Ja się do winy nie poczuwam. Robię co do mnie należy. A polecony film chętnie obejrzę.majkelzawszespoko pisze:jednym z winowajców, czy też - nie bez winy są tu
Nie warto rozmawiać
"Zbierz księżyc wiadrem z powierzchni wody. Zbieraj, aż nie będzie widać księżyca na powierzchni." Yoko Ono
www.forumgim6.cba.pl

www.forumgim6.cba.pl

Obejrzałem dziś parę filmików na YT i osłupiałem. Szymon Niemiec założył kościół wyznaniowy, w którym odprawia msze. Wyznanie jest zarejestrowane. I teraz najlepsze. Msze odprawia z całym teatralnym rozmachem Kościoła Katolickiego, z pełną powagą, a w tle.. Umięśniony osiłek.
tęczowa msza
ordynacja brata Tłoczka
O Paradzie Równości, z FB S. Niemca:
Niemiec na wikipediiPrzeszliśmy ulicami Warszawy. Zaczynając Polskim hymnem, błogosławieństwem i wezwaniem, że Chrystus szedłby razem z nami...w radosnym pochodzie, pokazując, że prawa człowieka, prawa zwierząt i wszelkich mniejszości zasługują na ochronę. Wszystkim, którzy byli tam ze mną, z serca Bóg Zapłać!
strona Szymona Niemca
Oglądam i nie mogę wyjść z osłupienia. My Polacy jesteśmy niezwykle egzotyczni. Wyjątkowo słowo "gay" jest dosłowne- skecze Monty Pythona są przy tym sucharami (Kościół Katolicki z wyścigiem na największy krzyż w Europie, Radiem Maryja i księdzem Natankiem nie pozostaje zresztą w tyle w temacie bycia śmiesznym).
A co Wy o tym myślicie? Zabawna satyra na Kościół Katolicki? Bluźnierstwo? A może wyraz wolności i duchowości, który należy traktować z powagą?
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
"Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie"
wiesz co..takiego smaka mi zrobiłeś, myślałam, że czeka mnie porządna dawka absurdu, wchodzę do tematu z trzęsącymi, spoconymi rękami...a tu pupa.
na paradzie ubawiłam się przednio patrząc jak pozdrawia tłumy z platformy niczym z papamobile, a tu takie rozczarowanie, bo w tym co robi o dziwo jest przekonujący, na tyle na ile przekonujący może być każdy inny kapłan.
a że specyfika tych obrządków, ta nowomowa kapłańska i intonacja jest śmieszna sama w sobie, to ja nic nie poradzę, ale różnicy nie widzę między jakimś kolesiem z mojej parafii, a Szymonem.
co do osiłka na ścianie, to było to Rasko jeden z najstarszych klubów gejowskich w Warszawie, miejsce może obruszać, ale śmieszyć mnie jakoś nie śmieszy. współczuje tym, którzy czują się odrzuceni przez swoją wiarę i muszą szukać jej substytutów, dla mnie to oznaka słabości, kurczowe trzymanie się jakiejś religijnej koncepcji i potrzeba regulacji życia poprzez rytuał.
twojego zdziwienia bardziej upatruje w tym, że nie przywykłeś do tego jak bardzo zróżnicowane jest chrześcijaństwo i ile jest pomniejszych odłamów, wystarczy zwrócić głowę w stronę USA, gdzie każdy może mieć swojego Chrystusa, wybór jak na straganie. to się nazywa wolność religijna.
nam to się nadal w głowie nie mieści, a przecież żyjemy w kraju z największym posągowym Chrystusem, w kraju gdzie normalną wydaje się koronacja Jezusa na króla Polski...dziwna i sprzeczna ta polska mentalność.
a teraz coś z cyklu i diabła czasem wiatr do święconej wody wrzuci.
parę lat temu zdarzyło mi się być na mszy, z przypadku weszłam ze znajomym, coś na zasadzie antropologicznej obserwacji i wyszłam zataczając się ze śmiechu, coby nie przeszkadzać innym ludziom, jak szanowny kapłan zaczął prelekcje o "szerzącym się panseksualizmie" opisując ze szczegółami pułapki współczesnego świata.
jeśli tego typu uciechy serwowane są wierzącym co niedziela, to ja szczerze zazdraszczam atrakcji :D
wiesz co..takiego smaka mi zrobiłeś, myślałam, że czeka mnie porządna dawka absurdu, wchodzę do tematu z trzęsącymi, spoconymi rękami...a tu pupa.
na paradzie ubawiłam się przednio patrząc jak pozdrawia tłumy z platformy niczym z papamobile, a tu takie rozczarowanie, bo w tym co robi o dziwo jest przekonujący, na tyle na ile przekonujący może być każdy inny kapłan.
a że specyfika tych obrządków, ta nowomowa kapłańska i intonacja jest śmieszna sama w sobie, to ja nic nie poradzę, ale różnicy nie widzę między jakimś kolesiem z mojej parafii, a Szymonem.
co do osiłka na ścianie, to było to Rasko jeden z najstarszych klubów gejowskich w Warszawie, miejsce może obruszać, ale śmieszyć mnie jakoś nie śmieszy. współczuje tym, którzy czują się odrzuceni przez swoją wiarę i muszą szukać jej substytutów, dla mnie to oznaka słabości, kurczowe trzymanie się jakiejś religijnej koncepcji i potrzeba regulacji życia poprzez rytuał.
twojego zdziwienia bardziej upatruje w tym, że nie przywykłeś do tego jak bardzo zróżnicowane jest chrześcijaństwo i ile jest pomniejszych odłamów, wystarczy zwrócić głowę w stronę USA, gdzie każdy może mieć swojego Chrystusa, wybór jak na straganie. to się nazywa wolność religijna.
nam to się nadal w głowie nie mieści, a przecież żyjemy w kraju z największym posągowym Chrystusem, w kraju gdzie normalną wydaje się koronacja Jezusa na króla Polski...dziwna i sprzeczna ta polska mentalność.
a teraz coś z cyklu i diabła czasem wiatr do święconej wody wrzuci.
parę lat temu zdarzyło mi się być na mszy, z przypadku weszłam ze znajomym, coś na zasadzie antropologicznej obserwacji i wyszłam zataczając się ze śmiechu, coby nie przeszkadzać innym ludziom, jak szanowny kapłan zaczął prelekcje o "szerzącym się panseksualizmie" opisując ze szczegółami pułapki współczesnego świata.
jeśli tego typu uciechy serwowane są wierzącym co niedziela, to ja szczerze zazdraszczam atrakcji :D
'the road's gonna end on me.'
Ks. Szymon Niemiec udzielający bożego błogosławieństwa zebranym przed Sejmem tysiącom uczestnikom Parady Równości, w tle protesty rzucających petardami i obraźliwymi hasłami obrońców wartości tradycyjnych, na platformach garstka drag queen, muzyka Lady Gagi, staruszki z okien gapiące się, bardziej śmiejące się serdecznie niż pukające się w czoło i tysiące ludzi, którzy dziwnym sposobem okazują się zupełnie normalni. Na tyle, że nawet przybyłe rodziny z dziećmi muszą się dobrze bawić. Niech żyją warszawskie parady równości!
Co do powyższego...
A to nie tylko w Polsce akurat. Chrześcijańskich (choć nie tylko) wyznań akceptujących grupę LGBT, udzielających małżeństw między osobami tej samej płci na świecie pod dostatkiem. Jest popyt, jest podaż a nawet wolność wyznania gwarantowana Konstytucją, niezależnie od tego czy grupa jest (już) zalegalizowana czy nie. Z tym zresztą problemów nie ma, wystarczy zajrzeć do listy kościołów i związków wyznaniowych oficjalnie wpisanych do rejestru od 1990 r.
Aha, i ja ciekawy jestem zdania give_in_to_me.
Co do powyższego...
A to nie tylko w Polsce akurat. Chrześcijańskich (choć nie tylko) wyznań akceptujących grupę LGBT, udzielających małżeństw między osobami tej samej płci na świecie pod dostatkiem. Jest popyt, jest podaż a nawet wolność wyznania gwarantowana Konstytucją, niezależnie od tego czy grupa jest (już) zalegalizowana czy nie. Z tym zresztą problemów nie ma, wystarczy zajrzeć do listy kościołów i związków wyznaniowych oficjalnie wpisanych do rejestru od 1990 r.
Żadna satyra, niezamierzone bluźnierstwo, ot - jak ładnie wspomniał w relacji Superstacji prof. Zbigniew Mikołejko z PAN - religijny folklor. Nawiązujący zresztą bardziej do protestantyzmu niż katolicyzmu - odrzuca się przecież chociażby i kult maryjny, i kult świętych. Odłam ponadto niegroźny jak np. ewangelickie odłamy zrzeszające fundamentalistów religijnych (chociażby przykład Becky Fisher, sportretowanej w Obozie Jezusa) a raczej służący niewielkiej grupie osób nieheteroseksualnych i nieheteronormatywnych poszukującym kompromisu między potrzebą przynależności do chrześcijańskiej grupy wyznaniowej a wsparciem dla innej niż najpowszechniejsza orientacja seksualna. Homoseksualizm wiąże się przecież wciąż ze społecznym ostracyzmem, szczególnie poza większymi miastami. Zapodana przez Ciebie tęczowa wigilia czymś początkowo niezmiernie bawi, brzmi za sprawą specyficznej postaci ks. Szymona Niemca groteskowo, groteskowy jest także kontrast między widokiem chrześcijańskiej mszy a wyglądem miejsca, w którym się ona odbywa. Ale z drugiej strony - widzimy też grupę ludzi prawdopodobnie odrzuconą przez rodziny, być może głęboko wierzącą, która może przeżyć radość z powodu narodzenia Chrystusa wśród osób takich jak one. A że zamiast sakralnego budynku pomieszczenie warszawskiego, gejowskiego klubu...kaem pisze:A może wyraz wolności i duchowości
Aha, i ja ciekawy jestem zdania give_in_to_me.

Trudno powiedzieć czy temu ksiądzu rzeczywiście tak bardzo zależy na akceptacji homoseksualistów w społeczeństwie czy też robi wokół siebie szum pod płaszczykiem szerzenia tolerancji.kaem pisze:A co Wy o tym myślicie? Zabawna satyra na Kościół Katolicki? Bluźnierstwo? A może wyraz wolności i duchowości, który należy traktować z powagą?
