak takie proste.
- Ich muss zerstören!!! – krzyknął w końcu i jednym bardzo mocnym uderzeniem rozbił szybę. Roztrzaskała się na kawałki drobne jak piasek. Woda, wraz z Tillem, wylała się na zewnątrz, tworząc potop w łazience. Lindemann pozbierał się jakoś. Obejrzał swoje ciało, szukając rozcięć od szkła. Jednak, co dziwne, wszystkie odłamki rzeczywiście jakby się zdematerializowały. To było chyba jakieś specjalne szkło, uniemożliwiające skaleczenie się – jego fragmenty zamieniły się w proszek.
Till wyszedł z łazienki.
- Muszę znaleźć Michaela – stwierdził, ubierając się.
Wyszedł na korytarz. Wiedział, do których drzwi powinien zapukać. Ale jak miał to zrobić, skoro były na suficie?
W pewnym momencie otworzyły się i wyszedł z nich Michael. Z perspektywy Tilla, stał teraz na ścianie.
- Hej! – zawołał, widząc swojego młodszego kolegę. – Co ty tam robisz?
- Możesz nie zadawać głupich pytań, tylko po prostu pomóc mi zejść?
Ponieważ żaden z nich nie dostał pilota grawitacyjnego, Michael jakoś ściągnął Tilla na swoją płaszczyznę. Okazało się to jednak bardzo trudne. Till był jakby przyklejony do swojej podłogi.
- Wyglądasz nie najlepiej – stwierdził Michael. – Jakbyś przed chwilą cudem uniknął śmierci.
- Bo tak było! Prawie utonąłem pod prysznicem. Ta woda się lała i lała i…
- A wystarczyło powiedzieć „stop”.
- Co?!
- No tak. Nie miałeś instrukcji u siebie na ścianie?
- Nie…Chyba nie…
- Chodźmy lepiej na śniadanie. Opowiem ci, czego się dowiedziałem dziś w nocy.
- To znaczy, że gdybyście chcieli dolecieć do alfa Centauri z Ziemi zwykłym statkiem kosmicznym, to trwałoby to mniej więcej 30 lat. Ale my zaginamy czasoprzestrzeń. Zajmuje to więc tydzień.
- Trochę dziwna ta jednostka czasu. Poza tym, to zależy jakim statkiem kosmicznym – wtrącił Michael. - Wasze są pewnie szybsze od naszych.
- Podałam średnią dla statków Unii nie osiągających prędkości światła.
- Jakiej Unii?
- Unii Galaktycznej. Czy też, potocznie, Unii Mlecznej. Ale to określenie używane tylko na Centauri i na Ziemi. Unia ta to pakt wojskowo-gospodarczo-polityczny systemów planetarnych, znajdujących się w tej galaktyce, zamieszkanych przez istoty rozumne na wysokim poziomie rozwoju cywilizacji.
- Czyli jest…więcej kosmitów? – wyjąkał Till. – Nawet w naszych czasach?
- Tak. I nawet w waszych czasach wiedzieli oni o naszym istnieniu. Zostawili nas w spokoju, żebyśmy mogli sami się rozwijać. Inaczej nie bylibyśmy rasą dostatecznie dojrzałą, żeby egzystować w kosmicznym społeczeństwie.
Jej dalszą wypowiedź przerwało wejście kapitana statku.
- Skoro macie tu spędzić tydzień, to nadszedł czas, abyście zobaczyli swoje kajuty.
Zaprowadził ich kolejnym niekończącym się korytarzem, wzdłuż którego ciągnęły się trzy rzędy drzwi. Tak, trzy, a nie dwa, ponieważ trzeci rząd pokrywał sufit. Chłopcy byli niezwykle wręcz zainteresowani, jak też może się tam wchodzić. Po drabinie? Mało praktyczne. Wreszcie kapitan przystanął.
- To tu – powiedział, wskazując na jedne z normalnych drzwi. – Kajuta Michaela.
Drzwi otworzyły się same. Mike wszedł do środka, zostawiając Tilla z kapitanem.
- A teraz twoja kolej – rzekł Goldenfisch. – Uważaj, bo możesz poczuć się lekko wyprowadzony z równowagi. – Wyjął z kieszeni coś w rodzaju niewielkiego pilota i przycisnął niebieski przycisk. Till poczuł, jak jedzenie w żołądku podchodzi mu do gardła. Przez chwilę miał wrażenie, że ściana stała się podłogą. Z krzykiem przeturlał się po niej w sposób totalnie irracjonalny, no bo jak można spadać w górę?
- Zdejmij mnie! Zdejmij mnie! – wrzeszczał przerażony, trzymając się kurczowo jakiegoś lekko wypukłego elementu.
- Przestań panikować i wstawaj. Nie spadniesz – zapewnił kapitan. – To się nazywa względne przesunięcie ośrodka grawitacji. Teraz ściana naprawdę jest podłogą. Ale tylko w tym konkretnym miejscu. Twój przyjaciel w swojej kajucie cały czas ma dół i górę tam gdzie wcześniej. To skomplikowany system, więc nie będę ci teraz dokładnie tłumaczył, jak działa. Mogę cię jednak zapewnić, że przyzwyczaisz się do tego. I naprawdę możesz już puścić tą rurę.
Till niepewnie uniósł głowę i rozejrzał się. Rzeczywiście, wyglądało na to, że Goldenfisch stoi bezpiecznie bez żadnej asekuracji. Lindemann podniósł się i przełknął ślinę, widząc dwa rzędy drzwi, jeden na suficie, a drugi na podłodze.
Kajuta, która należała do niego, spodobała mu się od razu, ponieważ na ścianie wisiał wielki plakat z jakimś zespołem muzycznym. Jeden z jego członków trzymał ogromną gitarę w kształcie wielkiego, groźnie wyglądającego urządzenia mechanicznego. Oprócz plakatu stało tu również zespolone z podłogą łóżko, które z jakiegoś powodu od razu skojarzyło się Tillowi z połówką czekoladowego jajka niespodzianki. Były też kolejne drzwi, no i oczywiście wielkie okno.
