Koncerty
UNKLE w Warszawie, 18 września, tuż przed Stingiem. Bardzo lubię UNKLE, nagrali bardzo mocne cztery albumy, Psyence Fiction, Never Never Land, War Stories i ostatni, Where Did The Night Fall. Do Płocka nie było mi po drodze, ale Warszawa to już lepiej.
Bilety już w sprzedaży. Za 7 dych, więc cena przyzwoita. Ktoś też się wybiera?
Na zachętę UNKLE z wujem Thomem. Tu inne propozycje.
Bilety już w sprzedaży. Za 7 dych, więc cena przyzwoita. Ktoś też się wybiera?
Na zachętę UNKLE z wujem Thomem. Tu inne propozycje.
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
W Warszawie 14 grudnia na Torwarze będzie miał miejsce koncert 30 Seconds To Mars. Dzisiaj została ogłoszona data. Brali oni udział w Coke Live Music Festival w tym roku. Dali niezłe show. Brat (fan) tam był, jechał specjalnie na nich. Możliwe, że ja się wybiorę z nim. W każdym bądź razie muszę tam być
Bilety do kupienia na stronie Alter Art.

Bilety do kupienia na stronie Alter Art.
9 Grudnia w Berlinie jest koncert Shakiry. Bilety do kupienie tutaj:
http://www.eventim.de/tickets.html?fun= ... 82$1073784
http://www.eventim.de/tickets.html?fun= ... 82$1073784
Już dzisiaj w Katowicach wystąpią Odział Zamknięty, Dżem i Alphaville
http://solidarnosckatowice.pl/pl-PL/kal ... owych.html
Ktoś się wybiera?

http://solidarnosckatowice.pl/pl-PL/kal ... owych.html
Ktoś się wybiera?


Jaa!!:)mam nadzieję tylko, że nie będzie padać!MJackson pisze:Już dzisiaj w Katowicach wystąpią Odział Zamknięty, Dżem i Alphaville![]()
http://solidarnosckatowice.pl/pl-PL/kal ... owych.html
Ktoś się wybiera?
"Don't say UH-OH! Vampires do NOT say UH-OH!"
- billiejean89
- Posty: 650
- Rejestracja: pt, 23 paź 2009, 17:44
- Lokalizacja: 2300 Jackson Street
A jednak ;)
5 października w klubie Stodoła (Warszawa) wystąpi Katy Perry ;)
Bilety w cenie 121 zł. Sprzedaż ruszyła wczoraj. Ja mam zamiar się wybrać. ;)

http://koncert.pl/dokument/Katy-Perry-w-Polsce.html
5 października w klubie Stodoła (Warszawa) wystąpi Katy Perry ;)
Bilety w cenie 121 zł. Sprzedaż ruszyła wczoraj. Ja mam zamiar się wybrać. ;)

http://koncert.pl/dokument/Katy-Perry-w-Polsce.html

- SuperFlyB.
- Posty: 393
- Rejestracja: ndz, 11 kwie 2010, 22:03
- Lokalizacja: z nienacka... a tak naprawdę z Warszawy
A dwa dni po Katy My Lady... Janelle Monáe

http://tuba.pl/tubapl/1,103889,8348751, ... 3%A1e.html
Zaliczyłbym obie panie, ale z braku kasy... Lepiej pójść na Janelle

http://tuba.pl/tubapl/1,103889,8348751, ... 3%A1e.html
Zaliczyłbym obie panie, ale z braku kasy... Lepiej pójść na Janelle
Dzisiaj w Kielcach wystąpi Thomas Anders z Modern Talking.
Mam 1 bilet nadwyżki na sektor FAN który chętnie odsprzedam.
Cena nominalna 40 zł . Do odbioru w Krakowie lub na miejscu koncertu.
Osobiście BARDZO się cieszę na ten koncert
http://allegro.zapodaj.net/images/1cc5ca5ff852.jpg
Mam 1 bilet nadwyżki na sektor FAN który chętnie odsprzedam.
Cena nominalna 40 zł . Do odbioru w Krakowie lub na miejscu koncertu.
Osobiście BARDZO się cieszę na ten koncert

http://allegro.zapodaj.net/images/1cc5ca5ff852.jpg


- billiejean89
- Posty: 650
- Rejestracja: pt, 23 paź 2009, 17:44
- Lokalizacja: 2300 Jackson Street
Nie no, ja zbankrutuje...
Zapraszamy na jedyne i niepowtarzalne wydarzenie, jakim bez wątpienia jest Trasa Koncertowa Coolio w Polsce.
Amerykański raper odwiedzi aż 5 Polskich miast: Warszawa, Łódź, Gdańsk, Olsztyn oraz Poznań.
Już od 29 Września do 10 Października będziecie mogli posłuchać na żywo Coolio, znanego między innymi z produkcji wielkiego hitu - ‘’Gangsta's Paradise’’.
Support przed każdym koncertem zagra zespół Afromental.
Dziwne, bo na plakacie napisane jest,że supportem będzie Karramba ;p
.
Źródło: http://www.hip-hop.com.pl/newsy/coolio- ... rtowa.html
Zapraszamy na jedyne i niepowtarzalne wydarzenie, jakim bez wątpienia jest Trasa Koncertowa Coolio w Polsce.
Amerykański raper odwiedzi aż 5 Polskich miast: Warszawa, Łódź, Gdańsk, Olsztyn oraz Poznań.
Już od 29 Września do 10 Października będziecie mogli posłuchać na żywo Coolio, znanego między innymi z produkcji wielkiego hitu - ‘’Gangsta's Paradise’’.
Support przed każdym koncertem zagra zespół Afromental.
Dziwne, bo na plakacie napisane jest,że supportem będzie Karramba ;p