W sumie mam temat homoseksualistów i rejestracji "związków partnerskich" w głębokim poważaniu. Wybory się zbliżają więc różne partie wypowiadają się na ten temat, a Sojusz Lewicy Demokratycznej podpina się pod grupy działające na rzecz równouprawnienia mniejszości w społeczeństwie. Oprócz tego każdy każdego gryzie. Tylko jakoś nikt nie zajmuje się tym co naprawdę jest najważniejsze czyli myśleniem jak zwiększyć poziom zatrudnienia. Nikt też nie bierze na siebie odpowiedzialności za posunięcia polityczne. Zamiast tego bierze się "tapetę" problemy zastępcze, a ponieważ ostatnio modny jest temat równouprawnienia płci i mniejszości seksualnych, to kazdy dorzuca swoje trzy grosze. Z tego powodu nie pójdę w tym roku na wybory bo mam tego serdecznie dosyć.
- give_in_to_me
- Posty: 500
- Rejestracja: ndz, 17 sty 2010, 12:37
- Lokalizacja: Wrocław
Mówisz, masz :)Pank pisze:Aha, i ja ciekawy jestem zdania give_in_to_me.
Dla mnie Szymon Niemiec i jego wspólnota religijna to folklor trochę, ale to wyrasta z tego, że u nas w Polsce Kościoły (a szczególnie największy- rzymskokatolicki) boją się tak naprawdę tematu homoseksualizmu.
Jak już tu wspomniałam dziesiątki razy, należę do Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego (luteranie) i u nas w Kościele nie ma żadnego stanowiska ws. homoseksualizmu. Nie wiem czy to dobrze, czy to źle... W sumie każdy myśli co chce :P
U nas w ogóle nie ma tzw. "stanowiska" w wielu kwestiach... Kiedyś rozmawiałam o tym z jednym z księży, porównywaliśmy to do sytuacji, gdzie w Kościele katolickim prawie każda dziedzina życia jest uregulowana, są encykliki, jest KKK- Katechizm Kościoła Katolickiego, a my? Sola scriptura, tylko Biblia... Tylko, że Biblia mało traktuje o współczesnych sprawach- za czasów Jezus anie było in vitro, antykoncepcji... Ksiądz był zdania, że to dobrze, że u nas nie ma stanowiska w wielu sprawach, bo musimy decydować sami, sami mocować się ze swoją wiara i moralnością. Powiedział mi wtedy, że owszem u katolików może jest prościej, tak wiele zasad jest spisanych, uregulowanych, ale to tak, jakby oni wciąż byli dziećmi. Fakt, mamy wierzyć jak dzieci, ale to nie o to tu chodzi. Ja nie chcę, żeby Kościół traktował mnie jak dziecko. Dla mnie osobiście bycie w Kościele, który nie daje mi prostych recept, jest trudniejsze, ale pełniejsze. Kościół jest dla mnie wsparciem, ale chcę wybierać sama.
Ja jestem z wielkomiejskiej parafii, to wiadomo, u nas raczej jest bardziej liberalne podejście do związków, do seksu i w ogóle, niż np. na Śląsku Cieszyńskim. Na spotkaniach duszpasterstwa akademickiego dyskutujemy na różne tematy i nikt nikogo nie ocenia ani nie wyklucza. U nas są w parafii różne pary- najwięcej małżeństw, są też młode narzeczeństwa, są długoletnie konkubinaty (nikt im nie sugeruje, że mają się żenić, do komunii razem za rączkę chodzą i jest im udzielana, zaangażowani w życie parafialne są bardzo). Rolą Kościoła jest raczej pomagać ludziom wytrwać w ich związkach, niż ustawiać je pod jakieś wzorce. Każdy wybrał, jak wybrał i sam będzie z tego rozliczany. U nas jest podejście, że Kościół nie jest od osądzania (ja też mówię o swojej parafii, która ma pewną specyfikę dużego miasta i dość liberalnego proboszcza z fajną rodziną).
Ogólnie u nas takie sprawy jak kto z kim chodzi do łóżka itd. uważane są za sprawy trzeciorzędne. Bycie chrześcijaninem to coś więcej, to przede wszystkim wiara w to, że Jezus umarł za Twoje grzechy i zbawił cię- no i teraz Twoim wyborem jest, co chcesz z tym faktem zrobić...
Księża u nas się żenią, ale ordynowany może być także samotny ksiądz. Jest kilku księży gejów (ale nikt o tym głośno nie mówi), ktoś mi nawet kiedyś powiedział, że jest dwóch księży , którzy żyją ze sobą, ale może to tylko plotka. Na razie tylko mężczyźni mogą być księżmi (kobiety mogą być diakonami), ale sądzę, że to się wkrótce zmieni, są różne naciski na to i debaty...
Powiem szczerze, że właśnie przez to podejście, że Twoja sypialnia to Twój biznes i fakt, że to podejście jest dla mnie naturalne, to ten Kościół Szymona Niemca nie bardzo mi się podoba. Trochę o nich kiedyś czytałam, cały czas mam wrażenie, że dla nich wciąż ważniejsze jest po prostu bycie gejem, niż osobista relacja z Bogiem. Gdzieś mi tam u nich Jezus ginie...
Fakt, Kościół katolicki ma obsesję na punkcie seksu, w obszarze zakazów. Z kolei "gejowskie" kościoły też mają obsesję na punkcie seksu, bo wyżej niż samą wiarę wydają się stawiać seksualność i jej ekspresję. A gdzie w tym wszystkim jest ten facet z Palestyny sprzed 2 tys. lat? Niknie.
To mnie martwi, bo co ma za znaczenie, czy ktoś jest hetero, homo czy bi. Pytanie, jak będzie jego osobista relacja z Bogiem. Z Bogiem, a nie ze swoją orientacją. Z orientacją jest tak, że jesteś born this way...
Czy podczas tej tęczowej mszy czy czego tam chodzi o Jezusa, czy o to, żebyśmy poczuli się lepiej z tym, kim jesteśmy? Bo jeśli to drugie, to niewiele ma to wspólnego z chrześcijaństwem.
No właśnie, podczas nabożeństwa w moim Kościele też chodzi o Jezusa a nie o to, że ja jestem żoną, kiedyś będę matką i z tego powodu "góruję" nad innymi.
Nie zachęcam do myślenia, by zatracić się w wierze i uznać swoje "ja", swoje człowieczeństwo za bezwartościowe w obliczu Boskiego planu. Chodzi tylko o to, by znać proporcje, Bóg naprawdę się nie przejmuje ludzką orientacją, to nie z tego będzie nas kiedyś rozliczał. To ludzie uczynili z tego oręż bezsensownej walki, czy to w jedną, czy drugą stronę.
EDIT:
Tak sobie jeszcze myślę- dla mnie Kościół ma być inkluzywny.
Kościół katolicki wydaje mi się być ekskluzywny (hetero only), Kościół Szymona Niemca też (LGBTQ only).
Ja chcę Kościoła, gdzie są wszyscy.
Temat jest drażliwy i budzący wiele dyskusji, podchwytywany chętnie przez media - dlatego wydaje się, że problem zastępczy staje się problemem głównym. W sam raz na wybory, i tu masz poniekąd rację. Tylko, że skoro debata ruszyła, to dlaczego znowu schować ją do szafy na najbliższą dekadę.
Primo - związek partnerski nie służyłby wyłącznie homoseksualistom. Secundo - powiedz to tym, którzy żyją ze sobą od lat a w świetle polskiego prawa są traktowani jak obce osoby, z ograniczonym prawem do ustalenia współwłasności, dziedziczenia czy chociażby prawa do pochwania zwłok. O wspólnym rozliczaniu podatków, staraniu się o rentę po zmarłym, odmowie składania zeznań przeciwko partnerowi nie piszę, bo to niemożliwe - choć niektórzy rządzący uznają, że niemal wszelkie regulacje zawarte w konstruowanej ustawie można załatwić metodami alternatywnymi - he, he... A mało homoseksualistom tego, że na co dzień zmierzają się często z niezrozumieniem i odrzuceniem najbliższych. Aktualna polska ustawa zakłada dodatkowo, że związek partnerski nie wiązałaby się bynajmniej z ceremonią w Urzędzie Stanu Cywilnego (sic!), raczej z podpisaniem najzwyczajniejszej umowy między dwoma osobami. Cóż, dobre i to.
Się przypomniało...

Dzięki Kasiu za posta. Bardzo, bardzo pomocny w odniesieniu się do głównego tematu. Odniosę się do niego w kolejnym odcinku, bo praca nagli.
To, że masz w głębokim poważaniu, nie oznacza że problem nie istnieje i nie może zostać zignorowany. Mnie bezpośrednio nie interesuje np. utrudniony dostęp do wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych przez Polaków, Ciebie nie interesują np. komplikacje związane z budową linii warszawskiego metra, co nie znaczy że problemu nie ma a rządzący nie powinni się nim zajmować, skupiając się tylko i wyłącznie na problemach istotnych. Jeżeli nie można znaleźć łatwo panaceum na największe polskie bolączki, nie warto sięgać po problemy mniejszego kalibru? W tym znaczące ułatwienia dla ponad miliona (sic!) Polaków? To dzięki licznym drobnostkom - niedrobnostkom często po latach dostrzegamy, jak wiele się zmienia.Margareta pisze:W sumie mam temat homoseksualistów i rejestracji "związków partnerskich" w głębokim poważaniu.
Primo - związek partnerski nie służyłby wyłącznie homoseksualistom. Secundo - powiedz to tym, którzy żyją ze sobą od lat a w świetle polskiego prawa są traktowani jak obce osoby, z ograniczonym prawem do ustalenia współwłasności, dziedziczenia czy chociażby prawa do pochwania zwłok. O wspólnym rozliczaniu podatków, staraniu się o rentę po zmarłym, odmowie składania zeznań przeciwko partnerowi nie piszę, bo to niemożliwe - choć niektórzy rządzący uznają, że niemal wszelkie regulacje zawarte w konstruowanej ustawie można załatwić metodami alternatywnymi - he, he... A mało homoseksualistom tego, że na co dzień zmierzają się często z niezrozumieniem i odrzuceniem najbliższych. Aktualna polska ustawa zakłada dodatkowo, że związek partnerski nie wiązałaby się bynajmniej z ceremonią w Urzędzie Stanu Cywilnego (sic!), raczej z podpisaniem najzwyczajniejszej umowy między dwoma osobami. Cóż, dobre i to.
A dlaczego nie oddasz nieważnego głosu?Margareta pisze:Z tego powodu nie pójdę w tym roku na wybory
Się przypomniało...

Dzięki Kasiu za posta. Bardzo, bardzo pomocny w odniesieniu się do głównego tematu. Odniosę się do niego w kolejnym odcinku, bo praca nagli.
Nie mówię, że problem nie istnieje czy żeby został całkowicie zignorowany, tylko co jest ważniejsze? Możliwość pracy za przyzwoitą wypłatę która umożliwia niezależność finansową i założenie rodziny, wspomniane przez Ciebie komplikacje związane z budową linii warszawskiego metra czy dyskusja o normalności, lub jego braku, pociągu psychoseksualnego do osob tej samej płci? Wydaje mi się, że to pierwsze jest ważniejsze i na tym przede wszystkim powinno się skupić. Wydaje mi się też, że na ten drugi temat zostało wszystko powiedziane. Różne są zdania na ten temat. Teraz to jest już tylko bicie piany. Nikogo nie da się przekonać do zmiany zdania jeśli tego zdania zmienić nie chce.
