Disclaimer: to nie będzie krótki post. Ostrzegam lojalnie, że dziś mam wenę.
Bruno Mars. Ostatnio zwrócił moją uwagę bardzo mocno. Nie to, bym wcześniej nie znała kolesia. Owszem, Billionaire było „moim” hitem lata 2010. Grenade też bardzo przypadło mi do gustu. Wysokie rejestry, w których idealnie czuje się głos Marsa, zachwyciły mnie. Większość piosenkarek R&B nie potrafi wyciągnąć nut, które na tym nagraniu zostały zarejestrowane…
Zasadniczo lubiłam zatem piosenki Bruna, ale nie przykładałam do niego większej wagi. Ot, kolejny zarzynany przez stacje radiowe głos. Fantastyczny, ale eksploatowany dla mamony do nieprzytomności. W szczególności w USA airplay (ekspozycja na antenie stacji radiowych) piosenek Bruna był niesamowity. Nie można było włączyć rozgłośni, by nie usłyszeć charakterystycznie wysokiego wokalu w przeciągu 10 minut. Bieżące hity artysty potrafią lecieć równolegle na kilku rozgłośniach. Czyste szaleństwo i to nieprzerwanie od pierwszej piosenki w której usłyszeliśmy Marsa w chórkach, Nothing on you B.o.B. W sumie trudno się dziwić, bo single z głosem Marsa wpuszczane do radia mają wszystkie cechy killerów. Łatwe melodie, które od razu wpadają w ucho i nie potrzebują czasu, by się z nimi osłuchać. Jak ulał pasuje do nich opis: „do polubienia od pierwszego przesłuchania”. Z jednej strony tak masowy airplay daje niesamowite efekty krótkoterminowe, ale w większej skali „zabija” piosenki. Do opisu zatem w sposób naturalny dochodzi post scriptum „na krótko”. Słuchacze kochają, ale nienawiść zmiksowana ze znudzeniem czai się za rogiem. Wraz z dobrym kumplem, pobłażliwością, robią antyreklamę piosenkarzowi. Szczególnie, gdy do radia dostają się cukierki typu „Just the way you are”. Swoją drogą Bruno wcale nie chciał tej nuty wyrzucać na pierwszego singla, uważał że utwór pokaże jego debiutancki album z niewłaściwej strony. Wytwórnia tak mocno radiowej piosenki mu nie darowała i tak oto Mars po raz pierwszy wylądował solowo na szczycie Billboardu. Z perspektywy czasu pewnie nie żałuje, że poszedł na ten kompromis, ale straty związane z wykreowaniem wizerunku lekkiego artysty dla nastolatek odrabia do dziś. Przy okazji ktokolwiek był odpowiedzialny za jego promocję w tym okresie, powinien dostać po tyłku za złe sprzedanie produktu. Albo nagrodę od wytwórni, która niewątpliwie na takim sprofilowaniu Marsa szybko zarobiła wielkie dolary, a młody artysta pewnie wolał tak wypłynąć niż pozostać z tyłu sceny na zawsze.