- Radzę ci się teraz wyspać – poradził kapitan. – Na statku mamy własny, odrębny zegar, żeby można było odpowiednio rozdzielić wszystkim godziny pracy. Teraz jest noc. O siódmej jest śniadanie dla wszystkich. Budzik obudzi cię o odpowiedniej godzinie. Dobranoc.
Till został sam. Postanowił sprawdzić, co właściwie znajduje się po drugiej stronie tajemniczych drugich drzwi. Była to łazienka. Chociaż przeznaczenie znajdujących się tam obiektów mogło być dyskusyjne. Prysznic na przykład, o ile był prysznicem, przypominał bardziej szklane akwarium, zamknięte ze wszystkich stron. Jego ściany były idealnie gładkie. Nie miał też żadnego otworu, z którego mogłaby wypływać woda. Z tego powodu Till postanowił na razie odpuścić mycie się i od razu zapadł się w miękkie, głębokie łóżko.
Tymczasem Michael penetrował swoją kajutę. Zasadniczo wyglądała prawie dokładnie tak samo, jak ta należąca do Tilla, tyle że zamiast plakatu stał tu stolik, na którym leżało kilka grubych książek. Mike podszedł tam i zaczął je przeglądać. Pierwsza z nich była prawdopodobnie encyklopedią historii…ludzkiej rasy! Michael, zafascynowany, położył się na łóżku i pogrążył się w lekturze.
Budzik w kajucie Tilla rzeczywiście zadzwonił, wybudzając go w sekundę. Till wyskoczył z pościeli jak oparzony i rozejrzał się w panice w poszukiwaniu źródła ogłuszającego dźwięku. Obudziło go bowiem nie standardowe „dryń dryń”, ale piosenka, której tekst brzmiał mniej więcej tak: „Wake me up before you go go. Don’t leave me hanging on like a yo-yo.” Powodowała ona, że Till rzeczywiście czuł się jak yo-yo – skołowany i zdezorientowany. Muzyka została z pewnością ustawiona na maksymalną głośność, a każde uderzenie bębna basowego zdawało się być hukiem tarana, próbującego rozwalić to niewielkie pomieszczenie.
Gdy już nastała cisza i okazało się, iż Till ciągle żyje, postanowił twardo:
- Czas się umyć.
Michael czytał całą noc. Zdrzemnął się tylko przez ostatnią godzinę z książką na kolanach. W pewnym momencie został subtelnie obudzony przez delikatne dźwięki spokojnej melodii. Podniósł głowę i po krótkiej kontemplacji rozpoznał w niej „Wiosnę” z cyklu „Cztery pory roku” Antonia Vivaldiego.
Tej nocy dowiedział się tyle, że aż huczało mu w głowie. Po pierwsze, planeta alfa Centauri Bb została odkryta całkowicie przypadkowo. Ludzie byli kiedyś przekonani, że ze względu na bliską odległość od gwiazdy nie mogą istnieć tam żywe organizmy. Jednak po zbadaniu okazało się, że, jakimś cudem, atmosfera planety umożliwia życie tam, obniżając temperaturę. Encyklopedia podawała dokładne wytłumaczenie tego zjawiska, jednak Michael nie zrozumiał z tego kompletnie nic. Zastanawiające było też to, że według tej książki II wojna światowa została wywołana przez młodego mieszkańca Wyspy Wielkanocnej, który, łowiąc ryby na swojej łódce, nieopatrznie zapuścił się trochę za daleko i napotkał okręt podwodny. Z powodu popsutej soczewki w peryskopie, powiększającej wszystkie widziane przez niego obiekty co najmniej czterokrotnie, został uznany za łódź wroga. A ponieważ wykonywał dziwne ruchy rękami, próbując wyswobodzić się z sieci rybackiej, załoga okrętu wzięła to za jawny akt agresji.
Był to oczywiście tylko jeden z bardzo podejrzanych faktów podawanych przez tę encyklopedię.
Tillowi udało się wejść wreszcie do prysznico-akwarium. Jedna ze ścian okazała się być przesuwana. Teraz zastanawiał się, jak też może się go włączać. A może głosem?
- Chcę się umyć! – zawołał wreszcie zniecierpliwiony. W tym momencie z drobniutkich otworów w podłodze, wcześniej praktycznie nie widocznych, poczęła wypływać woda, szybko wypełniając akwarium. Bardzo szybko.
Na początku Tillowi nawet się podobało. Miał teraz ciepłą kąpiel. Była nawet piana. Po chwili jednak zaczął się niepokoić.
- Jak to zatrzymać?! – wrzasnął przerażony. – AAAAAAA!!! Tonę!!!
W panice zaczął kopać i walić pięściami w ścianki. W wodzie nie było to jednak takie proste.
- Ich muss zerstören!!! – krzyknął w końcu i jednym bardzo mocnym uderzeniem rozbił szybę. Roztrzaskała się na kawałki drobne jak piasek. Woda, wraz z Tillem, wylała się na zewnątrz, tworząc potop w łazience. Lindemann pozbierał się jakoś. Obejrzał swoje ciało, szukając rozcięć od szkła. Jednak, co dziwne, wszystkie odłamki rzeczywiście jakby się zdematerializowały. To było chyba jakieś specjalne szkło, uniemożliwiające skaleczenie się – jego fragmenty zamieniły się w proszek.
Till wyszedł z łazienki.
- Muszę znaleźć Michaela – stwierdził, ubierając się.
Wyszedł na korytarz. Wiedział, do których drzwi powinien zapukać. Ale jak miał to zrobić, skoro były na suficie?
W pewnym momencie otworzyły się i wyszedł z nich Michael. Z perspektywy Tilla, stał teraz na ścianie.
- Hej! – zawołał, widząc swojego młodszego kolegę. – Co ty tam robisz?
- Możesz nie zadawać głupich pytań, tylko po prostu pomóc mi zejść?