Nie wierzę politykom!
A co da czy zmieni? Nie da nic, nie zmieni nic. W ogóle nie mam poczucia, że tutaj pójście czy nie póście na wybory ma jakiekolwiek znaczenie. Poza tym ile razy można głosować na tzn. "mniejsze zło"? Chociaż czy napewno mniejsze? Oni wszyscy rozczarowują w jednakowym stopniu. Przede wszystkim przerzucaniem odpowiedzialności za to co dzieje się źle.A dlaczego nie oddasz nieważnego głosu?
Nie wierzę politykom!
- give_in_to_me
- Posty: 500
- Rejestracja: ndz, 17 sty 2010, 12:37
- Lokalizacja: Wrocław
Nie wiem, czy to tu, czy raczej może w temacie "forum.pl" (choć tam tylko polityka)- generalnie moderatorzy będą wiedzieć, co z tym zrobić :)
Tak sobie myślę i czytam ostatnio... Pamiętacie, jak Michael mówił, że najlepiej byłoby spalić wszystkie tabloidy?
Żadne redakcje jeszcze nie zapłonęły, ale powoli, troszeczkę, może...
Parę dni temu właściciel największego na świecie medialnego koncernu, pan Rupert Murdoch kazął zamknąć drugi po The Sun największy brytyjski tabloid News Of The World (tak, to ta gazeta, która opublikowała zdjęcie Michaela jak już nie żył, jak sanitariusze wynoszą go w tlenowej masce do karetki, przy okazji nie wspomnę, ile świństw narobili wypisując bzdury o nim i jego bliskich, czy to za jego życia, czy po jego śmierci).
Cała afera z NOTW zaczęła się po artykule gazety The Guardian z początków lipca, jak się okazało, że kilka lat temu dziennikarze brukowca włamali się do poczty głosowej zaginionej 13-letniej Milly Dowler i pokasowali jej kilka wiadomości. W ten sposób rodzina i policja założyły, że Milly żyje, że używa swojego telefonu i zmienili tok śledztwa. Jakiś czas później okazało się, że Milly została zamordowana. "Przy okazji" wyszło, że NOTW hakowało e-maile i telefony członków rodziny królewskiej, polityków i co oczywiste, ludzi z show biznesu. Ci ostatni zresztą z ulgą przyjęli informację o zamknięciu gazety i naprawdę się z tego cieszą.
Dużo się ostatnio o tym pisze, 10 lipca wyszedł ostatni numer NOTW a cały dochód ze sprzedaży ostatniego wydania został przeznaczony na cele charytatywne (jakaś ironia losu?). W Wlk. Brytanii rozpoczęło się śledztwo ws. podsłuchów i hakowania, a niesławna rudowłosa redaktorka NOTW Rebeka Brooks pokajała się dziś w publicznym oświadczeniu po złożeniu rezygnacji ze stanowiska: "skrzywdziliśmy ludzi".
Wszyscy debatują nad tym, że to w zasadzie jest wręcz nieprawdopodobne, że Murdoch podjął decyzję tak szybko, zamknął gazetę w parę dni i wywalił na bruk kilkaset osób (choć Murdoch i jego medialne imperium mają na swoich rękach chyba najwięcej krwi, potu i łez skrzywdzonych i zhańbionych ludzi, których rzekome ekscesy opisywali).
Co o tym wszystkim myślicie? Jaskółka zmian czy może jednorazowe działanie pod publiczkę, która i tak wróci do czytania brukowych informacji?
Brytyjskie tabloidy uznawane są za najokrutniejsze i najbardziej sensacyjne na świecie. Niektórzy prorokują, że jeśli noga powinie się The Sun... Mrzonki?
Tak sobie myślę i czytam ostatnio... Pamiętacie, jak Michael mówił, że najlepiej byłoby spalić wszystkie tabloidy?
Żadne redakcje jeszcze nie zapłonęły, ale powoli, troszeczkę, może...
Parę dni temu właściciel największego na świecie medialnego koncernu, pan Rupert Murdoch kazął zamknąć drugi po The Sun największy brytyjski tabloid News Of The World (tak, to ta gazeta, która opublikowała zdjęcie Michaela jak już nie żył, jak sanitariusze wynoszą go w tlenowej masce do karetki, przy okazji nie wspomnę, ile świństw narobili wypisując bzdury o nim i jego bliskich, czy to za jego życia, czy po jego śmierci).
Cała afera z NOTW zaczęła się po artykule gazety The Guardian z początków lipca, jak się okazało, że kilka lat temu dziennikarze brukowca włamali się do poczty głosowej zaginionej 13-letniej Milly Dowler i pokasowali jej kilka wiadomości. W ten sposób rodzina i policja założyły, że Milly żyje, że używa swojego telefonu i zmienili tok śledztwa. Jakiś czas później okazało się, że Milly została zamordowana. "Przy okazji" wyszło, że NOTW hakowało e-maile i telefony członków rodziny królewskiej, polityków i co oczywiste, ludzi z show biznesu. Ci ostatni zresztą z ulgą przyjęli informację o zamknięciu gazety i naprawdę się z tego cieszą.
Dużo się ostatnio o tym pisze, 10 lipca wyszedł ostatni numer NOTW a cały dochód ze sprzedaży ostatniego wydania został przeznaczony na cele charytatywne (jakaś ironia losu?). W Wlk. Brytanii rozpoczęło się śledztwo ws. podsłuchów i hakowania, a niesławna rudowłosa redaktorka NOTW Rebeka Brooks pokajała się dziś w publicznym oświadczeniu po złożeniu rezygnacji ze stanowiska: "skrzywdziliśmy ludzi".
Wszyscy debatują nad tym, że to w zasadzie jest wręcz nieprawdopodobne, że Murdoch podjął decyzję tak szybko, zamknął gazetę w parę dni i wywalił na bruk kilkaset osób (choć Murdoch i jego medialne imperium mają na swoich rękach chyba najwięcej krwi, potu i łez skrzywdzonych i zhańbionych ludzi, których rzekome ekscesy opisywali).
Co o tym wszystkim myślicie? Jaskółka zmian czy może jednorazowe działanie pod publiczkę, która i tak wróci do czytania brukowych informacji?
Brytyjskie tabloidy uznawane są za najokrutniejsze i najbardziej sensacyjne na świecie. Niektórzy prorokują, że jeśli noga powinie się The Sun... Mrzonki?
mrzonki.give_in_to_me pisze:Mrzonki?
mamy globalizację i nie ważne pod jaką szerokością geograficzną mieszkasz, niekoniecznie będziesz wiedział kto jest twoim ministrem kultury, ale o nowym dziecku Beckhamów będziesz wiedzieć wszystko. chcesz tego czy nie, tego typu informacje zostaną ci wtłoczone do głowy, można się starać robić samemu selekcje, nie kupować takiej prasy, świadomie korzystać z internetu, ale nie oszukujmy się uciec się przed tym nie da, a nawet zdrowo dla równowagi czasem zafundować sobie dawkę tabloidowej głupoty.
to co wyszło na jaw jest oburzające, ale opinia publiczna ma pamięć złotej rybki i jest bardzo łatwo sterowalna.
a już na pewno nie da się obalić takiego molocha jakim jest rynek brukowców w UK.
tak naprawdę wyszło na jaw to co każdy podskórnie wiedział, skoro śmierć Diany nic nie zmieniła, a był to wielki wstrząs, to co tu mówić o kolejnym skandalu jakich wiele.
ja bym się nie przejmowała brukowacami jako oddzielną kategorią mediów, gorzej że poważna prasa, portale i telewizje przesiąkają tym prostactwem i łopatologicznym przekazywaniem informacji, dzieleniem świata na dwie kategorie moralne; naszych i obcych, straszeniem widza lub czytelnika.
ja widzę te zabiegi, niestety mniej świadomi odbiorcy już nie, pytanie tylko czy taka forma manipulacji jest już faktycznym zagrożeniem dla społeczeństwa.
'the road's gonna end on me.'
- give_in_to_me
- Posty: 500
- Rejestracja: ndz, 17 sty 2010, 12:37
- Lokalizacja: Wrocław
homesick pisze:a nawet zdrowo dla równowagi czasem zafundować sobie dawkę tabloidowej głupoty.
taaa, słynne fucktowe "Pippa pokazała sutek" albo inny hit, który nieoczekiwanie znalazłam na portalu fronda.pl (tak, tak, to jest mój masochizm, że ja tam wchodzę, no ale cóż, jakoś się uzależniłam od tej codziennej dawki pseudokatolickiej nienawiści). Niemniej jednak anegdota przednia:
Jeżeli zachodnie brukowce nie żałują ludzi ze świecznika, to jednak oszczędzają tzw. „zwykłych ludzi”, zwłaszcza tych z „mniejszych ośrodków”, bo ci w dużej części są odbiorcami takich gazet. W Polsce brukowce odziedziczyły inteligenckie przekonanie, że na prowincji mieszka kompletna dzicz i można z nią zrobić co się żywnie redaktorowi podoba. Przykładem niech będzie słynne „Jezioro pełne wódki”, które zaserwował nam „Fakt”. To tylko jeszcze jeden przykład jak bardzo koledzy redaktorzy gardzą polskimi „tubylcami”. Mieszkańcy wioski Brocholin w woj. wielkopolskim skarżyli się, że fotoreporterzy poprosili ich do pozowania przy owym jeziorku sugerując, iż robią materiał przyrodniczy i krajoznawczy. Zdjęcia mieszkańców opatrzono wyssaną z redaktorskich trzewi informacją, że woda zawiera 30 proc. alkoholu. "Chłopi rzucają się na kolana i na czworakach, jak zwierzęta, chłepcą wodę z jeziora" – pisała gazeta. Ludzie czuli się upokorzeni, a zwłaszcza sołtys, który na serio bał się tego, że jego syn, który załapał się na zdjęcie, nie znajdzie sobie żony po takim medialnym debiucie.
(z art. "Fakt do zamknięcia?")