Źródło: http://www.hip-hop.com.pl/newsy/coolio- ... rtowa.html

To były barwne dwa tygodnie. A wszystko zaczęło się od Warszawy. 18. września byłem w Palladium na koncercie Unkle.
Unkle to projekt realizowany od ponad dekady przez brytyjskich muzyków- twórców tanecznej muzyki progresywnej. Parę propozycji dałem tu jakiś czas temu. Linki mogą być nieaktywne, ale można tytuły samemu poszukać ponownie na YT.
Dla mnie tu był ważny koncert. Słucham ich już od czasów ich spotkania z Thomem Yorke'iem i za każdym razem, z każdym krążkiem wywołują u mnie zachwyt. Za każdym razem tworzą coś mocnego, głęboko osadzonego w muzyce tanecznej i rockowej- a te dwa światy łączą jak nikt inny. Rok temu mieli koncert w Płocku, ale nie było koncertowego klimatu w 2009 roku, no i do Płocka z zewsząd daleko.
W tej muzyce przede wszystkim jest niepokój. A ja niepokój w muzyce i filmie bardzo lubię. Inaczej niż w życiu, w którym lęk często był nieznośny i nie do opanowania. Stąd pewnie ta potrzeba smakowania go gdzie indziej. W sztuce jest on okiełzany, na usługach przyjemności. A Unkle użytkują go w mistrzowski sposób. Wystarczy posłuchać ich najlepszych, moim zdaniem, płyt: Never, Never Land i War Stories. W tym roku wydali odrobinę słabszy, ale również bardzo dobry krążek Where Did The Night Fall.
Na każdej z płyt jest sporo znanych gości- wokalistów i też dlatego ich albumy jawią się jak kolekcje. Nie rozumiem do dziś, czemu ta formacja nie ma podobnego statusu w muzyce, jak choćby Massive Attack.


zdjęcia pożyczone z wp.pl
Na koncercie w skromnym warszawskim klubie oczywiście gości być nie mogło (choć nie.. Był Gavin Clark, który wraz z Jamesem Griffithem dzielnie sobie radził przy mikrofonie). Mimo to koncert sprawił mi sporą radość. Można było krzyczeć, tańczyć po swojemu, okazywać zadowolenie przy swoich ulubionych utworach.
Więcej tu, no i w poście Panka, który niebawem.
A. Oczywiście przed koncertem byliśmy razem szukać krzyża, bo to niedaleko. Nie było go tam, ale ciekawych osobników za to w bród. + leżał sobie na Helu, nikt na niego nie zwracał uwagi..
Zanim moje oczy ujrzały morze, miałem jeszcze jedną zaległość do odrobienia. W 1999 Sting wystąpił w Katowicach, a przed nim według mnie najlepsza polska wokalistka, Ania Jopek. Nie mogłem wtedy na koncert pójść, lecz wtedy właśnie przypomniało się marzenie jeszcze z lat 80-tych, by móc usłyszeć i zobaczyć swoich muzycznych faworytów. Wtedy, przy Spodku, na 1. roku studiów było to tak namacalne, by wreszcie uwierzyć w to marzenie i później konsekwentnie je realizować częściej, niż tylko na 18 urodziny ;).
Przyznam, że Sting ostatnio muzycznie wywołuje u mnie ziewy. Uwielbiam jego wszelkie produkcje poboczne- występy gościnne na płytach kolegów i koleżanek; single bogate w nie wydane na albumach utwory- te wszelkie kompozycje jazzowe, reaggae, swingowe i wszelakie inne. Zgrane na cztery 80-minutowe płyty te wszelkie nagrania spoza albumów, można zasłuchiwać bez znudzenia- zainteresowani znają je też pewnie z audycji Marcina Kydryńskiego w radiowej Trójce.
Gdy Mistrz jednak bierze się za spójny album z muzyką nie-popową, jak choćby płyta z lutnią czy nagrania o zimie, wieje nudą. A ostatni pomysł, by nagrać swoje hity w orkiestrowej oprawie nawet nie zagnał mnie do sklepu- ani realnego ani wirtualnego.
Na koncert jednak nie omieszkałem się udać. Ba! Walczyłem jak lew wraz z Julką i Wojtkami o pierwszy rząd, jako że koncert był siedzący. Zew z This Is It się przypomniał. I udało się!
Wiecie co, to niesamowite widzieć i słyszeć człowieka, którego płyty zna się od dekad, na wyciągniecie ręki, w takim komforcie. Nie trzeba się spieszyć, bo miejsce czeka i nikt ci go nie zajmie. I potem móc skupić się na muzyce, bo zmęczenie w tym nie przeszkadza. I wciąż być na stadionie...
To mój 4 jego koncert. Sting wielkim artystą jest. Poczynając od kariery w The Police, poprzez wszystkie solowe albumy. Każdy krążek, do Sacred Love włącznie, jest świetny; to naprawdę kawał genialnego popu. Popu jazzującego albo rockującego czy pop- punku z wpływami reggae, jak z kumplami jeszcze w zespole.
Klasyczna oprawa symfoniczna spowodowała, że słuchałem tych piosenek jak opowieści. Sting często śpiewał z aktorskim zacięciem, a jego słowa były wyraźnie słyszalne.
..Bo piosenki Stinga to opowieści. No jak choćby Moon Over Bourbon Street, wyznanie wampira:
Ktoś nawet nagrał wersję z Poznania. Orkiestra sięga po klimaty z horrorów, co odmienia ten utwór i jeszcze bardziej wzmacnia warstwę tekstową kompozycji. Jedno z najjaśniejszych momentów koncertu.
Albo ten numer- Tomorrow We'll See. Sting wcielający się w rolę prostytutki:


zdjęcia: Agencja Gazeta
Siedząc w pierwszym rzędzie na wprost artysty i mając znajomych po swojej lewej i prawej stronie można było udawać, że Sting śpiewa dla nas; tylko i wyłącznie. Łatwo to złudzenie można było w sobie zbudować, przy tak intymnym kontakcie.
Niesamowicie roznosił się też dźwięk. Oklaski, niczym fala morska, zaczynały się od górnych rzędów stadionu i płynęły tuż pod scenę. Nie wiem, czemu, ale tak to słyszane było z perspektywy mojego miejsca.
Koncert był niby dystyngowany, jako że to wymuszała oprawa muzyczna, a jednak Sting często sobie żartował.
Nic jednak nie przebije momentu, kiedy przed Anną Marią Jopek, mocno zatopionej w ludycznym Ucisz się przebiegł robotnik z taczkami.
Jej koncert był mocny. Postawiła na donośne wokale. Może chciała, by jej idol ją usłyszał?


annamariajopek.pl
Świetna zabawa.
Czekam na kolejnego opowiadacza historii. A właściwie opowiadaczkę. Laurie Anderson wystąpi w Chorzowie 9. listopada.
Unkle to projekt realizowany od ponad dekady przez brytyjskich muzyków- twórców tanecznej muzyki progresywnej. Parę propozycji dałem tu jakiś czas temu. Linki mogą być nieaktywne, ale można tytuły samemu poszukać ponownie na YT.
Dla mnie tu był ważny koncert. Słucham ich już od czasów ich spotkania z Thomem Yorke'iem i za każdym razem, z każdym krążkiem wywołują u mnie zachwyt. Za każdym razem tworzą coś mocnego, głęboko osadzonego w muzyce tanecznej i rockowej- a te dwa światy łączą jak nikt inny. Rok temu mieli koncert w Płocku, ale nie było koncertowego klimatu w 2009 roku, no i do Płocka z zewsząd daleko.
W tej muzyce przede wszystkim jest niepokój. A ja niepokój w muzyce i filmie bardzo lubię. Inaczej niż w życiu, w którym lęk często był nieznośny i nie do opanowania. Stąd pewnie ta potrzeba smakowania go gdzie indziej. W sztuce jest on okiełzany, na usługach przyjemności. A Unkle użytkują go w mistrzowski sposób. Wystarczy posłuchać ich najlepszych, moim zdaniem, płyt: Never, Never Land i War Stories. W tym roku wydali odrobinę słabszy, ale również bardzo dobry krążek Where Did The Night Fall.
Na każdej z płyt jest sporo znanych gości- wokalistów i też dlatego ich albumy jawią się jak kolekcje. Nie rozumiem do dziś, czemu ta formacja nie ma podobnego statusu w muzyce, jak choćby Massive Attack.