Ponieważ żaden z nich nie dostał pilota grawitacyjnego, Michael jakoś ściągnął Tilla na swoją płaszczyznę. Okazało się to jednak bardzo trudne. Till był jakby przyklejony do swojej podłogi.
- Wyglądasz nie najlepiej – stwierdził Michael. – Jakbyś przed chwilą cudem uniknął śmierci.
- Bo tak było! Prawie utonąłem pod prysznicem. Ta woda się lała i lała i…
- A wystarczyło powiedzieć „stop”.
- Co?!
- No tak. Nie miałeś instrukcji u siebie na ścianie?
- Nie…Chyba nie…
- Chodźmy lepiej na śniadanie. Opowiem ci, czego się dowiedziałem dziś w nocy.
Znalazłszy w końcu stołówkę, co na statku kosmicznym w cale nie było proste, zasiedli przy stole. Chwilę później podjechał do nich robot przypominający lodówkę, z ekranem dotykowym w okolicy brzucha. Ponieważ byli głodni, wybrali pierwszy lepszy zestaw śniadaniowy, który od razu został im podany.
- W nocy - zaczął Michael - znalazłem u siebie encyklopedię. Szczerze mówiąc, sytuacja nie wygląda zbyt ciekawie.
- W jakim sensie? Szykuje się jakaś wojna, czy coś?
- Właśnie nie. Nie chodzi o wojny. Od jakiegoś czasu jest zadziwiająco spokojnie. Chodzi o to, że od około stu pięćdziesięciu lat, nikt nie nagrał żadnej nowej piosenki, nie nakręcił żadnego filmu. Żadne książka nie została napisana, oprócz różnych encyklopedii i podręczników.
- W czym problem? Może po prostu już nie trzeba.
- Nie rozumiesz? To musi mieć jakiś konkretny powód. Było parę publikacji na ten temat i jest parę hipotez, ale żadna nie jest udowodniona. Powiem tak - nikt już nie myśli twórczo.
- I ciebie ściągnęli po to, żeby cię sklonować i żebyś im coś nagrał?
- Chyba tak, ale... - przerwał, bo podszedł do nich niski, gruby mężczyzna, z burzą kręzonych, czarnych włosów sterczących na wszystkie strony, a ubrany był w szary kaftan.
- Mam przyjemność z Michaelem Jacksonem? - spytał zakatarzonym głosem.
- Tak... - odpowiedział niepewnie Michael. - A pan to...?
- Nazywam się Dmitrij Jelcyn. Jestem na tym statku specjalistą od klonowania. Zanim dotrzemy na miejsce, muszę wam zrobić kilka prób zachowawczych.
- Czy to się wiąże z... - Till zrobił dramatyczną pauzę - ...sztuką nowoczesną?
- Nie, nie - zaprzeczył Jelcyn. -Odwiedźcie mnie w pokoju 123 na pół godziny, a wszystko wam wyjaśnię.
Naukowiec wycofał się dyskretnie(przynajmniej w jego mniemaniu) i zostawił Michaela i Tilla samych.
Z mapą, którą ukradli kosmicie z głową w kształcie ręki, wychodząc ze stołówki, dotarli do korytarza, przy którym znajdował się pokój 123. Drzwi były ewidentnie większe od innych. Znajdował się na nich napisany odręcznie napis: "Jeżeli widziałeś się dzisiaj rano, wiedz, że tu byłeś", napisany widocznie przez jakiegoś fana klonowania. Z braku klamki, zapukali do drzwi. Nikt im nie odpowiedział, więc spróbowali je pchnąć. Otworzyły się bez problemu, ukazując ciemne pomieszczenie. Pomiędzy bliżej niezidentyfikowanymi kształtami zauważyli Jelcyna siedzącego przy raczej staromodnym biórku i pochylonego nad jakimiś papierami.
- Eeee - zaczął Till, ale jak tylko naukowiec go usłyszał, zerwał się radośnie i przywitał ich.
- Pewnie chcielibyście wiedzieć, jak wyglądają próby zachowawcze - powiedział. - Naprawdę nie ma się czego bać. Musimy umieścić was parę razy w symulatorze, aby sprawdzić wasze zachowania w skrajnych sytuacjach.
- Ale po co? - spytał się Michael.
- Wasze zachowanie jest warunkowane środowiskiem, w jakim dorastacie, którego tu nie możemy wam zapewnić. Znając wasze reakcje, możemy od początku tak kształtować wasze klony, aby jak najbardziej was przypominały. Prób będzie pięć i będą całkowicie się od siebie różniły.
- Kiedy zaczynamy? - zainteresował się Till.
- Możemy nawet zaraz - Jelcyn włączył światło, które ukazało na środku pomieszczenia olbrzymią, szklaną komorę - nie musicie się martwić przestzenią, gdyż w komorze jest zaginana. Możecie biec przed siebie nawet paręset kilometrów, nie trafiając na szybę. Symulacja jest po prostu idealna - dodał, głosem pełnym dumy. Podszedł do komory i wcisną klawisz na konsoli obok. Otworzył się drzwi w pozornie gładkiej szybie i naukowiec wykonał zapraszający gest.
- W nocy - zaczął Michael - znalazłem u siebie encyklopedię. Szczerze mówiąc, sytuacja nie wygląda zbyt ciekawie.
- W jakim sensie? Szykuje się jakaś wojna, czy coś?
- Właśnie nie. Nie chodzi o wojny. Od jakiegoś czasu jest zadziwiająco spokojnie. Chodzi o to, że od około stu pięćdziesięciu lat, nikt nie nagrał żadnej nowej piosenki, nie nakręcił żadnego filmu. Żadne książka nie została napisana, oprócz różnych encyklopedii i podręczników.
- W czym problem? Może po prostu już nie trzeba.
- Nie rozumiesz? To musi mieć jakiś konkretny powód. Było parę publikacji na ten temat i jest parę hipotez, ale żadna nie jest udowodniona. Powiem tak - nikt już nie myśli twórczo.