Odwołując się do tego, co pisze homesick o tzw. "poważnych" mediach, to myślę że tak,
Tu już nie chodzi nawet o sposób, w jaki pisało się chociażby o naszym Michael, kiedyś tu w IT cytowałam kwiatki z procesu z GW w stylu "niewinny, przynajmniej tym razem", "wyglądał jak ospała pokryta białym pudrem mumia", etc., ale chociażby ostatnia głośna sprawa rozpętana przez GW- o tym jak profesor psychologii z Gdańska i jego była żona, też pani psycholog walczyli o dziecko- tzw. sprawa Piotrusia.homesick pisze: taka forma manipulacji jest już faktycznym zagrożeniem dla społeczeństwa
Generalnie seria artykułów o tym, jak ojciec o 6 nad ranem w asyście policji odebrał dziecko matce, w piżamce jeszcze było i zabrał je wprost z łóżka a potem zniknął na parę dni, matka i jej drugi mąż nie mają kontaktu, ojczym przypadkowo spotkał dziecko na spacerze, było wycofane i nawet nie rozpoznało własnego psa (bo ojczym był akurat z psem na spacerze). Plus w artykułach cytowane były stenogramy zeznań ze sprawy rozwodowej pana profesora i jego byłej żony, koledzy po fachu z UG potępili go nawet w specjalnym liście otwartym, no generalnie cuda na kiju, osoby dramatu role miały przewidziane- zły ojciec wykorzystujący fakt bycia profesorem i posiadania "pleców" w sądzie rodzinnym ws. biedna matka byłą doktorantka, której podły eks zabrał syna, tak jak się przeprowadza akcje z udziałem antyterrorystów.
Nie wiem, jak to było, nie stoję po żadnej ze stron, co przeraża mnie, to fakt, że Gazeta Wyborcza, która tyle robi akcji na rzecz dzieci i rodzin- Rodzić po Ludzku, kampanie przeciwko biciu, wsparcie dla par decydujących się na in vitro, itd. pozwala sobie na wejście z butami w życie małego dziecka, pogwałcenie jego intymności i prywatności, zastanawiam się, co się stanie, jak te artykuły i filmy video Piotruś zobaczy za kilkanaście lat- w nich jest tylko przedmiotem, rzeczą, o którą kłócą się jego niegdyś kochający się a teraz pałający nienawiścią do siebie nawzajem rodzice.- Jeszcze w dodatku to psycholodzy, powołani do tego by pomagać ludziom i rodzinom, także doradzać w wychowaniu dzieci, uczyć studentów, przyszłych psychologów, jak służyć swoimi umiejętnościami zagubionym ludziom, także zagubionym dzieciom i ich zagubionym rodzicom. I Gazeta Wyborcza udostępnia im arenę do tej walki gladiatorów, a nam czytelnikom za darmochę zapewnia wejście do tego cyrku (wszystkie artykuły dotyczące sprawy Piotrusia są dostępne za darmo on line).
Są emocje, jest cierpienie, jest prawo ojca, rozpacz matki, wściekłość, agresja, deklaracja miłości i chęci zapewnienia dobra dziecku, jest władza pana profesora i bezradność "zwykłej" psycholożki, są intrygi i układy ojca z kolegami po fachu (z sądu) i ci "sprawiedliwi" koledzy po fachu potępiający go- ogólnie jest mix, jest wszystko to, co tygryski (czyli gawiedź) lubią najbardziej.
Tylko przerażające, że to nie w Fuck(t)cie czy Superaku, ale w Wyborczej, opiniotwórczym mainstreamowym medium, które miało i ma realny wpływ na naszą młodą polską demokrację i życie społeczne.
Homesick mówi o zagrożeniach, naprawdę chyba czas najwyższy, żeby się już na serio bać.
Wczoraj w "poważnych" mediach była telenowela o dzieciach zmarłego Jacksona (nawet GW w Dziale "Wiadomości- Świat-USA" bez żenady dawała artykuły, że dzieci Michaela to nie dzieci jego i Debbie to nie ich biologiczna matka -> to ma coś wspólnego z kryzysem ekonomicznym czy tarczą antyrakietową, że się znalazło w takim dziale?); dziś na tapecie mamy rodzinę psychologów z Gdańska i ich szarpaninę o wspólnego syna, jutro możesz być Ty i Twoja rodzina.
Dzień dobry.
Pewnie niektórzy z Was mnie kojarzą a dla przypomnienia - mam na imię Piotr, jestem tutaj osiem lat, Michaela słucham odkąd zbrzydła mi Abba, Lady Pank okazało się niewystarczające a słuchanie Invincible stało się ciekawsze od Zostawcie Titanica. Na początku 2004 r. byłem już takim fanem Michaela, że hej, od trzech lat miałem już komputer, potem pojawił się do niego modem. Tylko, że mama miała dość, że czasem nie może się dodzwonić do babci, więc tata zamówił (ileż prosiłem!) pierwsze stałe łącze (15 kb/s!) i... się zaczęło! To były czasy! Wałkowałem te płyty, trillery, bedy, empetrójki... tylko, że miałem dość. Dość niewiedzy! Nie wiedziałem czy do Human Nature powstał teledysk czy nie. Wikipedii nie było, youtube'a tysz, nie miałem nawet kablówki z mtv. Ratunku! Pomocy! Czym prędzej znalazłem to forum, się zarejestrowałem, 20 stycznia 2004 r. się zarejestrowałem (wprawny obserwator dostrzeże, że to jeszcze przed Kaemem), otrzymałem odpowiedź że nie, nie ma teledysku, i już zostałem. I zmieniło się moje życie, i moje środowisko, i czternastolatek-chłystek znalazł sens życia! Epizod z forum trwa do dziś, choć Pank - lat dwadzieścia i kilka - to już ktoś trochę inny, odkrył że zaczyna przypominać swojego ojca, czasem matkę, sens mu się zmienił, wartości, styl pisania, poczucie humoru i cynizmu, sposób spędzania wolnego czasu, spożywane używki, właściwie wszystko.
Studiuję - już ostatni rok - stosowane nauki społeczne (rodzinie mówię dla świętego spokoju, że to socjologia - poniekąd jest to prawdą) a ostatni rok ma to do siebie, że trzeba napisać pracę. Mój promotor zajmuje się socjologią młodzieży, ja się zacząłem żywiej interesować socjologią religii, w związku z czym nawet nie wiecie, jak się wzajemnie lubimy i uzupełniamy. Temat już coraz bardziej się precyzuje a lektury są w trakcie czytania. Czuję się coraz mądrzejszy. Postanowiłem się tu jednak zwrócić, bo - dlaczego nie? Tu jest masa fajnych osób, które mają dużo do powiedzenia! A ja potrzebuję dyskusji, Waszych obserwacji!
Zacząłem czytać książkę Thomasa Luckmanna, Niewidzialna religia, jeszcze sprzed pół wieku. Jest tam dużo dobrych tez. A dobre tezy w socjologii mają to do siebie, że są aktualne bardzo długo. Był przełom lat 60. i 70., szalały rewolucje obyczajowe, pojawiały się głosy że to koniec religii, powolny upadek kościołów, laicyzacji czas! Luckmann wówczas stwierdził głośno, że to nie tak. To nie tak, że się coraz bardziej odsuwamy od religijności, duchowości! Owszem, odsuwamy się od kościelności, coraz bardziej wielu z nas ma tę instytucję (w Polsce - tak, tak, Kościół Rzymskokatolicki) w głębokim poważaniu, ta straciła swój monopol interpretacyjny.
To gdzie jest nasza religijność? Aj, trzyma się nieźle, bardzo nieźle. Tylko że przesuwa się ku subiektywizmowi. Jak towary w supermarkecie: wybieramy to co nam pasuje, chcemy by to wiara nam coś dawała, stajemy się coraz bardziej autonomiczni wobec kontroli instytucji. Religię tworzymy już coraz częściej bez udziału Kościoła - ten staje się czymś na wzór dobrowolnego zrzeszenia. Zrzeszenia, który nie do końca potrafi sobie poradzić z tak rozwijającym się indywidualizmem. W końcu przez lata, powiadał Durkheim, działał dla społeczeństw. Trzymał je w ryzach, kontrolował, udzielał odpowiedzi na zjawiska w naszym życiu a jego praktyki religijne, święte kulty stawały się czymś, co wzmacniało społeczne więzi. I co? I wszystko poszło, zdaje się, kochać sromotnie. Pokolenie JP2 nie istnieje, Palikot dostał 10%, starsze pokolenia wymierają a młodzi... oj, młodzi.
Ale wciąż są osoby, które... wierzą. I mają się dobrze, i żyją z kościołem w zgodzie. Ba! Uczestniczą w życiu parafialnym! I nie, nie są stare, niedomagające, z różańcem w półuśmiechu, mają lat - jak ja - dwadzieścia kilka. Wiecie, ci co wierzą, że - najszybszy skrót myślowy - co miesiąc do spowiedzi, studiują Biblię, czytują Jana Pawła II do poduszki, trochę Niedzieli, trochę Tygodnika Powszechnego, czasem Rozmowy niedokończone, kojący głos ojca Piotra i Radio Maryja, czasem Warto rozmawiać i Jaś Pospieszalski, może Boniecki, zero seksu przed ślubem, wszystko świadomie, rozważnie.
Licealiści, Wy z drugich i trzecich klas, jak wyglądają u Was lekcje religii? Dlaczego chodzicie? Dlaczego nie? Znacie osoby szczerze zainteresowane tematem, ilu ich jest? Co robią? Wiecie, że wg Komisji Episkopatu Polski ds Wychowania Katolickiego aż 91 proc. licealistów w 2010 r. chodziło na religię... Tylko, że chyba w to nikt nie wierzy?
A Wy, młodzi dorośli, kończący studia, wchodzący w dorosłe związki, myślący może o dzieciach - co sprawia, że w dobie postępującej supermarketyzacji religii, laicyzacji, powszechnej krytyki kościelności uczestniczycie nie tylko w mszach, ale i bierzecie udział w życiu parafii? Co Wam to daje? Dlaczego to robicie? A może znacie takie osoby i odpowiedź na to pytanie?
Sam szukam tropów, odpowiedzi...
Ale o poszukiwaniach innej nocy, po innej zielonej herbacie. Pan promotor na mnie czeka, godz. 10. Trzeba się umyć, zęby, paznokcie, te sprawy.
Pewnie niektórzy z Was mnie kojarzą a dla przypomnienia - mam na imię Piotr, jestem tutaj osiem lat, Michaela słucham odkąd zbrzydła mi Abba, Lady Pank okazało się niewystarczające a słuchanie Invincible stało się ciekawsze od Zostawcie Titanica. Na początku 2004 r. byłem już takim fanem Michaela, że hej, od trzech lat miałem już komputer, potem pojawił się do niego modem. Tylko, że mama miała dość, że czasem nie może się dodzwonić do babci, więc tata zamówił (ileż prosiłem!) pierwsze stałe łącze (15 kb/s!) i... się zaczęło! To były czasy! Wałkowałem te płyty, trillery, bedy, empetrójki... tylko, że miałem dość. Dość niewiedzy! Nie wiedziałem czy do Human Nature powstał teledysk czy nie. Wikipedii nie było, youtube'a tysz, nie miałem nawet kablówki z mtv. Ratunku! Pomocy! Czym prędzej znalazłem to forum, się zarejestrowałem, 20 stycznia 2004 r. się zarejestrowałem (wprawny obserwator dostrzeże, że to jeszcze przed Kaemem), otrzymałem odpowiedź że nie, nie ma teledysku, i już zostałem. I zmieniło się moje życie, i moje środowisko, i czternastolatek-chłystek znalazł sens życia! Epizod z forum trwa do dziś, choć Pank - lat dwadzieścia i kilka - to już ktoś trochę inny, odkrył że zaczyna przypominać swojego ojca, czasem matkę, sens mu się zmienił, wartości, styl pisania, poczucie humoru i cynizmu, sposób spędzania wolnego czasu, spożywane używki, właściwie wszystko.