zdjęcia pożyczone z wp.pl
Na koncercie w skromnym warszawskim klubie oczywiście gości być nie mogło (choć nie.. Był Gavin Clark, który wraz z Jamesem Griffithem dzielnie sobie radził przy mikrofonie). Mimo to koncert sprawił mi sporą radość. Można było krzyczeć, tańczyć po swojemu, okazywać zadowolenie przy swoich ulubionych utworach.
Więcej tu, no i w poście Panka, który niebawem.
A. Oczywiście przed koncertem byliśmy razem szukać krzyża, bo to niedaleko. Nie było go tam, ale ciekawych osobników za to w bród. + leżał sobie na Helu, nikt na niego nie zwracał uwagi..
Zanim moje oczy ujrzały morze, miałem jeszcze jedną zaległość do odrobienia. W 1999 Sting wystąpił w Katowicach, a przed nim według mnie najlepsza polska wokalistka, Ania Jopek. Nie mogłem wtedy na koncert pójść, lecz wtedy właśnie przypomniało się marzenie jeszcze z lat 80-tych, by móc usłyszeć i zobaczyć swoich muzycznych faworytów. Wtedy, przy Spodku, na 1. roku studiów było to tak namacalne, by wreszcie uwierzyć w to marzenie i później konsekwentnie je realizować częściej, niż tylko na 18 urodziny ;).
Przyznam, że Sting ostatnio muzycznie wywołuje u mnie ziewy. Uwielbiam jego wszelkie produkcje poboczne- występy gościnne na płytach kolegów i koleżanek; single bogate w nie wydane na albumach utwory- te wszelkie kompozycje jazzowe, reaggae, swingowe i wszelakie inne. Zgrane na cztery 80-minutowe płyty te wszelkie nagrania spoza albumów, można zasłuchiwać bez znudzenia- zainteresowani znają je też pewnie z audycji Marcina Kydryńskiego w radiowej Trójce.
Gdy Mistrz jednak bierze się za spójny album z muzyką nie-popową, jak choćby płyta z lutnią czy nagrania o zimie, wieje nudą. A ostatni pomysł, by nagrać swoje hity w orkiestrowej oprawie nawet nie zagnał mnie do sklepu- ani realnego ani wirtualnego.
Na koncert jednak nie omieszkałem się udać. Ba! Walczyłem jak lew wraz z Julką i Wojtkami o pierwszy rząd, jako że koncert był siedzący. Zew z This Is It się przypomniał. I udało się!
Wiecie co, to niesamowite widzieć i słyszeć człowieka, którego płyty zna się od dekad, na wyciągniecie ręki, w takim komforcie. Nie trzeba się spieszyć, bo miejsce czeka i nikt ci go nie zajmie. I potem móc skupić się na muzyce, bo zmęczenie w tym nie przeszkadza. I wciąż być na stadionie...

To mój 4 jego koncert. Sting wielkim artystą jest. Poczynając od kariery w The Police, poprzez wszystkie solowe albumy. Każdy krążek, do Sacred Love włącznie, jest świetny; to naprawdę kawał genialnego popu. Popu jazzującego albo rockującego czy pop- punku z wpływami reggae, jak z kumplami jeszcze w zespole.
Klasyczna oprawa symfoniczna spowodowała, że słuchałem tych piosenek jak opowieści. Sting często śpiewał z aktorskim zacięciem, a jego słowa były wyraźnie słyszalne.
..Bo piosenki Stinga to opowieści. No jak choćby Moon Over Bourbon Street, wyznanie wampira:
tłumaczenie zaczerpnięte ze strony tekstowo.plKsiężyc Nad Bourbon Street
Tej nocy nad Bourbon Street świeci Księżyc
Widzę twarze mijające poniżej w świetle lamp
Nie mam innego wyboru jak tylko odpowiedzieć na ten zew
Jasnych lamp, ludzi oraz Księżyca, oraz wszystkiego
Każdego dnia modlę się o siłę
Ponieważ wiem, że to co robię musi być złe
Nigdy nie ujrzycie mego cienia i nie usłyszycie odgłosu mych stóp
Dopóki nad Bourbon Street świeci Księżyc
Stałem się tym kim jestem wiele lat temu
Byłem uwięziony w życiu jak niewinne cielę
Teraz nigdy nie mogę pokazać mej twarzy w południe
I ujrzycie mnie spacerującego tylko w świetle Księżyca
Rondo mego kapelusza skrywa oczy bestii
Mam twarz grzesznika, ale ręce kaznodziei
Nigdy nie ujrzycie mego cienia i nie usłyszycie odgłosu mych stóp
Dopóki nad Bourbon Street świeci Księżyc
Każdego dnia chodzi ulicami Nowego Orleanu
Jest niewinna i młoda, pochodzi z bogatej rodziny
Wiele razy stałem na zewnątrz pod jej oknem
Walcząc z mym instynktem w bladym świetle Księżyca
Jakże mogę tak żyć skoro modlę się do Boga w Niebiosach?
Muszę kochać to co niszczę i niszczyć to co kocham
Nigdy nie ujrzycie mego cienia i nie usłyszycie odgłosu mych stóp
Dopóki nad Bourbon Street świeci Księżyc
Ktoś nawet nagrał wersję z Poznania. Orkiestra sięga po klimaty z horrorów, co odmienia ten utwór i jeszcze bardziej wzmacnia warstwę tekstową kompozycji. Jedno z najjaśniejszych momentów koncertu.
Albo ten numer- Tomorrow We'll See. Sting wcielający się w rolę prostytutki:
Albo ta opowieść, z trasy Brand New Day. Można tak bez końca wymieniać.The streets are wet
The lights have yet
To shed their darkened luster on the scene
My skirt's too short
My tights are run
These new heels are killing me
A second pack of cigarettes
It's a slow night, but there's time yet
Here comes the john from his other life
He may be driving to his wife
But he slowed down, take a look
I've learned to read them just like books
It's already half past ten
But they'll be back again
Head lights in a rainy street
I checked, made sure it's not the heat
I wink, I smile, I wave my hand
He stops, he seems to understand
A small transaction we must meet
I tell him that my heart will break
If he's not a generous man
I step into his van
They say the first's the hardest trick
But after that it's just a matter of logic
They have the money I have the time
Being pretty's my only crime
Ask what future do I see
I say it's really up to me
I don't need forgiving
I'm just making a living
Don't judge me
You could be me in another life
In another set of circumstances
Don't judge me
One more night
I'll just have to take my chances
For tomorrow we'll see
A friend of mine, he wound up dead
His dress is stained with color red
The next of kin, no fixed abode
Another victim on this road
The police just carted him away
But someone took his place next day
He's home by Thanksgiving
But not with the living
Don't judge me
You could be me in another life
In another set of circumstances
Don't judge me
One more night
I'll just have to take my chances
I know it's just not in my plan
For someone to care who I am
I walk in the streets for money
It's the business of love, hey honey, come on!
Don't leave me lonely, don't leave me sad
I'll be the sweetest five minutes you'll ever have
Don't judge me
You could be me in another life
In another set of circumstances
Don't judge me
One more night
I'll just have to take my chances
And tomorrow we'll see