- I ciebie ściągnęli po to, żeby cię sklonować i żebyś im coś nagrał?
- Chyba tak, ale... - przerwał, bo podszedł do nich niski, gruby mężczyzna, z burzą kręzonych, czarnych włosów sterczących na wszystkie strony, a ubrany był w szary kaftan.
- Mam przyjemność z Michaelem Jacksonem? - spytał zakatarzonym głosem.
- Tak... - odpowiedział niepewnie Michael. - A pan to...?
- Nazywam się Dmitrij Jelcyn. Jestem na tym statku specjalistą od klonowania. Zanim dotrzemy na miejsce, muszę wam zrobić kilka prób zachowawczych.
- Czy to się wiąże z... - Till zrobił dramatyczną pauzę - ...sztuką nowoczesną?
- Nie, nie - zaprzeczył Jelcyn. -Odwiedźcie mnie w pokoju 123 na pół godziny, a wszystko wam wyjaśnię.
Naukowiec wycofał się dyskretnie(przynajmniej w jego mniemaniu) i zostawił Michaela i Tilla samych.
Z mapą, którą ukradli kosmicie z głową w kształcie ręki, wychodząc ze stołówki, dotarli do korytarza, przy którym znajdował się pokój 123. Drzwi były ewidentnie większe od innych. Znajdował się na nich napisany odręcznie napis: "Jeżeli widziałeś się dzisiaj rano, wiedz, że tu byłeś", napisany widocznie przez jakiegoś fana klonowania. Z braku klamki, zapukali do drzwi. Nikt im nie odpowiedział, więc spróbowali je pchnąć. Otworzyły się bez problemu, ukazując ciemne pomieszczenie. Pomiędzy bliżej niezidentyfikowanymi kształtami zauważyli Jelcyna siedzącego przy raczej staromodnym biórku i pochylonego nad jakimiś papierami.
- Eeee - zaczął Till, ale jak tylko naukowiec go usłyszał, zerwał się radośnie i przywitał ich.
- Pewnie chcielibyście wiedzieć, jak wyglądają próby zachowawcze - powiedział. - Naprawdę nie ma się czego bać. Musimy umieścić was parę razy w symulatorze, aby sprawdzić wasze zachowania w skrajnych sytuacjach.
- Ale po co? - spytał się Michael.
- Wasze zachowanie jest warunkowane środowiskiem, w jakim dorastacie, którego tu nie możemy wam zapewnić. Znając wasze reakcje, możemy od początku tak kształtować wasze klony, aby jak najbardziej was przypominały. Prób będzie pięć i będą całkowicie się od siebie różniły.
- Kiedy zaczynamy? - zainteresował się Till.
- Możemy nawet zaraz - Jelcyn włączył światło, które ukazało na środku pomieszczenia olbrzymią, szklaną komorę - nie musicie się martwić przestzenią, gdyż w komorze jest zaginana. Możecie biec przed siebie nawet paręset kilometrów, nie trafiając na szybę. Symulacja jest po prostu idealna - dodał, głosem pełnym dumy. Podszedł do komory i wcisną klawisz na konsoli obok. Otworzył się drzwi w pozornie gładkiej szybie i naukowiec wykonał zapraszający gest.
Znalazłszy w końcu stołówkę, co na statku kosmicznym w cale nie było proste, zasiedli przy stole. Chwilę później podjechał do nich robot przypominający lodówkę, z ekranem dotykowym w okolicy brzucha. Ponieważ byli głodni, wybrali pierwszy lepszy zestaw śniadaniowy, który od razu został im podany.
- W nocy - zaczął Michael - znalazłem u siebie encyklopedię. Szczerze mówiąc, sytuacja nie wygląda zbyt ciekawie.
- W jakim sensie? Szykuje się jakaś wojna, czy coś?
- Właśnie nie. Nie chodzi o wojny. Od jakiegoś czasu jest zadziwiająco spokojnie. Chodzi o to, że od około stu pięćdziesięciu lat, nikt nie nagrał żadnej nowej piosenki, nie nakręcił żadnego filmu. Żadne książka nie została napisana, oprócz różnych encyklopedii i podręczników.
- W czym problem? Może po prostu już nie trzeba.
- Nie rozumiesz? To musi mieć jakiś konkretny powód. Było parę publikacji na ten temat i jest parę hipotez, ale żadna nie jest udowodniona. Powiem tak - nikt już nie myśli twórczo.
- I ciebie ściągnęli po to, żeby cię sklonować i żebyś im coś nagrał?
- Chyba tak, ale... - przerwał, bo podszedł do nich niski, gruby mężczyzna, z burzą kręzonych, czarnych włosów sterczących na wszystkie strony, a ubrany był w szary kaftan.
- Mam przyjemność z Michaelem Jacksonem? - spytał zakatarzonym głosem.
- Tak... - odpowiedział niepewnie Michael. - A pan to...?
- Nazywam się Dmitrij Jelcyn. Jestem na tym statku specjalistą od klonowania. Zanim dotrzemy na miejsce, muszę wam zrobić kilka prób zachowawczych.
- Czy to się wiąże z... - Till zrobił dramatyczną pauzę - ...sztuką nowoczesną?
- Nie, nie - zaprzeczył Jelcyn. -Odwiedźcie mnie w pokoju 123 na pół godziny, a wszystko wam wyjaśnię.
Naukowiec wycofał się dyskretnie(przynajmniej w jego mniemaniu) i zostawił Michaela i Tilla samych.
Z mapą, którą ukradli kosmicie z głową w kształcie ręki, wychodząc ze stołówki, dotarli do korytarza, przy którym znajdował się pokój 123. Drzwi były ewidentnie większe od innych. Znajdował się na nich napisany odręcznie napis: "Jeżeli widziałeś się dzisiaj rano, wiedz, że tu byłeś", napisany widocznie przez jakiegoś fana klonowania. Z braku klamki, zapukali do drzwi. Nikt im nie odpowiedział, więc spróbowali je pchnąć. Otworzyły się bez problemu, ukazując ciemne pomieszczenie. Pomiędzy bliżej niezidentyfikowanymi kształtami zauważyli Jelcyna siedzącego przy raczej staromodnym biórku i pochylonego nad jakimiś papierami.