Nie każdy bowiem wie, że chłopak miał już za sobą wyboistą drogę. Urodzony w muzykalnej rodzinie, na scenie od 4tego roku życia (jako sobowtór Elvisa Presleya w popularnym na Hawajach rodzinnym show) Bruno zdążył poznać wszystkie smaki życia. W dzieciństwie wychowany w luksusie („jego sypialnia była większa niż mieszkanie niejednej osoby”) po bankructwie ojca i rozwodzie rodziców wylądował w regularnych slumsach żywiąc się konserwami. Ledwo skończył liceum, natychmiast przyleciał do L.A. realizować marzenia. Motown Records błyskawicznie podpisało z nim kontrakt. Pojawiły się jednak chmury. Problemem było to, że Bruno nie wiedział jak pracować w studio i nie potrafił przekazać swojej wizji producentom. Bardzo szybko stracił kontrakt. Zaczął więc sam pisać, żeby następnym razem móc pokazać dźwięk, na jakim mu zależy. W tym czasie wyszedł album Amy Winehouse. „Serce mi się krajało, właśnie na takim dźwięku mi zależało, ale nikt oprócz mnie tego nie słyszał.” Szybko skończyły mu się pieniądze, zaczął więc sprzedawać swoje instrumenty, a na końcu samochód. Nie stać go było na mieszkanie, więc wprowadził się do swojej dziewczyny, a matka dosyłała mu 30 dolarów na jedzenie. Na takim etapie ktoś ze sceny muzycznej L.A. zaproponował mu zakup napisanej przez niego piosenki. „Zaoferowali mi czek na 20 tysięcy w czasie, gdy byłem spłukany. Nie mogłem odmówić. W pewnym sensie sprzedałem się w bardzo młodym wieku”. Bruno zobaczył swoją szansę na utrzymanie się. Wraz z Philipem Lawrencem i Ari Levinem jako The Smeezingtons stworzyli trio producenckie, pisząc, produkując i nagrywając piosenki dla innych artystów. Z nadzieją, że kiedyś może jakaś wytwórnia się zlituje i postawi na Marsa. Pierwszym sukcesem The Smeezingtons był kawałek Wavin' Flag K’naana, którego remiks kupiła Coca Cola i który stał się hymnem Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Afryce. Pierwszym numerem jeden był Right Round Flo Ridy. Zespół stał też za Fuck you Cee Lo Greena (w radio szerzej znane jako Forget you). Z tego okresu pozostała masa demówek, próbek, czasem nagranych pod wokalistki r&b, pokazujące możliwości Marsa z każdej możliwej strony. Gdy zaczął nagrywać solowy album okazało się, że jego siłą jest skakanie po stylach muzycznych „Jako producent słucham każdego rodzaju muzyki, dlaczego miałbym zamykać się na jeden styl jako piosenkarz?” To co zarzucano mu w recenzjach jako próba schlebieniu gustom każdego odbiorcy było naturalnie wpisane w jego DNA.
Dwa i pół roku po premierze „Just the way you are” mainstreamowa Ameryka odkrywa, że Bruno ma do zaoferowania dużo więcej niż ckliwe nuty w stylu „When I was your man” czy lekkie odmóżdżacze (patrz „The lazy Song”). Wszystko za pośrednictwem programu, który z perspektywy Polaka jest tak niezrozumiały jak reguły amerykańskiego futbolu. Saturday Night Live, nieprzerwany hit stacji NBC od połowy lat 70tych. Czyli czysty kabaret, w którym najlepsi komicy Ameryki wykonują na żywo serię głupawych skeczów. Rubaszny humor, okraszony gościnnymi występami największych gwiazd filmu, muzyki i sportu oraz doprawione występami gwiazd prezentującymi swoje najnowsze hity. Format-legenda w USA, w którym udział jako prowadzący traktowany jest jako najwyższy zaszczyt, a podwójna rola prowadzącego (biorącego także udział w części wykonywanych skeczy) i wykonawcy muzycznego trafiła się jedynie wybrańcom. Żeby dostać tę funkcję, nie tylko trzeba być piosenkarzem dającym radę na żywo, ale mieć potencjał by nie spalić się na żywo w trakcie skeczów przygotowanych praktycznie „za pięć dwunasta”. Nieoczekiwanie dla wszystkich, łącznie z samym Marsem, ekipa SNL zaproponowała mu taki zaszczytny podwójny udział. Chłopak zgodził się natychmiast. SNL na się nie odmawia. Występ, który miał jedną z najwyższych oglądalności w sezonie zupełnie odmienił postrzeganie Marsa przez Amerykanów. Z perspektywy czasu to właśnie ten moment może być postrzegany jako punkt zwrotny w jego karierze. Raptem widzowie którzy z ciekawości włączyli odbiorniki TV (lub co obecnie bardziej relewantne – nastawili swoje DVRy na nagranie) zobaczyli wszystko, co chłopak ma najlepszego do zaoferowania. Udało mu się przebić przez ścianę, za którą czekali potencjalni odbiorcy niezdający sobie sprawy z tego, że Mars brzmi na żywo lepiej, niż na albumach. Że radio pokazuje tylko część repertuaru, nie tyle słabszą co wyjątkowo specyficzną (sic!). Że Mars to nie popowy artysta, tylko człowiek