zdjęcia: Agencja Gazeta
Siedząc w pierwszym rzędzie na wprost artysty i mając znajomych po swojej lewej i prawej stronie można było udawać, że Sting śpiewa dla nas; tylko i wyłącznie. Łatwo to złudzenie można było w sobie zbudować, przy tak intymnym kontakcie.
Niesamowicie roznosił się też dźwięk. Oklaski, niczym fala morska, zaczynały się od górnych rzędów stadionu i płynęły tuż pod scenę. Nie wiem, czemu, ale tak to słyszane było z perspektywy mojego miejsca.
Koncert był niby dystyngowany, jako że to wymuszała oprawa muzyczna, a jednak Sting często sobie żartował.
Nic jednak nie przebije momentu, kiedy przed Anną Marią Jopek, mocno zatopionej w ludycznym Ucisz się przebiegł robotnik z taczkami.
Jej koncert był mocny. Postawiła na donośne wokale. Może chciała, by jej idol ją usłyszał?


annamariajopek.pl
Świetna zabawa.
Czekam na kolejnego opowiadacza historii. A właściwie opowiadaczkę. Laurie Anderson wystąpi w Chorzowie 9. listopada.
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
Trudny orzech do zgryzienia. Przynajmniej w kwestii koncertowej. Gdy ma się na koncie zaliczenie występów większości ulubionych artystów, niekiedy i kilkakrotnie, i w różnych miejscach, to coraz ciężej o obrócenia jestestwa do góry nogami. Ostatnio dokonali tego bodaj The Flaming Lips - a wcześniej długo, długo nikt. Dobrze, że o nowych faworytów w kulturze dzisiaj nietrudno.
Przypomina mi się, jak razem z publicznością Off Festiwalu rozchodziłem się spod sceny głównej po koncercie Lenny Valentino (poniżej). Miałem wówczas takie dziwne poczucie, że może to i uczestnictwo w czymś wyjątkowym, coś o czym opowiem potomnym, zdarzenie raz na kilka lat... Ale nic. Mogłem stwierdzić co najwyżej, że wychodzę z piekielnie porządnego koncertu. Solidny chleb razowy, jak piszą na Porcysiu. I na gwałt starałem wykrzesać z siebie świeże wspomnienie czegoś zaskakującego. Bo to o to coraz częściej mi przecież chodzi. I pustka? Lenny Valentino zagrało swoją świetną płytę. Dla jednych wydawało się to dużo, dla mnie - no, ale dlaczego tylko tyle? Stary się robię, doprawdy - a ja nie chcę, żeby mi było tylko błogo! Chcę być zmiażdżony formą! Romanse z muzyką pop dają się jednak we znaki...