- Eeee - zaczął Till, ale jak tylko naukowiec go usłyszał, zerwał się radośnie i przywitał ich.
- Pewnie chcielibyście wiedzieć, jak wyglądają próby zachowawcze - powiedział. - Naprawdę nie ma się czego bać. Musimy umieścić was parę razy w symulatorze, aby sprawdzić wasze zachowania w skrajnych sytuacjach.
- Ale po co? - spytał się Michael.
- Wasze zachowanie jest warunkowane środowiskiem, w jakim dorastacie, którego tu nie możemy wam zapewnić. Znając wasze reakcje, możemy od początku tak kształtować wasze klony, aby jak najbardziej was przypominały. Prób będzie pięć i będą całkowicie się od siebie różniły.
- Kiedy zaczynamy? - zainteresował się Till.
- Możemy nawet zaraz - Jelcyn włączył światło, które ukazało na środku pomieszczenia olbrzymią, szklaną komorę - nie musicie się martwić przestzenią, gdyż w komorze jest zaginana. Możecie biec przed siebie nawet paręset kilometrów, nie trafiając na szybę. Symulacja jest po prostu idealna - dodał, głosem pełnym dumy. Podszedł do komory i wcisną klawisz na konsoli obok. Otworzył się drzwi w pozornie gładkiej szybie i naukowiec wykonał zapraszający gest.
- W nocy - zaczął Michael - znalazłem u siebie encyklopedię. Szczerze mówiąc, sytuacja nie wygląda zbyt ciekawie.
- W jakim sensie? Szykuje się jakaś wojna, czy coś?
- Właśnie nie. Nie chodzi o wojny. Od jakiegoś czasu jest zadziwiająco spokojnie. Chodzi o to, że od około stu pięćdziesięciu lat, nikt nie nagrał żadnej nowej piosenki, nie nakręcił żadnego filmu. Żadne książka nie została napisana, oprócz różnych encyklopedii i podręczników.
- W czym problem? Może po prostu już nie trzeba.
- Nie rozumiesz? To musi mieć jakiś konkretny powód. Było parę publikacji na ten temat i jest parę hipotez, ale żadna nie jest udowodniona. Powiem tak - nikt już nie myśli twórczo.
- I ciebie ściągnęli po to, żeby cię sklonować i żebyś im coś nagrał?
- Chyba tak, ale... - przerwał, bo podszedł do nich niski, gruby mężczyzna, z burzą kręzonych, czarnych włosów sterczących na wszystkie strony, a ubrany był w szary kaftan.
- Mam przyjemność z Michaelem Jacksonem? - spytał zakatarzonym głosem.
- Tak... - odpowiedział niepewnie Michael. - A pan to...?
- Nazywam się Dmitrij Jelcyn. Jestem na tym statku specjalistą od klonowania. Zanim dotrzemy na miejsce, muszę wam zrobić kilka prób zachowawczych.
- Czy to się wiąże z... - Till zrobił dramatyczną pauzę - ...sztuką nowoczesną?
- Nie, nie - zaprzeczył Jelcyn. -Odwiedźcie mnie w pokoju 123 na pół godziny, a wszystko wam wyjaśnię.
Naukowiec wycofał się dyskretnie(przynajmniej w jego mniemaniu) i zostawił Michaela i Tilla samych.
Z mapą, którą ukradli kosmicie z głową w kształcie ręki, wychodząc ze stołówki, dotarli do korytarza, przy którym znajdował się pokój 123. Drzwi były ewidentnie większe od innych. Znajdował się na nich napisany odręcznie napis: "Jeżeli widziałeś się dzisiaj rano, wiedz, że tu byłeś", napisany widocznie przez jakiegoś fana klonowania. Z braku klamki, zapukali do drzwi. Nikt im nie odpowiedział, więc spróbowali je pchnąć. Otworzyły się bez problemu, ukazując ciemne pomieszczenie. Pomiędzy bliżej niezidentyfikowanymi kształtami zauważyli Jelcyna siedzącego przy raczej staromodnym biórku i pochylonego nad jakimiś papierami.
- Eeee - zaczął Till, ale jak tylko naukowiec go usłyszał, zerwał się radośnie i przywitał ich.
- Pewnie chcielibyście wiedzieć, jak wyglądają próby zachowawcze - powiedział. - Naprawdę nie ma się czego bać. Musimy umieścić was parę razy w symulatorze, aby sprawdzić wasze zachowania w skrajnych sytuacjach.
- Ale po co? - spytał się Michael.
- Wasze zachowanie jest warunkowane środowiskiem, w jakim dorastacie, którego tu nie możemy wam zapewnić. Znając wasze reakcje, możemy od początku tak kształtować wasze klony, aby jak najbardziej was przypominały. Prób będzie pięć i będą całkowicie się od siebie różniły.
- Kiedy zaczynamy? - zainteresował się Till.
- Możemy nawet zaraz - Jelcyn włączył światło, które ukazało na środku pomieszczenia olbrzymią, szklaną komorę - nie musicie się martwić przestzenią, gdyż w komorze jest zaginana. Możecie biec przed siebie nawet paręset kilometrów, nie trafiając na szybę. Symulacja jest po prostu idealna - dodał, głosem pełnym dumy. Podszedł do komory i wcisną klawisz na konsoli obok. Otworzył się drzwi w pozornie gładkiej szybie i naukowiec wykonał zapraszający gest.
- Pretty Young Thing
- Posty: 54
- Rejestracja: czw, 31 mar 2011, 16:54
Michael i Till podejrzliwie weszli do wnętrza komory. Nie było tam kompletnie nic ciekawego. Ale kiedy tylko Dmitrij zamknął drzwi…
- Aaaaaaa!! Aksamit!! – wrzasnął Till w przerażeniu. – Piekło wyłożone jest aksamitem! I waflami ryżowymi!