Studiuję - już ostatni rok - stosowane nauki społeczne (rodzinie mówię dla świętego spokoju, że to socjologia - poniekąd jest to prawdą) a ostatni rok ma to do siebie, że trzeba napisać pracę. Mój promotor zajmuje się socjologią młodzieży, ja się zacząłem żywiej interesować socjologią religii, w związku z czym nawet nie wiecie, jak się wzajemnie lubimy i uzupełniamy. Temat już coraz bardziej się precyzuje a lektury są w trakcie czytania. Czuję się coraz mądrzejszy. Postanowiłem się tu jednak zwrócić, bo - dlaczego nie? Tu jest masa fajnych osób, które mają dużo do powiedzenia! A ja potrzebuję dyskusji, Waszych obserwacji!
Zacząłem czytać książkę Thomasa Luckmanna, Niewidzialna religia, jeszcze sprzed pół wieku. Jest tam dużo dobrych tez. A dobre tezy w socjologii mają to do siebie, że są aktualne bardzo długo. Był przełom lat 60. i 70., szalały rewolucje obyczajowe, pojawiały się głosy że to koniec religii, powolny upadek kościołów, laicyzacji czas! Luckmann wówczas stwierdził głośno, że to nie tak. To nie tak, że się coraz bardziej odsuwamy od religijności, duchowości! Owszem, odsuwamy się od kościelności, coraz bardziej wielu z nas ma tę instytucję (w Polsce - tak, tak, Kościół Rzymskokatolicki) w głębokim poważaniu, ta straciła swój monopol interpretacyjny.
To gdzie jest nasza religijność? Aj, trzyma się nieźle, bardzo nieźle. Tylko że przesuwa się ku subiektywizmowi. Jak towary w supermarkecie: wybieramy to co nam pasuje, chcemy by to wiara nam coś dawała, stajemy się coraz bardziej autonomiczni wobec kontroli instytucji. Religię tworzymy już coraz częściej bez udziału Kościoła - ten staje się czymś na wzór dobrowolnego zrzeszenia. Zrzeszenia, który nie do końca potrafi sobie poradzić z tak rozwijającym się indywidualizmem. W końcu przez lata, powiadał Durkheim, działał dla społeczeństw. Trzymał je w ryzach, kontrolował, udzielał odpowiedzi na zjawiska w naszym życiu a jego praktyki religijne, święte kulty stawały się czymś, co wzmacniało społeczne więzi. I co? I wszystko poszło, zdaje się, kochać sromotnie. Pokolenie JP2 nie istnieje, Palikot dostał 10%, starsze pokolenia wymierają a młodzi... oj, młodzi.
Ale wciąż są osoby, które... wierzą. I mają się dobrze, i żyją z kościołem w zgodzie. Ba! Uczestniczą w życiu parafialnym! I nie, nie są stare, niedomagające, z różańcem w półuśmiechu, mają lat - jak ja - dwadzieścia kilka. Wiecie, ci co wierzą, że - najszybszy skrót myślowy - co miesiąc do spowiedzi, studiują Biblię, czytują Jana Pawła II do poduszki, trochę Niedzieli, trochę Tygodnika Powszechnego, czasem Rozmowy niedokończone, kojący głos ojca Piotra i Radio Maryja, czasem Warto rozmawiać i Jaś Pospieszalski, może Boniecki, zero seksu przed ślubem, wszystko świadomie, rozważnie.
Licealiści, Wy z drugich i trzecich klas, jak wyglądają u Was lekcje religii? Dlaczego chodzicie? Dlaczego nie? Znacie osoby szczerze zainteresowane tematem, ilu ich jest? Co robią? Wiecie, że wg Komisji Episkopatu Polski ds Wychowania Katolickiego aż 91 proc. licealistów w 2010 r. chodziło na religię... Tylko, że chyba w to nikt nie wierzy?
A Wy, młodzi dorośli, kończący studia, wchodzący w dorosłe związki, myślący może o dzieciach - co sprawia, że w dobie postępującej supermarketyzacji religii, laicyzacji, powszechnej krytyki kościelności uczestniczycie nie tylko w mszach, ale i bierzecie udział w życiu parafii? Co Wam to daje? Dlaczego to robicie? A może znacie takie osoby i odpowiedź na to pytanie?
Sam szukam tropów, odpowiedzi...
Ale o poszukiwaniach innej nocy, po innej zielonej herbacie. Pan promotor na mnie czeka, godz. 10. Trzeba się umyć, zęby, paznokcie, te sprawy.
Pank oczywiście, że Cię kojarzę. A jakże, no nie da się Ciebie nie zauważyć (w sensie bardzo pozytywnym :))…Ale dzięki za skróconą historię swojej wirtualnej egzystencji tutaj, bardzo pouczająca. …Tym bardziej to mnie interesuje, że mój starszy synek wchodzi niedługo w niebezpieczny wiek nastu…wiec nie wiem, jak to będzie z tymi modemami i liniami telefonicznymi.
Rozumiem, ze szukasz informacji do swojej pracy i potrzebne ci do tego jakieś tam ankiety, statystyki…
To ciekawe, co mówisz, że wzrasta poczucie indywidualizmu, co jest tym bardziej interesujące, że żyjemy w dość zunifikowanym społeczeństwie, w którym media dyktują modele zachowań i kalki myślowe..
Internet jest jakimś tam ratunkiem, bo chociaż myśl na portalach społecznościowych snuje się dość płytkim nurtem, to jednak ludzie wymieniają się informacjami i można je gromadzić po kątem własnych zainteresowań. Poza rozmowami płytkimi na zasadzie - co jadłam dzisiaj rano, dochodzi do dyskusji wymuszających refleksję (tutaj, np.) Samoświadomość wzrasta wraz z pogłębianiem wiedzy o świecie.. - i to również wyostrza indywidualizm..Chociaż nie byłabym taka optymistyczna z tym indywidualizmem, jedna unifikacja jest zastępowana przez kolejną..
Wracając do religii…
Zdaje się, że masz rację z tym subiektywizmem. Kościół jako instytucja nie nadąża z ofertą…Ludzie o silniejsze indywidualności nie mieszczą się w jego ramach…A jeżeli już się mieszczą, to jest to czasami rodzaj gwałtu na własnej psychice, co moze później kończyć się różnym stanami depresyjnymi..Nie mówię o małych wspólnotach - a znałam takie, jak np Baptystów, ale o większych, gdzie jest większy stopień unifikacji..Nie da się pogodzić wody z ogniem. W tych wspólnotach wszyscy muszą myśleć jednakowo, maja wprogramowany do podświadomości system , który z latami trudno jest przełamać. To jak podprogowy zapis…
To, że teraz są tak pobożni i cudownie wpisują się w życie wspólnoty bez żadnych zastrzeżeń nie oznacza, że za kilka lat sobie z tym poradzą…Oczywiście większość pozostanie przy tym zamykając się we własnym wąskim gronie (odpowiednio dobranych ludzi, by nikt im nie przeszkodzał). Znałam jednak kilku samobójców i widziałam kilka załamań psychicznych u osób szczególnie wrażliwych..(byłam kiedyś jako dziecko w takiej wspólnocie w l. 80tych, która z perspektywy czasu jawi mi się jak sekta)…
Więc z pewnością ci ludzie przykładnie wypełniający narzucony kodeks mają się dobrze…ale myślę, że ten system nie przystaje do naszych czasów i trzeszczy w szwach…
Uznaję wartości chrześcijańskie, nie uznaję instytucji…Jednak mam dzieci w liczbie - 3, które muszą jakoś w tym społeczeństwie egzystować. Nie chcę im na wstępie szykować traumy,być może z wątpliwych motywów …Więc idą tymi starymi koleinami przechodząc przez wszystkie etapy wtajemniczenia..I obserwuję starszego syna z niepokojem. On bardzo przejmuje się tym, co się mówi na lekcjach religii.. Wiem, że niedługo czeka mnie z nim poważna rozmowa, juz nie moge jej odkładać..Kiedy miał komunię…obserwowałam, jak bardzo poważnie to traktował…Musiałam zbierać go z ulicy, bo padał na kolana przed każdym napotkanym krzyżem..I zastanawiałam się wówczas, jak bardzo niedługo się rozczaruje..i czy to bedzie bolesne rozczarowanie, czy jakoś naturalnie przez to przejdzie.. (nadzieja tylko we mnie)
Czasami naparwdę nie wiem, co robić..nie wiem..
Może za kilka lat, nie będzie już tego problemu, bo społeczeństwo na tyle się zlaicyzuje, że dzieci nie będą ofiara konwenansów..schematów, wymogów społecznych..
Jestem członkiem kościoła tylko ze wzgledu na dzieci (hipokryzja? Być może)…I wcale nie wiem, czy dobrze robię..To są często niemożliwe do rozstzrygnięcia dylematy.
Kiedy w l. 80tych moja bliska koleżanka nie została programowo ochrzczona, gdyż rodziców miała intelektualistów niewierzących, to pech chciał, że akurat przyszło jej żyć w środowisku o mocnych katolickich korzeniach - ponieważ tatuś działał w Solidarności. I potem szybciutko wszystko była na raz - chrzest, komunia i bierzmowanie…Więc na nic się zdał ta cała nonkonformistyczna postawa rodziców, bo oni może czuli się w zgodzie z sumieniem, ale kosztem olbrzymiej traumy swojego dziecka..
To mnie wiele nauczyło, że stawianie własnych przekonań ponad uczucia i dobro najbliższych jest tak naprawdę komformistyczne, egoistyczne i często na pokaz..Bo niby się zostawia dziecku wolny wybór, ale ono właściwie nie ma wyboru, bo presja środowiska jest zbyt silna. Ten niby wybór to szybka jazda bez trzymanki…Równie dobrze można dziecko wychować w zgodzie z tradycją chrześcijańską i również dać mu wolny wybór. Niech samo wybierze, czy chce być nadal chrześcijaninem w przyszłości, czy może ateistą, albo kimkolwiek innym..Jedyne niebezpieczeństwo to poczucie winy które powstaje w młodym człowieku. Jednak w starszym wieku można sobie już z poradzić ( o ile nie było się ofiarą prania mózgów w sekcie). Będąc dzieckiem -jest o wiele trudniej..