za którym stoi pełen band: cała sekcja dęta, klawiszowiec, perkusista, gitarzysta i wreszcie w chórkach Philip Lawrence. Zespół zgrany, ponieważ pracujący razem od ponad pięciu lat. Grający na żywo muzykę najwyższej próby z Marsem na wokalu i okazjonalnie na perkusji, gitarze akustycznej, elektrycznej czy fortepianie. Że Mars potrafi fantastycznie śpiewać, a także naśladować innych wokalistów. Jego umiejętność w naśladownictwie została w pełni wykorzystana w jednym z lepszych skeczy wieczoru, zatytułowanym Pandora. Nieznane szerzej w Polsce internetowe radio Pandora jest niesamowicie popularne w USA. W momencie gdy pada zasilanie, w centrum dowodzenia zapada panika. Sytuację ratuje praktykant, który odśpiewuje na żywo Green Day, Justina Biebera, Katy Pery, Aerosmith, by zakończyć serią urywków z dyskografii Michaela Jacksona. Nie ma wątpliwości, że Mars fantastycznie potrafi podrobić sposób śpiewania (bo przecież nie głos) MJa, ale trudno spodziewać się czegoś innego po osobie która zanim skończyła liceum występowała jako sobowtór MJa, a wcześniej Elvisa Presleya. Zdaniem Michaela Jacksona (który przecież sam miał sporo doświadczenia w latach 70tych z rewią i „wątpliwej jakości skeczami”) taka ekspozycja artysty zabija szacunek publiczności do jego muzyki. Miał pewnie rację odnośnie regularnych rewii w jakich zmuszony był brać udział w lat 70tych, jednak w przypadku Marsa udała się rzecz zgoła odmienna. Pokazał się z najlepszej strony w każdym aspekcie. Przeważająca recenzja amerykańskiego widza? „Do tej pory koleś mnie irytował, ale trzeba przyznać że SNL mu się udał. Nie sądziłam/em, że jest tak dobry”.
Czyli w końcu Bruno zaczyna zyskiwać szacunek. Mój zdobył, gdy w końcu zdecydowałam się przesłuchać jego ostatni album Unorthodox Jukebox. Wcale nie po premierze, ponieważ w przeciwieństwie do szaleństwa radiowego singiel promujący Locked out of heaven nie przypadł mi od razu do gustu. Nigdy nie byłam fanką the Police, którego echa słychać w Locked out of heaven. Gdyby singlem promującym było Moonshine, płyta pewnie o wiele szybciej wylądowałaby na moim ipodzie. W każdym razie zignorowałam premierę, a rozwieszone po Warszawie plakaty wcale nie zachęcały mnie do przysłuchania się nowym piosenkom Marsa. W końcu w jakiś tydzień po premierze The 20/20 Experience Justina Timberake’a, która mnie zachwyciła, Nieortodoksyjna Szafa Grająca w końcu znalazła drogę do mojego ipoda.
To była miłość od pierwszego przesłuchania. Oszalałam na punkcie większości kompozycji. Justin wypadł z mojej hot playlisty równie szybko jak na nią wszedł. Mars przesłonił wszystko. Album jest krótki. Nie jest idealny, ma kilka słabszych momentów. Do dziś Locked out of heaven nie jest moim faworytem. Słowa do Gorilla były dla mnie… żenujące. Piosenka literalnie opowiadająca o zwierzęcym seksie? Długo nie mogłam przyzwyczaić się do słów: „Oh tak kochanie, będziemy pieprzyć się jak goryle” czy „Bo to co mam dla Ciebie obiecuję że to zabójca, będziesz walić w moją pierś, wal wal gorylu”. Jakkolwiek nie rozumieć tekstu, jest zwyczajnie niezręczny. Ku dużej uciesze autora, który dokładnie takie uczucia chciał wywołać u słuchaczy. „Piosenki muszą wzbudzać w odbiorcy emocje. Radość, smutek, być dla nich niezręczne, cokolwiek – muszą wywoływać jakąś reakcję”. Na pewno Gorilla wywołuje całe mnóstwo reakcji. Powszechnie uznawana przez recenzentów za najsłabszy punkt programu, na który składa się tracklista, w totalnej opozycji do fanów i samego Marsa, który wokół tej piosenki zaprojektował finał swojego koncertu na najnowszej trasie koncertowej. Nie pokuszę się o recenzję płyty, zostawię to profesjonalistom (o ile tacy jeszcze wśród dziennikarzy jeszcze są, mam ogromne wrażenie że większość piszących teksty nie odrabia podstawowych lekcji). Mnie zachwyciła, a moje faworyty to Natalie (z równie niekomfortowym bo Gorilla tekstem, w który Mars grozi jakiejś kobiecie z przeszłości – piosenkarz zainspirował się laską, która ukradła mu kiedyś zegarek, ale w piosence problem został... wyolbrzymiony), Treasure (po pierwszym przesłuchaniu oszalałam na punkcie tego funku!), Moonshine (100% inspiracji Michaelem Jacksonem) i Money make her smile (którą Bruno napisał, by przy okazji jego kolejnej wizyty w lokalu ze striptizem dj mógł zaserwować piosenkę bardziej odpowiednią do okazji niż … Just the way you are, która właśnie w takich okolicznościach piosenkarz był zmuszony z zażenowaniem wysłuchać).