Znaleźli się w ciasnym, prostopadłościennym w kształcie pomieszczeniu, którego ściany, podłoga oraz sufit pokryte były czerwonym aksamitem. Nie było tu żadnych mebli…ani żadnych drzwi.
- Co ci jest? – spytał Michael, kompletnie niewzruszony tą sytuacją.
- Nienawidzę aksamitu! Kiedy tylko go dotykam, czuję się jakby…jakby….Nie! To nie do wyrażenia!
- No to co? Mam cię może wziąć na ręce? Nie panikuj i po prostu nie zbliżaj się do ścian.
- Cierpię od samego patrzenia na…TO!
- Ale gdzie właściwie są drzwi? Co to ma być za idiotyczna próba? Siedzimy w jakiejś klitce bez okien, bez dopływu powietrza…a właśnie…trochę groźnie się zrobiło…
Till, coraz bliższy stanu panicznego, jęknął. Michael chciał wyruszyć na poszukiwanie drzwi, jednak nagle otoczenie zmieniło się. Zobaczyli…stację metra. Nie dało się stwierdzić, co to za miasto, ponieważ w polu widzenia nie wisiała ani nie wyświetlała się żadna nazwa czy mapa. Znajdowały się tu dwa perony, a pomiędzy nimi prowadzące w przeciwnych kierunkach tory. Na ścianie po ich stronie wisiała tablica z informacją, że następny pociąg przyjedzie za 3 minuty. Pociąg dokąd? Nie wiadomo. Informacja wyświetlała się po angielsku, ale to żaden wyznacznik miejsca, w którym mogli się znajdować. Stacja była opustoszała, mogło więc już być bardzo późno w nocy. Stali przez chwilę sami, gdy nagle, jakby znikąd, na peronie pojawiła się grupa ludzi. Sądząc po kolorowych szalikach, fladze, którą trzymał jeden z nich, oraz czapkach, byli to prawdopodobnie kibice. Wykrzykiwali coś rozradowani i chyba odrobinę wstawieni.
- Paczcie! – zawołał kibic w dresie z wielkim zielonym królikiem, wskazując na Tilla i Michaela. – To na pewno Wiewióry!
- Nie jesteśmy żadnymi wiewiórkami! – odkrzyknął urażony Till. – A wy to coście za jedni?
- O co on sie nas pyta? – spytał facet z różowymi wąsami lidera ich grupy, tego w dresie.
- Nie wie, cośmy za jedni. Te Rude Wiewióry z choinki sie urwały, albo spadły z Księżyca, że sie tak gupio pytają. My som Króle! Zielone Króle, władcy boiska!
- Nie znam – stwierdził Till.
- Chodźmy stąd lepiej – ponaglił go Michael. - Tam są schody ruchome.
W tunelu widać już było błyszczące ślepia pociągu. Słyszeli także przenikliwe zgrzyty i piski, dochodzące właśnie stamtąd.
- O nie! Nie ma tak! – zatrzymał ich kibic w japonkach i zielonych skarpetkach w czerwone grochy. – Wiewióry muszą wreszcie dostać za swoje! Trza im pokazać, kto tu ruluje!
- W nogi! – wrzasnął Michael. Obaj rzucili się w stronę schodów. Dopadli ich przed kibicami i po dwa ruchome stopnie zaczęli wspinać się na górę. Biegli i biegli…
- Te schody nie mają końca! – wydyszał Till. Obejrzał się za siebie. – Nie gonią nas! – stwierdził. – Zwolnijmy trochę, błagam…
Zatrzymali się i po prostu jechali dalej, wciąż wyżej i wyżej.
- Mam tego dość! – powiedział Michael po dziesięciu minutach. Przeskoczył poręcz i znalazł się na schodach jadących w przeciwnym kierunku.
- Co ty robisz?! – krzyknął za nim przerażony Till.
- Jak nie da się w górę, to znaczy, że trzeba w dół.
Till, patrząc na oddalającego się Michaela, wreszcie też przeskoczył poręcz i dogonił go. Po dziesięciu sekundach znaleźli się z powrotem na dole. Nie było tu już kibiców. Na torach stał za to pociąg. Kompletnie pusty. Drzwi czekały otwarte, jakby specjalnie dla nich. Weszli do jednego z wagonów. Drzwi od razu zamknęły się, a metro ruszyło. Usiedli. Wjechali do tunelu. Spodziewali się, że po jego drugiej stronie znajdą podobną stację. Jednak gdy wreszcie wyjechali na zewnątrz…
- A to co ma być?! – zapytał Till zdumiony i zmęczony ciągle zmieniającą się wokół nich rzeczywistością.
Za oknami rozciągało się pole. Na polu rosły lizaki, na niebie świeciło karmelowe słońce, tu i tam biegały czekoladowe króliczki, roznoszące pisanki w koszyczkach, a nad tym wszystkim przelatywały właśnie sanie, ciągnięte przez latające renifery z piernika.
Chłopcy patrzyli na to dziwne zjawisko z szeroko otwartymi oczami.
- NIE, TEGO JUŻ ZA WIELE. PRZESADZIŁEM – usłyszeli głos, dochodzący z oddali i odrobinę przytłumiony, trochę jakby zza ściany.
Pociąg nie zatrzymał się. Znowu wjechali do tunelu. Stopniowo ochłonęli po tym irracjonalnym przeżyciu. Kiedy ponownie wynurzyli się na światło dzienne, stwierdzili, iż są na normalnej stacji kolejowej, a do tego jadą bynajmniej nie metrem, ale zwyczajnym pociągiem z przedziałami. Spojrzeli na siebie, a potem szybko wyszli na peron. Kiedy tylko stanęli na ziemi, od razu rzeczywistość przekształciła się wokół nich i zaczęli spadać w dół. Z krzykiem lecieli tak długo, że aż im się znudziło.