I ja nie krytykuję kościoła jako religii, ja mówię o instytucji, która jest wprzęgnięta w politykę, co jest dla mnie nie do przyjęcia….I było tak od zawsze, owszem. Dopiero Rewolucja Francuska oddzieliła państwo od kościoła, co zrodziło kolejną społeczna traumę..Wówczas przez stulecia źle traktowani Żydzi doszli do głosu jako równoprawni obywatele, czego społeczeństwo już nie mogło znieść, Skończyło się to hekatombą..Społeczeństwo było jeszcze niedojrzałe, by obalić stały, kastowy porządek..Industrializowało się i ludzie tracili pracę - trzeba było znaleźć kozła ofiarnego…ale to już inna historia..
Rozumiem, ze szukasz informacji do swojej pracy i potrzebne ci do tego jakieś tam ankiety, statystyki…
To ciekawe, co mówisz, że wzrasta poczucie indywidualizmu, co jest tym bardziej interesujące, że żyjemy w dość zunifikowanym społeczeństwie, w którym media dyktują modele zachowań i kalki myślowe..
Internet jest jakimś tam ratunkiem, bo chociaż myśl na portalach społecznościowych snuje się dość płytkim nurtem, to jednak ludzie wymieniają się informacjami i można je gromadzić po kątem własnych zainteresowań. Poza rozmowami płytkimi na zasadzie - co jadłam dzisiaj rano, dochodzi do dyskusji wymuszających refleksję (tutaj, np.) Samoświadomość wzrasta wraz z pogłębianiem wiedzy o świecie.. - i to również wyostrza indywidualizm..Chociaż nie byłabym taka optymistyczna z tym indywidualizmem, jedna unifikacja jest zastępowana przez kolejną..
Wracając do religii…
Zdaje się, że masz rację z tym subiektywizmem. Kościół jako instytucja nie nadąża z ofertą…Ludzie o silniejsze indywidualności nie mieszczą się w jego ramach…A jeżeli już się mieszczą, to jest to czasami rodzaj gwałtu na własnej psychice, co moze później kończyć się różnym stanami depresyjnymi..Nie mówię o małych wspólnotach - a znałam takie, jak np Baptystów, ale o większych, gdzie jest większy stopień unifikacji..Nie da się pogodzić wody z ogniem. W tych wspólnotach wszyscy muszą myśleć jednakowo, maja wprogramowany do podświadomości system , który z latami trudno jest przełamać. To jak podprogowy zapis…
To, że teraz są tak pobożni i cudownie wpisują się w życie wspólnoty bez żadnych zastrzeżeń nie oznacza, że za kilka lat sobie z tym poradzą…Oczywiście większość pozostanie przy tym zamykając się we własnym wąskim gronie (odpowiednio dobranych ludzi, by nikt im nie przeszkodzał). Znałam jednak kilku samobójców i widziałam kilka załamań psychicznych u osób szczególnie wrażliwych..(byłam kiedyś jako dziecko w takiej wspólnocie w l. 80tych, która z perspektywy czasu jawi mi się jak sekta)…
Więc z pewnością ci ludzie przykładnie wypełniający narzucony kodeks mają się dobrze…ale myślę, że ten system nie przystaje do naszych czasów i trzeszczy w szwach…
Uznaję wartości chrześcijańskie, nie uznaję instytucji…Jednak mam dzieci w liczbie - 3, które muszą jakoś w tym społeczeństwie egzystować. Nie chcę im na wstępie szykować traumy,być może z wątpliwych motywów …Więc idą tymi starymi koleinami przechodząc przez wszystkie etapy wtajemniczenia..I obserwuję starszego syna z niepokojem. On bardzo przejmuje się tym, co się mówi na lekcjach religii.. Wiem, że niedługo czeka mnie z nim poważna rozmowa, juz nie moge jej odkładać..Kiedy miał komunię…obserwowałam, jak bardzo poważnie to traktował…Musiałam zbierać go z ulicy, bo padał na kolana przed każdym napotkanym krzyżem..I zastanawiałam się wówczas, jak bardzo niedługo się rozczaruje..i czy to bedzie bolesne rozczarowanie, czy jakoś naturalnie przez to przejdzie.. (nadzieja tylko we mnie)
Czasami naparwdę nie wiem, co robić..nie wiem..
Może za kilka lat, nie będzie już tego problemu, bo społeczeństwo na tyle się zlaicyzuje, że dzieci nie będą ofiara konwenansów..schematów, wymogów społecznych..
Jestem członkiem kościoła tylko ze wzgledu na dzieci (hipokryzja? Być może)…I wcale nie wiem, czy dobrze robię..To są często niemożliwe do rozstzrygnięcia dylematy.
Kiedy w l. 80tych moja bliska koleżanka nie została programowo ochrzczona, gdyż rodziców miała intelektualistów niewierzących, to pech chciał, że akurat przyszło jej żyć w środowisku o mocnych katolickich korzeniach - ponieważ tatuś działał w Solidarności. I potem szybciutko wszystko była na raz - chrzest, komunia i bierzmowanie…Więc na nic się zdał ta cała nonkonformistyczna postawa rodziców, bo oni może czuli się w zgodzie z sumieniem, ale kosztem olbrzymiej traumy swojego dziecka..
To mnie wiele nauczyło, że stawianie własnych przekonań ponad uczucia i dobro najbliższych jest tak naprawdę komformistyczne, egoistyczne i często na pokaz..Bo niby się zostawia dziecku wolny wybór, ale ono właściwie nie ma wyboru, bo presja środowiska jest zbyt silna. Ten niby wybór to szybka jazda bez trzymanki…Równie dobrze można dziecko wychować w zgodzie z tradycją chrześcijańską i również dać mu wolny wybór. Niech samo wybierze, czy chce być nadal chrześcijaninem w przyszłości, czy może ateistą, albo kimkolwiek innym..Jedyne niebezpieczeństwo to poczucie winy które powstaje w młodym człowieku. Jednak w starszym wieku można sobie już z poradzić ( o ile nie było się ofiarą prania mózgów w sekcie). Będąc dzieckiem -jest o wiele trudniej..
I ja nie krytykuję kościoła jako religii, ja mówię o instytucji, która jest wprzęgnięta w politykę, co jest dla mnie nie do przyjęcia….I było tak od zawsze, owszem. Dopiero Rewolucja Francuska oddzieliła państwo od kościoła, co zrodziło kolejną społeczna traumę..Wówczas przez stulecia źle traktowani Żydzi doszli do głosu jako równoprawni obywatele, czego społeczeństwo już nie mogło znieść, Skończyło się to hekatombą..Społeczeństwo było jeszcze niedojrzałe, by obalić stały, kastowy porządek..Industrializowało się i ludzie tracili pracę - trzeba było znaleźć kozła ofiarnego…ale to już inna historia..
Wiara zawsze pełniła jedną z najważniejszych ról w moim rodzinnym domu. Odkąd pamiętam, chodziłam z rodzicami do kościoła, w każdą niedzielę o godzinie 9:00 rano, zawsze w pierwszej ławce naprzeciwko odprawiającego mszę księdza. Jak już wreszcie mogłam przystąpić do komunii - przyjmowałam ją co tydzień, a jeśli nie mogłam, siedziałam w ławce z ogromnym poczuciem wstydu podsycanym przez pełne pogardy spojrzenia starszych pań wracających dumnie spod ołtarza i czułam się jak skończona grzesznica.
Nie, u nas w domu nie było fanatyzmu, do tego było nam daleko. Nie było wspólnych modłów przed posiłkami czy wieczorem (choć przez jakiś czas musiałam z bratem klękać i odmawiać „paciorek” przed spaniem). U nas po prostu dużą wagę przywiązywało się do obecności w kościele w niedziele i we wszystkie kościelne święta, teraz nie wiem, czy nie było to trochę na pokaz... Żeby ludzie nie gadali. Mieliśmy po prostu być idealną, katolicką rodziną. I byliśmy. Ale nieważne, ile było w tym pokazówki – szacunek do Boga, Jezusa i Matki Bożej był prawdziwy i niepodważalny. Nigdy żadne z nas o nim nie zapominało i tak jest do tej pory.
Pamiętam to wszystko jak dziś, ale patrząc na to wszystko z perspektywy czasu już wiem, że niewiele było wtedy we mnie tej prawdziwej, głębokiej, katolickiej wiary. Cóż, byłam tylko dzieckiem, które od najwcześniejszych lat postępowało według życzenia rodziców. Teraz, zastanawiając się nad tym, wiem, że tak naprawdę moja wiara to było nic innego, jak najzwyklejsze posłuszeństwo wobec rodziców, robienie czegoś, co było ogólnie przyjęte jako norma, a wręcz obowiązek, a wszelkie od niego odstępstwa traktowane jako coś złego. I ten mój wstyd, że nie mogłam przyjąć komunii to nie było cierpienie osoby wierzącej, ale strach przed potępieniem ze strony społeczeństwa.
Teraz mogę przyznać sama przed sobą, że do kościoła nigdy nie chodziłam z przyjemnością, radością i z własnej, nieprzymuszonej woli. To był przykry obowiązek. Męczyłam się w kościele. Kazania były dla mnie za skomplikowane, nie rozumiałam, o czym mówią księża, kompletnie nic do mnie nie docierało. Nasz proboszcz lubował się w długich tyradach, czasem kazanie trwało pół godziny albo dłużej, co dla dziecka jest wielką próbą cierpliwości. Tylko że wtedy ja nigdy w życiu nie przyznałabym się do tego, że w kościele się nudziłam i że nie lubiłam do niego chodzić, bo to byłby straszny grzech. Wszelkie niepochlebne wypowiedzi na temat kościoła były tak mocno potępiane, że po jakimś czasie chcąc nie chcąc wykształciło się we mnie straszne poczucie winy, że swoim myśleniem w ten sposób obrażam Boga, przez to jestem grzesznicą i z pewnością pójdę do piekła... Wyplewiałam więc ze swojego umysłu wszelkie negatywne myśli.