Na Offie na szczęście nie zabrakło występów nie tylko dobrych, ale i z pożądanym elementem zaskoczenia. I garścią przemiłych odkryć jak Mew - spodziewalibyście się kiedyś na koncercie zespołu z rockowym zacięciem piekielnie zdolnego czarnego tancerza ilustrującego muzykę? Do tego jeszcze Black Heart Procession w bardziej kameralnym niż zazwyczaj składzie - tylko wokal, trochę gitary i pianino. Przypomina się też Lali Puna. Albo Shearwater - niby młodzi debiutanci a brzmiący jak starzy wyjadacze. Czy nawet Voo Voo grający swoją starą Sno-powiązałkę w takich aranżacjach, że trzeba chylić czoło przed zespołem. I Mitch&Mitch, i Pustki, i...
UNKLE poznałem stosunkowo niedawno, zachęcony przede wszystkim bardzo radioheadowym - nie tylko ze względu na Yorke - Rabbit in Your Headlights z pierwszej płyty, Psyence Fiction. Tej w recenzjach wymienianej nie tylko jako ich najlepszą, ale jedną z najbardziej genialnych pozycji lat 90. w ogóle. Ale to już kwestia dyskusyjna - kolejne trzy albumy to rzeczy przecież równie solidne i, jak Krzysiek wspomina, dziwne że do dziś zespół nie pozycji bliskiej Massive Attack. Eklektyzm UNKLE, ich lawirowanie między muzyką taneczną, elektroniczną, w końcu rockową, ciężko by pozwalały się wynudzić słuchaczowi.
Ten koncert traktuję też trochę jak warte zobaczenia odkrycie, coś niosącego ze sobą te przyjemne poczucie błogości, z niesamowicie mocnym zakończeniem w postaci narastającego, hipnotyzującego In A State - coś, przy czym ciężko nie zamknąć oczu i najzwyczajniej nie odpłynąć. Jak w piosence pojawiającej się przy we wstępie koncertu. A i czego nie było wcześniej! Na przykład, przykuł uwagę chwytliwy, energiczny singiel z ostatniej płyty, Natural Selection. Albo oparty na jednym riffie Restless. Czy też te utwory, w których płynnie przeplatały się elementy melancholijne z tymi energetyzującymi. Gdzieś tam się zdarzały potknięcia - ale te markowano sprytnie. Można byłoby też narzekać na długość koncertu - ale czy przesyt czasem nie szkodzi? Choć ta godzina i dwadzieścia minut, te piętnaście piosenek, sprawiało że wychodziło się w znacznym poczuciu niedosytu. Ekipa Palladium zawiodła z nagłośnieniem tylko. Nie po raz pierwszy. Zacznę ze sobą brać częściej stopery na koncerty.
Pamiętam, że obaj z Krzyśkiem nie nastawialiśmy się na stanie przy barierkach. Rozbawiło mnie więc, że ten chciał być już pod Palladium na jakąś godzinę przed wejściem - wspominając przy okazji, jak to czternaście lat temu na Michaelu Jacksonie stał cały dzień na słońcu, w niewyobrażalnym ścisku. Tylko, że czasy rzeczywiście się zmieniły. Staliśmy w końcu w środku, niemal przy scenie - i to mi, o dziwo, bardziej się w ostateczności spieszyło. A połowa publiczności dotarła chyba dopiero po zejściu supportu...
- Pojawia się zwrot zblazowana warszaffka?
- Nie, ale idealnie pasuje na sam koniec tego zdania
Kiedyś przed występem Moby'ego zastanawiałem się jak artysta, na którego dorobek składa się znaczna część featuringów, poradzi sobie na scenie bez gości z albumu. Pamiętam, że amerykański DJ wybronił się z tego w doskonałym stylu. Unkle - nie gorszym. Część wokali puszczono najzwyczajniej z taśmy, synchronizując je z wizualizacjami wokalistów śpiewających w oryginale. Część pierwotnych głosów zostało z kolei zaśpiewane na żywo przez członków zespołów - to im wychodziło, na szczęście, nie najgorzej.

Jakim wielkim paradoksem jest to, że nie mogę się doczekać listopada. A wcześniej Free Form Festival! Janelle Monáe! A potem Laurie Anderson. I jeszcze Yeasayer. I może na Ólafura Arnaldsa da radę. A najlepiej będzie przecież na Gorillaz! Już spaceruję w końcu palcem po satelitarnej mapie Berlina.
Przypomina mi się, jak razem z publicznością Off Festiwalu rozchodziłem się spod sceny głównej po koncercie Lenny Valentino (poniżej). Miałem wówczas takie dziwne poczucie, że może to i uczestnictwo w czymś wyjątkowym, coś o czym opowiem potomnym, zdarzenie raz na kilka lat... Ale nic. Mogłem stwierdzić co najwyżej, że wychodzę z piekielnie porządnego koncertu. Solidny chleb razowy, jak piszą na Porcysiu. I na gwałt starałem wykrzesać z siebie świeże wspomnienie czegoś zaskakującego. Bo to o to coraz częściej mi przecież chodzi. I pustka? Lenny Valentino zagrało swoją świetną płytę. Dla jednych wydawało się to dużo, dla mnie - no, ale dlaczego tylko tyle? Stary się robię, doprawdy - a ja nie chcę, żeby mi było tylko błogo! Chcę być zmiażdżony formą! Romanse z muzyką pop dają się jednak we znaki...