- KURCZĘ, ZWIESIŁO SIĘ! – usłyszeli znowu ten sam głos. – A CI INFORMATYCY CIĄGLE TYLKO GRAJĄ W SAPERA!
W końcu przestali spadać w ciemność i dotarli na dół, zderzając się z glutowatą, zieloną galaretą. Zamortyzowała ona uderzenie w sposób znakomity.
- Co to za miejsce? – zapytał Till.
Michael rozejrzał się dookoła.
- Żelolandia. A skąd mam wiedzieć? – Spróbował stanąć na nogi, ale okazało się to niemożliwe. Jedynym sposobem przemieszczania się było pół płynięcie, pół brnięcie przez tę maź. Niestety rozciągała się ona po horyzont, niczym idealnie gładkie morze. Niebo było niepokojąco czerwone.
- Coś mnie dotknęło w nogę – powiedział w pewnym momencie Till, lekko zaniepokojony.
- To tylko twoja wyobraźnia – odparł Mike. – Albo ślepotwór.
- Co?! Jaki ślepotwór?!!
- Żaden. Wymyśliłem go.
Wtem spod galarety wyłoniło się masywne cielsko. Na domiar złego cielsko składało się między innymi z paszczy pełnej ostrych zębów oraz z dwóch ogromnych ślepi, które świeciły jak reflektory pociągu metra.
- Wymyśliłeś ślepotwora!!! I teraz przez ciebie on istnieje!! Odmyśl go! Odmyśl go!
- Nie ma ślepotwora! – krzyknął Michael w panice. – Jest tylko złota rybka!
Ale było już za późno. Najwyraźniej mechanizm działał tylko w jedną stronę. I tuż przed tym, jak potwór miał rzucić się na nich i połknąć…wszystko zniknęło.
Spadli na twardą podłogę. Tylko Michael i Till. Bez ślepotwora.
- Moje kolana! – jęknął Michael. – Chyba jesteśmy z powrotem w tej maszynie.
Rzeczywiście. Drzwi otworzyły się i do środka zajrzał Jelcyn.
- I co? Jak się podobało? – zapytał z szerokim i nie do końca szczerym uśmiechem.
- Było świetnie – odparł Michael z ironią w głosie.
- Naprawdę? – zdziwił się Dmitrij. – Jesteś pierwszą osobą, która tak sądzi.
- Ech…No dobrze, i jak wypadliśmy?
- Algorytm przelicza.
- A możemy teraz dostać coś do jedzenia?
- Oczywiście. Ale myślę że najecie się już po lądowaniu.
- Jak to? Przecież jeszcze kilka dni lotu przed nami!
- Ta komora testowa ma pewną funkcję. W pewnym sensie…działa jak sen. Traci się w niej poczucie czasu. Te kilka dni już minęło.
- Co?! Tak bez jedzenia i snu?!
- Kiedy przebywa się w komorze nie trzeba jeść ani spać. Oczywiście nie można przesadzać z długością siedzenia tam.
- No to kiedy lądujemy?
- Za piętnaście minut.
- Aaaaaaa!! Aksamit!! – wrzasnął Till w przerażeniu. – Piekło wyłożone jest aksamitem! I waflami ryżowymi!
Znaleźli się w ciasnym, prostopadłościennym w kształcie pomieszczeniu, którego ściany, podłoga oraz sufit pokryte były czerwonym aksamitem. Nie było tu żadnych mebli…ani żadnych drzwi.
- Co ci jest? – spytał Michael, kompletnie niewzruszony tą sytuacją.
- Nienawidzę aksamitu! Kiedy tylko go dotykam, czuję się jakby…jakby….Nie! To nie do wyrażenia!
- No to co? Mam cię może wziąć na ręce? Nie panikuj i po prostu nie zbliżaj się do ścian.
- Cierpię od samego patrzenia na…TO!
- Ale gdzie właściwie są drzwi? Co to ma być za idiotyczna próba? Siedzimy w jakiejś klitce bez okien, bez dopływu powietrza…a właśnie…trochę groźnie się zrobiło…
Till, coraz bliższy stanu panicznego, jęknął. Michael chciał wyruszyć na poszukiwanie drzwi, jednak nagle otoczenie zmieniło się. Zobaczyli…stację metra. Nie dało się stwierdzić, co to za miasto, ponieważ w polu widzenia nie wisiała ani nie wyświetlała się żadna nazwa czy mapa. Znajdowały się tu dwa perony, a pomiędzy nimi prowadzące w przeciwnych kierunkach tory. Na ścianie po ich stronie wisiała tablica z informacją, że następny pociąg przyjedzie za 3 minuty. Pociąg dokąd? Nie wiadomo. Informacja wyświetlała się po angielsku, ale to żaden wyznacznik miejsca, w którym mogli się znajdować. Stacja była opustoszała, mogło więc już być bardzo późno w nocy. Stali przez chwilę sami, gdy nagle, jakby znikąd, na peronie pojawiła się grupa ludzi. Sądząc po kolorowych szalikach, fladze, którą trzymał jeden z nich, oraz czapkach, byli to prawdopodobnie kibice. Wykrzykiwali coś rozradowani i chyba odrobinę wstawieni.
- Paczcie! – zawołał kibic w dresie z wielkim zielonym królikiem, wskazując na Tilla i Michaela. – To na pewno Wiewióry!
- Nie jesteśmy żadnymi wiewiórkami! – odkrzyknął urażony Till. – A wy to coście za jedni?
- O co on sie nas pyta? – spytał facet z różowymi wąsami lidera ich grupy, tego w dresie.
- Nie wie, cośmy za jedni. Te Rude Wiewióry z choinki sie urwały, albo spadły z Księżyca, że sie tak gupio pytają. My som Króle! Zielone Króle, władcy boiska!
- Nie znam – stwierdził Till.
- Chodźmy stąd lepiej – ponaglił go Michael. - Tam są schody ruchome.
W tunelu widać już było błyszczące ślepia pociągu. Słyszeli także przenikliwe zgrzyty i piski, dochodzące właśnie stamtąd.