Tylko że w którymś momencie przestałam być dzieckiem i zaczęłam dostrzegać luki w tym idealnym obrazie kościoła, który mi do tej pory malowano, a strach przed piekłem nie był już taki wszechogarniający. Chciałam mieć w końcu prawo do własnego myślenia i zdania. Tylko że to nie było tak łatwo nagle się przeciwstawić wszystkiemu, na czym mnie wychowano. Nie potrafię tak od razu postawić na swoim i moje odrywanie się od kościoła to był bardzo powolny proces i trwał dosłownie latami. Prawdę mówiąc nie pamiętam już nawet kiedy się rozpoczął, ale tak na poważnie i już zupełnie świadomie to chyba coś koło czasów liceum, kiedy na lekcjach religii częściej się wagarowało niż bywało. Ksiądz, który prowadził katechezy nie oferował mi nic, co mogłoby przyciągnąć moją uwagę, a wręcz irytował wciąż grzmiąc o grzechu. Według niego całe nasze ówczesne życie to był jeden wielki grzech, a ja miałam już dość słuchania tego. W kościele pojawiałam się sporadycznie; na pewno byłam w każde święto, bo „tak wypadało” i czasem w niedziele, ale wiary nie było we mnie za grosz.
Tak naprawdę nie wiem również, w którym momencie nastąpił zwrot akcji. Chyba po prostu w jakiś sposób dorosłam do wiary. W tym momencie czuję się osobą wierzącą. Tyle, że nie praktykującą. Nie chodzę do kościoła, a jeśli już tam się pojawiam, to jedynie przy okazji podwożenia tam rodziny, ale nie wzbudza to we mnie żadnych uczuć czy refleksji, bo w tej chwili kościół to dla mnie nic nie znacząca instytucja, nie mająca kompletnie nic wspólnego z moją wiarą i tym, co czuję.
Wierzę w Boga, mogłabym powiedzieć, że nawet dość głęboko. Dlaczego wierzę? Nie wiem, po prostu mam poczucie, że gdzieś tam ktoś czuwa nade mną. To jest właśnie istota wiary – ona tak po prostu jest, gdzieś głęboko w sercu, ciężko wyjaśnić, skąd się bierze. W trudnych chwilach znajduję jakąś pociechę w kontakcie z Bogiem. Nie jest to na zasadzie „jak trwoga, to do Boga”, nie, bo tak naprawdę bardzo często się modlę, nie tylko, jak potrzebuję pomocy. Może nie robię tego w standardowy sposób – z całym tym klękaniem, składaniem rąk i klepaniem wyuczonych na pamięć modlitw, to raczej na zasadzie monologów w mojej głowie. Czasem naprawdę mi pomaga takie pozbieranie różnych myśli w jedną całość i przedstawienie je – Bogu. Czy żyję według przykazań? Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym szczególnie często. Staram się być po prostu dobrym człowiekiem, postępować tak, żeby nie krzywdzić innych swoim postępowaniem, szanować siebie i innych i żyć tak, by nigdy nie wstydzić się swoich uczynków.
Bardzo ciężko jest mi dokładnie opisać moją wiarę. Czasem sobie myślę, że to takie moje własne, prywatne wyznanie. Wierzę, że Bóg jest miłością, chociaż tak bardzo kłóci mi się to z tym, co się dzieje, bo gdzie teraz miejsce na miłość i sprawiedliwość w tym opanowanym przez władzę, pieniądze i nienawiść świecie? Mimo wszystko wierzę; wiem, że być może jestem w tym naiwna, ale wierzę. Bo czasem Boga naprawdę widać w tych najbardziej zwyczajnych momentach zwykłego życia, w czyimś uśmiechu, chęci niesienia pomocy. Michael Jackson w dzieciach widział obraz Boga; no cóż, zwolenniczką dzieci nie jestem, ale stwierdzić muszę, że chyba coś w tym jest... Tak się składa, że mam 2-letniego bratanka w domu, czasem obserwując go strasznie się wzruszam jego niewinnością, szczerością, ufnością, radosnym śmiechem. W małych dzieciach naprawdę jest coś niesamowitego. Niestety to „coś” traci się w czasie dorastania.
Dlaczego nie chodzę do kościoła? Bo dostrzegłam, że to, o czym grzmią księża z ambony, nijak ma się do tego, jak żyją oni sami. Dostrzegam hipokryzję praktycznie w każdym aspekcie ich życia. Jak może mówić mi, jak mam żyć, osoba tak zakłamana? Sługa boży, który powinien żyć według przykazań, a swoim postępowaniem pokazuje, że tak naprawdę nie różni się kompletnie niczym od pierwszego lepszego grzesznika. Potępiają rozpustę, rozrzutność, nałogi; potępiają homoseksualizm, antykoncepcję, aborcję. Mieszają się w sprawy, które nie powinny ich dotyczyć – patrz: polityka. A jak wygląda prawda?
W miejscu, w którym obecnie mieszkam, dość głośno i śmiało mówi się, że nasz proboszcz niemal legalnie żyje z kobietą i nawet mają dziecko. Czy to na pewno ten sam człowiek, który ślubował życie w celibacie? I ten sam, który grzmi, że „życie w grzechu”, seks przed ślubem jest straszliwym złem? Dlaczego od wielu, wielu lat zbiera „na tacę”, aby założyć ogrzewanie w kościele, a do tej pory nawet jednego, choćby gazowego piecyka nie ma i ludzie marzną, a jakimś dziwnym sposobem ksiądz co jakiś czas zmienia samochód, jego dość przestronne podwórko zaczyna przypominać ogród niemal z katalogu, a brzuch tak jakoś z roku na rok się powiększa?
Pamiętam, jak byłam mała i musiałam kiedyś iść do spowiedzi. Byłam wcześniej chora czy coś w ten deseń, więc nie byłam w niedzielę w kościele. Bałam się wyznać to na spowiedzi, ale nie było wyjścia. Proboszcz tak okrutnie mnie potępił, jakbym popełniła nie wiadomo jak straszne przestępstwo, rozpłakałam się wtedy i trauma do spowiedzi pozostała mi do dziś. Choćbym chciała, nie przełamię się i do niej nie przystąpię.
Zastanawiam się, czemu służy ta cała spowiedź? Dlaczego obcy facet, który swoje ma za uszami, a wręcz więcej ode mnie, może słuchać o rzeczach, które są dla mnie wstydliwe? Dlaczego mam opowiadać, dajmy na to, że współżyję z kimś, chociaż nie mamy ślubu? Dla mnie niedorzeczne są takie historie, odzierają mnie z intymności i prywatności. Dlaczego mam się spowiadać i wstydzić przed obcym facetem? Przecież wcześniej czy później i tak zostanę rozliczona z każdego grzechu, jaki popełniłam... Przed Bogiem nic się nie ukryje, On zresztą cały czas jest „na bieżąco” i nie trzeba Mu klepać na okrągło, jaki to zły uczynek się popełniło.
Czasem chciałabym z kimś tak po prostu porozmawiać, z kimś wyrozumiałym, kimś, kto mnie wysłucha. Nie wyspowiadać, tylko tak zwyczajnie pogadać; nie w konfesjonale tylko np. na jakiejś ławce w parku. Wyjawić komuś swoje wszystkie wątpliwości, zadać pytania, które mnie nurtują. Tylko obawiam się, że żaden ksiądz na to nie pójdzie. Zamiast tego dostałabym ostrą reprymendę lub zostałabym wyklęta z wiary za bluźnierstwo i herezję. ;/
Przed świętami zawoziłam rodzinę do spowiedzi, chcąc nie chcąc uczestniczyłam więc w nabożeństwie. Słuchając kazania, miałam ochotę autentycznie wstać i powiedzieć głośno: „na litość boską, panie, o czym ty bredzisz?”. Jakiś ksiądz wyrażał swe ogromne oburzenie, jak to jest możliwe, że w Polsce istnieje sprawiedliwość dla „tego satanisty, który podarł Biblię na scenie”, jak to jest możliwe, że społeczeństwo go w ogóle akceptuje? Jaki to okropny skandal, że w Polsce przyjmuje się z całymi honorami, jak króla „tego wytatuowanego od stóp do głów satanistę”? A ja pytam, jakim prawem ksiądz potępia kogokolwiek nawet nie próbując się mu bliżej przyjrzeć? Jakim prawem nazywa kogoś satanistą? Tak łatwo jest rzucać oskarżenia. Tak łatwo kimś pogardzać, nie widząc zła w sobie samym. Bo nie chcę nawet zaczynać tematu pedofilii wśród księży, o którym tak ostatnio głośno... „Czemu to widzisz drzazgę w oku brata, a nie dostrzegasz belki we własnym oku?” (Łk 6, 41).
Mam straszny uraz do kościoła jako instytucji. Nie zgadzam się z niczym, co robią. Nie widzę w jego działalności nic chrześcijańskiego, nic z miłości i pomocy potrzebującym. Nie widzę w nim Boga i Jego założeń. Widzę tylko gniazdo hipokryzji i zepsucia. I ktoś taki ma mi dyktować, w jaki sposób ja mam żyć...? Paranoja.
Ja wierzę w Boga. Nie w księdza. I nie w kościół. Bo to tylko przykrywka dla wszelkiego zła, usprawiedliwienie dla tych, którym wydaje się, że pod płaszczykiem pobożności, powołania czy czego tam jeszcze... unikną rozliczenia ze swojego życia. A to jest niemożliwe, bo nie ma księży i ludzi. Są tylko ludzie.
Przepraszam Pank za przydługi wywód, chaotyczny zresztą i nieskładny. Niewiele Ci to pomoże, bo to nie na temat, ale jakoś tak strasznie mnie naszło, żeby to wszystko napisać. ;)
Pozdrawiam.
Nie, u nas w domu nie było fanatyzmu, do tego było nam daleko. Nie było wspólnych modłów przed posiłkami czy wieczorem (choć przez jakiś czas musiałam z bratem klękać i odmawiać „paciorek” przed spaniem). U nas po prostu dużą wagę przywiązywało się do obecności w kościele w niedziele i we wszystkie kościelne święta, teraz nie wiem, czy nie było to trochę na pokaz... Żeby ludzie nie gadali. Mieliśmy po prostu być idealną, katolicką rodziną. I byliśmy. Ale nieważne, ile było w tym pokazówki – szacunek do Boga, Jezusa i Matki Bożej był prawdziwy i niepodważalny. Nigdy żadne z nas o nim nie zapominało i tak jest do tej pory.
Pamiętam to wszystko jak dziś, ale patrząc na to wszystko z perspektywy czasu już wiem, że niewiele było wtedy we mnie tej prawdziwej, głębokiej, katolickiej wiary. Cóż, byłam tylko dzieckiem, które od najwcześniejszych lat postępowało według życzenia rodziców. Teraz, zastanawiając się nad tym, wiem, że tak naprawdę moja wiara to było nic innego, jak najzwyklejsze posłuszeństwo wobec rodziców, robienie czegoś, co było ogólnie przyjęte jako norma, a wręcz obowiązek, a wszelkie od niego odstępstwa traktowane jako coś złego. I ten mój wstyd, że nie mogłam przyjąć komunii to nie było cierpienie osoby wierzącej, ale strach przed potępieniem ze strony społeczeństwa.