Na Offie na szczęście nie zabrakło występów nie tylko dobrych, ale i z pożądanym elementem zaskoczenia. I garścią przemiłych odkryć jak Mew - spodziewalibyście się kiedyś na koncercie zespołu z rockowym zacięciem piekielnie zdolnego czarnego tancerza ilustrującego muzykę? Do tego jeszcze Black Heart Procession w bardziej kameralnym niż zazwyczaj składzie - tylko wokal, trochę gitary i pianino. Przypomina się też Lali Puna. Albo Shearwater - niby młodzi debiutanci a brzmiący jak starzy wyjadacze. Czy nawet Voo Voo grający swoją starą Sno-powiązałkę w takich aranżacjach, że trzeba chylić czoło przed zespołem. I Mitch&Mitch, i Pustki, i...
UNKLE poznałem stosunkowo niedawno, zachęcony przede wszystkim bardzo radioheadowym - nie tylko ze względu na Yorke - Rabbit in Your Headlights z pierwszej płyty, Psyence Fiction. Tej w recenzjach wymienianej nie tylko jako ich najlepszą, ale jedną z najbardziej genialnych pozycji lat 90. w ogóle. Ale to już kwestia dyskusyjna - kolejne trzy albumy to rzeczy przecież równie solidne i, jak Krzysiek wspomina, dziwne że do dziś zespół nie pozycji bliskiej Massive Attack. Eklektyzm UNKLE, ich lawirowanie między muzyką taneczną, elektroniczną, w końcu rockową, ciężko by pozwalały się wynudzić słuchaczowi.
Ten koncert traktuję też trochę jak warte zobaczenia odkrycie, coś niosącego ze sobą te przyjemne poczucie błogości, z niesamowicie mocnym zakończeniem w postaci narastającego, hipnotyzującego In A State - coś, przy czym ciężko nie zamknąć oczu i najzwyczajniej nie odpłynąć. Jak w piosence pojawiającej się przy we wstępie koncertu. A i czego nie było wcześniej! Na przykład, przykuł uwagę chwytliwy, energiczny singiel z ostatniej płyty, Natural Selection. Albo oparty na jednym riffie Restless. Czy też te utwory, w których płynnie przeplatały się elementy melancholijne z tymi energetyzującymi. Gdzieś tam się zdarzały potknięcia - ale te markowano sprytnie. Można byłoby też narzekać na długość koncertu - ale czy przesyt czasem nie szkodzi? Choć ta godzina i dwadzieścia minut, te piętnaście piosenek, sprawiało że wychodziło się w znacznym poczuciu niedosytu. Ekipa Palladium zawiodła z nagłośnieniem tylko. Nie po raz pierwszy. Zacznę ze sobą brać częściej stopery na koncerty.
Pamiętam, że obaj z Krzyśkiem nie nastawialiśmy się na stanie przy barierkach. Rozbawiło mnie więc, że ten chciał być już pod Palladium na jakąś godzinę przed wejściem - wspominając przy okazji, jak to czternaście lat temu na Michaelu Jacksonie stał cały dzień na słońcu, w niewyobrażalnym ścisku. Tylko, że czasy rzeczywiście się zmieniły. Staliśmy w końcu w środku, niemal przy scenie - i to mi, o dziwo, bardziej się w ostateczności spieszyło. A połowa publiczności dotarła chyba dopiero po zejściu supportu...
- Pojawia się zwrot zblazowana warszaffka?
- Nie, ale idealnie pasuje na sam koniec tego zdania
Kiedyś przed występem Moby'ego zastanawiałem się jak artysta, na którego dorobek składa się znaczna część featuringów, poradzi sobie na scenie bez gości z albumu. Pamiętam, że amerykański DJ wybronił się z tego w doskonałym stylu. Unkle - nie gorszym. Część wokali puszczono najzwyczajniej z taśmy, synchronizując je z wizualizacjami wokalistów śpiewających w oryginale. Część pierwotnych głosów zostało z kolei zaśpiewane na żywo przez członków zespołów - to im wychodziło, na szczęście, nie najgorzej.
Długo nie staliśmy. Jezu, idźmy stąd. Jestem po pracy...kaem pisze:A. Oczywiście przed koncertem byliśmy razem szukać krzyża, bo to niedaleko. Nie było go tam, ale ciekawych osobników za to w bród.

Jakim wielkim paradoksem jest to, że nie mogę się doczekać listopada. A wcześniej Free Form Festival! Janelle Monáe! A potem Laurie Anderson. I jeszcze Yeasayer. I może na Ólafura Arnaldsa da radę. A najlepiej będzie przecież na Gorillaz! Już spaceruję w końcu palcem po satelitarnej mapie Berlina.
Jeżeli ktoś nie przekonał się jeszcze do specyficznej charyzmy Lady Gagi, jeżeli kogoś w ostatniej dekadzie zraziła do siebie Madonna, jeżeli ktoś przez kilka zeszłych lat zostawał mentalnie haratany czułym graniem w radio... to może Robyn ? Kobieta – fenomen, w jednym palcu opanowana praca u podstaw. I jej electropop w najlepszym wydaniu. Słodki i zadziorny jednocześnie. Porażający beatem i zachęcający do wariackiego tańczenia. Melodyjny, zarażający przebojowością, ale w bezpiecznej odległości od kiczu. Międzynarodowe wydanie przełomowego Robyn w 2007 roku, supportowanie królowej popu podczas ostatniej trasy Sticky & Sweet , współpraca z Röyksopp czy Snoop Doggiem, w końcu wydanie dwóch części Body Talk (trzecia w przygotowaniu) ugruntowało w świecie pozycję Szwedki na tyle, że ta z lokalnej gwiazdy – debiut trzynaście lat temu! - dziś stała się jedną z najciekawszych postaci w muzyce pop. Dowód tu albo tu. Główny grzech Carlsson to pewnie brak wybitnego głosu, ale póki ta nie śpiewa w hołdzie Björk, nie ma co się przejmować. Na żywo w swoim repertuarze jest zacnie.