- O nie! Nie ma tak! – zatrzymał ich kibic w japonkach i zielonych skarpetkach w czerwone grochy. – Wiewióry muszą wreszcie dostać za swoje! Trza im pokazać, kto tu ruluje!
- W nogi! – wrzasnął Michael. Obaj rzucili się w stronę schodów. Dopadli ich przed kibicami i po dwa ruchome stopnie zaczęli wspinać się na górę. Biegli i biegli…
- Te schody nie mają końca! – wydyszał Till. Obejrzał się za siebie. – Nie gonią nas! – stwierdził. – Zwolnijmy trochę, błagam…
Zatrzymali się i po prostu jechali dalej, wciąż wyżej i wyżej.
- Mam tego dość! – powiedział Michael po dziesięciu minutach. Przeskoczył poręcz i znalazł się na schodach jadących w przeciwnym kierunku.
- Co ty robisz?! – krzyknął za nim przerażony Till.
- Jak nie da się w górę, to znaczy, że trzeba w dół.
Till, patrząc na oddalającego się Michaela, wreszcie też przeskoczył poręcz i dogonił go. Po dziesięciu sekundach znaleźli się z powrotem na dole. Nie było tu już kibiców. Na torach stał za to pociąg. Kompletnie pusty. Drzwi czekały otwarte, jakby specjalnie dla nich. Weszli do jednego z wagonów. Drzwi od razu zamknęły się, a metro ruszyło. Usiedli. Wjechali do tunelu. Spodziewali się, że po jego drugiej stronie znajdą podobną stację. Jednak gdy wreszcie wyjechali na zewnątrz…
- A to co ma być?! – zapytał Till zdumiony i zmęczony ciągle zmieniającą się wokół nich rzeczywistością.
Za oknami rozciągało się pole. Na polu rosły lizaki, na niebie świeciło karmelowe słońce, tu i tam biegały czekoladowe króliczki, roznoszące pisanki w koszyczkach, a nad tym wszystkim przelatywały właśnie sanie, ciągnięte przez latające renifery z piernika.
Chłopcy patrzyli na to dziwne zjawisko z szeroko otwartymi oczami.
- NIE, TEGO JUŻ ZA WIELE. PRZESADZIŁEM – usłyszeli głos, dochodzący z oddali i odrobinę przytłumiony, trochę jakby zza ściany.
Pociąg nie zatrzymał się. Znowu wjechali do tunelu. Stopniowo ochłonęli po tym irracjonalnym przeżyciu. Kiedy ponownie wynurzyli się na światło dzienne, stwierdzili, iż są na normalnej stacji kolejowej, a do tego jadą bynajmniej nie metrem, ale zwyczajnym pociągiem z przedziałami. Spojrzeli na siebie, a potem szybko wyszli na peron. Kiedy tylko stanęli na ziemi, od razu rzeczywistość przekształciła się wokół nich i zaczęli spadać w dół. Z krzykiem lecieli tak długo, że aż im się znudziło.
- KURCZĘ, ZWIESIŁO SIĘ! – usłyszeli znowu ten sam głos. – A CI INFORMATYCY CIĄGLE TYLKO GRAJĄ W SAPERA!
W końcu przestali spadać w ciemność i dotarli na dół, zderzając się z glutowatą, zieloną galaretą. Zamortyzowała ona uderzenie w sposób znakomity.
- Co to za miejsce? – zapytał Till.
Michael rozejrzał się dookoła.
- Żelolandia. A skąd mam wiedzieć? – Spróbował stanąć na nogi, ale okazało się to niemożliwe. Jedynym sposobem przemieszczania się było pół płynięcie, pół brnięcie przez tę maź. Niestety rozciągała się ona po horyzont, niczym idealnie gładkie morze. Niebo było niepokojąco czerwone.
- Coś mnie dotknęło w nogę – powiedział w pewnym momencie Till, lekko zaniepokojony.
- To tylko twoja wyobraźnia – odparł Mike. – Albo ślepotwór.
- Co?! Jaki ślepotwór?!!
- Żaden. Wymyśliłem go.
Wtem spod galarety wyłoniło się masywne cielsko. Na domiar złego cielsko składało się między innymi z paszczy pełnej ostrych zębów oraz z dwóch ogromnych ślepi, które świeciły jak reflektory pociągu metra.
- Wymyśliłeś ślepotwora!!! I teraz przez ciebie on istnieje!! Odmyśl go! Odmyśl go!
- Nie ma ślepotwora! – krzyknął Michael w panice. – Jest tylko złota rybka!
Ale było już za późno. Najwyraźniej mechanizm działał tylko w jedną stronę. I tuż przed tym, jak potwór miał rzucić się na nich i połknąć…wszystko zniknęło.
Spadli na twardą podłogę. Tylko Michael i Till. Bez ślepotwora.
- Moje kolana! – jęknął Michael. – Chyba jesteśmy z powrotem w tej maszynie.
Rzeczywiście. Drzwi otworzyły się i do środka zajrzał Jelcyn.
- I co? Jak się podobało? – zapytał z szerokim i nie do końca szczerym uśmiechem.
- Było świetnie – odparł Michael z ironią w głosie.
- Naprawdę? – zdziwił się Dmitrij. – Jesteś pierwszą osobą, która tak sądzi.
- Ech…No dobrze, i jak wypadliśmy?
- Algorytm przelicza.
- A możemy teraz dostać coś do jedzenia?
- Oczywiście. Ale myślę że najecie się już po lądowaniu.
- Jak to? Przecież jeszcze kilka dni lotu przed nami!
- Ta komora testowa ma pewną funkcję. W pewnym sensie…działa jak sen. Traci się w niej poczucie czasu. Te kilka dni już minęło.
- Co?! Tak bez jedzenia i snu?!
- Kiedy przebywa się w komorze nie trzeba jeść ani spać. Oczywiście nie można przesadzać z długością siedzenia tam.
- No to kiedy lądujemy?
- Za piętnaście minut.