Teraz mogę przyznać sama przed sobą, że do kościoła nigdy nie chodziłam z przyjemnością, radością i z własnej, nieprzymuszonej woli. To był przykry obowiązek. Męczyłam się w kościele. Kazania były dla mnie za skomplikowane, nie rozumiałam, o czym mówią księża, kompletnie nic do mnie nie docierało. Nasz proboszcz lubował się w długich tyradach, czasem kazanie trwało pół godziny albo dłużej, co dla dziecka jest wielką próbą cierpliwości. Tylko że wtedy ja nigdy w życiu nie przyznałabym się do tego, że w kościele się nudziłam i że nie lubiłam do niego chodzić, bo to byłby straszny grzech. Wszelkie niepochlebne wypowiedzi na temat kościoła były tak mocno potępiane, że po jakimś czasie chcąc nie chcąc wykształciło się we mnie straszne poczucie winy, że swoim myśleniem w ten sposób obrażam Boga, przez to jestem grzesznicą i z pewnością pójdę do piekła... Wyplewiałam więc ze swojego umysłu wszelkie negatywne myśli.
Tylko że w którymś momencie przestałam być dzieckiem i zaczęłam dostrzegać luki w tym idealnym obrazie kościoła, który mi do tej pory malowano, a strach przed piekłem nie był już taki wszechogarniający. Chciałam mieć w końcu prawo do własnego myślenia i zdania. Tylko że to nie było tak łatwo nagle się przeciwstawić wszystkiemu, na czym mnie wychowano. Nie potrafię tak od razu postawić na swoim i moje odrywanie się od kościoła to był bardzo powolny proces i trwał dosłownie latami. Prawdę mówiąc nie pamiętam już nawet kiedy się rozpoczął, ale tak na poważnie i już zupełnie świadomie to chyba coś koło czasów liceum, kiedy na lekcjach religii częściej się wagarowało niż bywało. Ksiądz, który prowadził katechezy nie oferował mi nic, co mogłoby przyciągnąć moją uwagę, a wręcz irytował wciąż grzmiąc o grzechu. Według niego całe nasze ówczesne życie to był jeden wielki grzech, a ja miałam już dość słuchania tego. W kościele pojawiałam się sporadycznie; na pewno byłam w każde święto, bo „tak wypadało” i czasem w niedziele, ale wiary nie było we mnie za grosz.
Tak naprawdę nie wiem również, w którym momencie nastąpił zwrot akcji. Chyba po prostu w jakiś sposób dorosłam do wiary. W tym momencie czuję się osobą wierzącą. Tyle, że nie praktykującą. Nie chodzę do kościoła, a jeśli już tam się pojawiam, to jedynie przy okazji podwożenia tam rodziny, ale nie wzbudza to we mnie żadnych uczuć czy refleksji, bo w tej chwili kościół to dla mnie nic nie znacząca instytucja, nie mająca kompletnie nic wspólnego z moją wiarą i tym, co czuję.
Wierzę w Boga, mogłabym powiedzieć, że nawet dość głęboko. Dlaczego wierzę? Nie wiem, po prostu mam poczucie, że gdzieś tam ktoś czuwa nade mną. To jest właśnie istota wiary – ona tak po prostu jest, gdzieś głęboko w sercu, ciężko wyjaśnić, skąd się bierze. W trudnych chwilach znajduję jakąś pociechę w kontakcie z Bogiem. Nie jest to na zasadzie „jak trwoga, to do Boga”, nie, bo tak naprawdę bardzo często się modlę, nie tylko, jak potrzebuję pomocy. Może nie robię tego w standardowy sposób – z całym tym klękaniem, składaniem rąk i klepaniem wyuczonych na pamięć modlitw, to raczej na zasadzie monologów w mojej głowie. Czasem naprawdę mi pomaga takie pozbieranie różnych myśli w jedną całość i przedstawienie je – Bogu. Czy żyję według przykazań? Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym szczególnie często. Staram się być po prostu dobrym człowiekiem, postępować tak, żeby nie krzywdzić innych swoim postępowaniem, szanować siebie i innych i żyć tak, by nigdy nie wstydzić się swoich uczynków.
Bardzo ciężko jest mi dokładnie opisać moją wiarę. Czasem sobie myślę, że to takie moje własne, prywatne wyznanie. Wierzę, że Bóg jest miłością, chociaż tak bardzo kłóci mi się to z tym, co się dzieje, bo gdzie teraz miejsce na miłość i sprawiedliwość w tym opanowanym przez władzę, pieniądze i nienawiść świecie? Mimo wszystko wierzę; wiem, że być może jestem w tym naiwna, ale wierzę. Bo czasem Boga naprawdę widać w tych najbardziej zwyczajnych momentach zwykłego życia, w czyimś uśmiechu, chęci niesienia pomocy. Michael Jackson w dzieciach widział obraz Boga; no cóż, zwolenniczką dzieci nie jestem, ale stwierdzić muszę, że chyba coś w tym jest... Tak się składa, że mam 2-letniego bratanka w domu, czasem obserwując go strasznie się wzruszam jego niewinnością, szczerością, ufnością, radosnym śmiechem. W małych dzieciach naprawdę jest coś niesamowitego. Niestety to „coś” traci się w czasie dorastania.
Dlaczego nie chodzę do kościoła? Bo dostrzegłam, że to, o czym grzmią księża z ambony, nijak ma się do tego, jak żyją oni sami. Dostrzegam hipokryzję praktycznie w każdym aspekcie ich życia. Jak może mówić mi, jak mam żyć, osoba tak zakłamana? Sługa boży, który powinien żyć według przykazań, a swoim postępowaniem pokazuje, że tak naprawdę nie różni się kompletnie niczym od pierwszego lepszego grzesznika. Potępiają rozpustę, rozrzutność, nałogi; potępiają homoseksualizm, antykoncepcję, aborcję. Mieszają się w sprawy, które nie powinny ich dotyczyć – patrz: polityka. A jak wygląda prawda?
W miejscu, w którym obecnie mieszkam, dość głośno i śmiało mówi się, że nasz proboszcz niemal legalnie żyje z kobietą i nawet mają dziecko. Czy to na pewno ten sam człowiek, który ślubował życie w celibacie? I ten sam, który grzmi, że „życie w grzechu”, seks przed ślubem jest straszliwym złem? Dlaczego od wielu, wielu lat zbiera „na tacę”, aby założyć ogrzewanie w kościele, a do tej pory nawet jednego, choćby gazowego piecyka nie ma i ludzie marzną, a jakimś dziwnym sposobem ksiądz co jakiś czas zmienia samochód, jego dość przestronne podwórko zaczyna przypominać ogród niemal z katalogu, a brzuch tak jakoś z roku na rok się powiększa?
Pamiętam, jak byłam mała i musiałam kiedyś iść do spowiedzi. Byłam wcześniej chora czy coś w ten deseń, więc nie byłam w niedzielę w kościele. Bałam się wyznać to na spowiedzi, ale nie było wyjścia. Proboszcz tak okrutnie mnie potępił, jakbym popełniła nie wiadomo jak straszne przestępstwo, rozpłakałam się wtedy i trauma do spowiedzi pozostała mi do dziś. Choćbym chciała, nie przełamię się i do niej nie przystąpię.
Zastanawiam się, czemu służy ta cała spowiedź? Dlaczego obcy facet, który swoje ma za uszami, a wręcz więcej ode mnie, może słuchać o rzeczach, które są dla mnie wstydliwe? Dlaczego mam opowiadać, dajmy na to, że współżyję z kimś, chociaż nie mamy ślubu? Dla mnie niedorzeczne są takie historie, odzierają mnie z intymności i prywatności. Dlaczego mam się spowiadać i wstydzić przed obcym facetem? Przecież wcześniej czy później i tak zostanę rozliczona z każdego grzechu, jaki popełniłam... Przed Bogiem nic się nie ukryje, On zresztą cały czas jest „na bieżąco” i nie trzeba Mu klepać na okrągło, jaki to zły uczynek się popełniło.
Czasem chciałabym z kimś tak po prostu porozmawiać, z kimś wyrozumiałym, kimś, kto mnie wysłucha. Nie wyspowiadać, tylko tak zwyczajnie pogadać; nie w konfesjonale tylko np. na jakiejś ławce w parku. Wyjawić komuś swoje wszystkie wątpliwości, zadać pytania, które mnie nurtują. Tylko obawiam się, że żaden ksiądz na to nie pójdzie. Zamiast tego dostałabym ostrą reprymendę lub zostałabym wyklęta z wiary za bluźnierstwo i herezję. ;/
Przed świętami zawoziłam rodzinę do spowiedzi, chcąc nie chcąc uczestniczyłam więc w nabożeństwie. Słuchając kazania, miałam ochotę autentycznie wstać i powiedzieć głośno: „na litość boską, panie, o czym ty bredzisz?”. Jakiś ksiądz wyrażał swe ogromne oburzenie, jak to jest możliwe, że w Polsce istnieje sprawiedliwość dla „tego satanisty, który podarł Biblię na scenie”, jak to jest możliwe, że społeczeństwo go w ogóle akceptuje? Jaki to okropny skandal, że w Polsce przyjmuje się z całymi honorami, jak króla „tego wytatuowanego od stóp do głów satanistę”? A ja pytam, jakim prawem ksiądz potępia kogokolwiek nawet nie próbując się mu bliżej przyjrzeć? Jakim prawem nazywa kogoś satanistą? Tak łatwo jest rzucać oskarżenia. Tak łatwo kimś pogardzać, nie widząc zła w sobie samym. Bo nie chcę nawet zaczynać tematu pedofilii wśród księży, o którym tak ostatnio głośno... „Czemu to widzisz drzazgę w oku brata, a nie dostrzegasz belki we własnym oku?” (Łk 6, 41).
Mam straszny uraz do kościoła jako instytucji. Nie zgadzam się z niczym, co robią. Nie widzę w jego działalności nic chrześcijańskiego, nic z miłości i pomocy potrzebującym. Nie widzę w nim Boga i Jego założeń. Widzę tylko gniazdo hipokryzji i zepsucia. I ktoś taki ma mi dyktować, w jaki sposób ja mam żyć...? Paranoja.
Ja wierzę w Boga. Nie w księdza. I nie w kościół. Bo to tylko przykrywka dla wszelkiego zła, usprawiedliwienie dla tych, którym wydaje się, że pod płaszczykiem pobożności, powołania czy czego tam jeszcze... unikną rozliczenia ze swojego życia. A to jest niemożliwe, bo nie ma księży i ludzi. Są tylko ludzie.
Przepraszam Pank za przydługi wywód, chaotyczny zresztą i nieskładny. Niewiele Ci to pomoże, bo to nie na temat, ale jakoś tak strasznie mnie naszło, żeby to wszystko napisać. ;)
Pozdrawiam.
"Nagle tak cicho zrobiło się w moim świecie bez Ciebie..." ♥ MJ