Pierwsze recenzje trasy koncertowej, która nie zamierza dotrzeć do Polski (damn it!), zarówno ze strony fanów jak i dziennikarzy, są bardziej niż entuzjastyczne. Mars na koncertach stawia na zespół i muzykę na żywo, ograniczając przysłowiowe fajerwerki do minimum (choć w trakcie finału przy Gorilla pokusił się o pirotechnikę). Widać, że największą inspirację czerpie z James’a Browna, który w trakcie występów improwizował tanecznie nie stawiając nigdy na synchronizację, tylko na surowy wyraz. Być może stąd nagminne porównania Marsa do Jacksona, bo abstrahując od tego że MJ to jeden z największych idolów Marsa, to na swoich koncertach Bruno zdecydowanie bardziej cofa się do ery Browna. Jak wiadomo, to Brown był podstawową inspiracją Jacksona, zatem wszystko pozostaje w rodzinie. Gdyby jeszcze Bruno zdecydował się zrezygnować z bycia headlinerem i wzorem Prince’a umieścił na biletach nazwę swojego zespołu (The Hooligans), co niezwykle trafnie zasugerował mu niedawno dziennikarz w swojej recenzji koncertu, bylibyśmy w domu.
To wszystko sprawiło, że od jakiegoś czasu plątam się po zakątkach youtube’a oglądając koncerty, nagrania sprzed sukcesu komercyjnego, słucham demówek, oglądam wywiady (po przejrzeniu których decyzja SNL wydaje mi się oczywista – widać, że Bruno to luzak z dużym dystansem do siebie) i wszystko to szczerze polecam fanom muzuki. Moim zdaniem jesteśmy świadkami narodzin wielkiego artysty, który za pośrednictwem swojej obecnej trasy może wylądować w stratosferze. Jego obecny głos nie bez kozery jest porównywany przez profesjonalistów jest do tego, który oferował Jackson w okresie Off the wall. Chłopak ma na koncie na razie jedno Grammy, więc apetyt wciąż powinien w nim być duży. Dopiero się rozkręca. "He's one to be watched, and not underestimated." (
http://www.philly.com/philly/entertainm ... Ip4rARA.99.)
Polecane występy:
Locked out of heaven - na żywo
https://www.youtube.com/watch?v=13oXf68zRcM
Runaway baby Grammy 2012
https://www.youtube.com/watch?v=fviQQ03fq0I
SNL
Skecz Pandora:
https://www.youtube.com/watch?v=tkf9nV1NEeE
Monolog otwierający:
https://www.youtube.com/watch?v=i51o_KnQC54
Krótki film "Smutna mysz":
https://www.youtube.com/watch?v=IcoFxcSsmKI
Akustycznie
Locked out of heaven (timing jest niesamowity):
https://www.youtube.com/watch?v=44RB94H8HrE
Billionaire
https://www.youtube.com/watch?v=60hiQttVl-I
Próbka soundchecku zespołu na specjalne życzenie:
https://www.youtube.com/watch?v=M1qkirGpUn4
Wywiad:
https://www.youtube.com/watch?v=Iaia6ZhcyDY
itd :D