Kilka porządnych albumów to jednak nie wszystko. Dobrego artystę poznasz po jeszcze lepszym koncercie. Robyn nie zapełnia jeszcze wielkich sal, nie ma wymyślnej choreografii, w trakcie występu o przebierankach nie ma mowy. Wabikiem jest raczej jej czysta, dziewczęca wręcz energia. Bez chwili wytchnienia ukazuje efekt pracy lat ostatnich – a przede wszystkim niezłych dzieł najnowszych. I jest tak kameralnie i radośnie, że bardziej wymarzyć sobie nie można. Niespodziewana bliskość sceny ma też do siebie, że miewa się złudne – a może nie? – wrażenie, że jesteś w stanie wymienić się z wokalistką uśmiechającym spojrzeniem dłuższym nawet niż te kilka sekund. A wszystko na warszawskiej Pradze.
Godzina tańca, zapomniawszy o odpoczynku? Proszę bardzo. Kontakt z publicznością? Przynajmniej trzy czwarte moich faworytów mogłoby się schować. Nie spodziewałem się, że nawet z otwierającego występy Fembot – za którym wcześniej się nie przepadało - można zrobić killera. Albo tak udoskonalić starsze Cobrastyle, że porwałoby chyba największego malkontenta. I połączyć transowe We Dance To The Beat z nieokrzesanym Don't Fucking Tell Me What To Do. Czy też przedłużać w nieskończoność and it hurts with every heartbeat... A raz nawet obrać do rytmu banana, zatańczyć w trakcie jego przeżuwania i zaśpiewać, jeszcze nie do końca go połknąwszy. Urocze.

O ile Robyn pozwalała się ekscytować, tak Goldfrapp zaniepokoiło. Bo ja tak naprawdę strasznie ich lubię. Zarówno w spokojniejszych albumach Felt Mountain oraz Seventh Tree, jak w wydanych między nimi, bardziej elektronicznymi Black Cherry i Supernature. Wczoraj trafiłem akurat na promocję najnowszego studyjnego rezultatu pracy - nierównego, w przeważającej części banalnego i ocierające się w natrętny sposób o kicz. Z premedytacją, owszem. Head First, bo o tej płycie słowa, nie można też odmówić przebojowości. Tylko, że to przebojowość w stylu zbyt przystępnym. Nazbyt dosadnie odwołująca się do lat 80. Pointer Sisters już było, nawet jak nie miało tak dobrego basu. I co z tego, że choreografia, legginsy w cekiny, przebieranki, różowe kostiumy, wirujący lok w kolorze blond i błyszczące obcisłe spodnie. Ten występ to jak jazda na rollercoasterze. Średnia nowość, by zaraz zjechać gwałtownie i poczuć na sobie te wszelkie frapujące Ooh La La, Train czy inne Strict Machine. I znowu jakiś przeciętniak. Echa łagodnego ducha niewiele, bo w otwierającym bis Little Bird. Dobre na wytchnięcie.
Ale! Alison to jednak Postać. Nawet jak w porównaniu do młodszej koleżanki bardziej w ruchu ociężała. Latka leco. Ale ta kobieta ma coś z wiedźmy. I to jak najbardziej w pozytywnym tonie.
Post scriptum. Nie idę na Gagę. Ej! Co za przyjemność oglądać takie przedstawienie z miejsca dalszego niż te trzy osoby przed sobą? Chyba, że ma się kaprys sięgnąć do portfela po istotną część studenckich oszczędności. Ale to byłoby godne przecież tylko Madonny. I jeszcze jedno 'przeciw'. To płyty Robyn nie chcą się dziś ode mnie odczepić, nie Fame, i nie Monster.

Kilka porządnych albumów to jednak nie wszystko. Dobrego artystę poznasz po jeszcze lepszym koncercie. Robyn nie zapełnia jeszcze wielkich sal, nie ma wymyślnej choreografii, w trakcie występu o przebierankach nie ma mowy. Wabikiem jest raczej jej czysta, dziewczęca wręcz energia. Bez chwili wytchnienia ukazuje efekt pracy lat ostatnich – a przede wszystkim niezłych dzieł najnowszych. I jest tak kameralnie i radośnie, że bardziej wymarzyć sobie nie można. Niespodziewana bliskość sceny ma też do siebie, że miewa się złudne – a może nie? – wrażenie, że jesteś w stanie wymienić się z wokalistką uśmiechającym spojrzeniem dłuższym nawet niż te kilka sekund. A wszystko na warszawskiej Pradze.
Godzina tańca, zapomniawszy o odpoczynku? Proszę bardzo. Kontakt z publicznością? Przynajmniej trzy czwarte moich faworytów mogłoby się schować. Nie spodziewałem się, że nawet z otwierającego występy Fembot – za którym wcześniej się nie przepadało - można zrobić killera. Albo tak udoskonalić starsze Cobrastyle, że porwałoby chyba największego malkontenta. I połączyć transowe We Dance To The Beat z nieokrzesanym Don't Fucking Tell Me What To Do. Czy też przedłużać w nieskończoność and it hurts with every heartbeat... A raz nawet obrać do rytmu banana, zatańczyć w trakcie jego przeżuwania i zaśpiewać, jeszcze nie do końca go połknąwszy. Urocze.

O ile Robyn pozwalała się ekscytować, tak Goldfrapp zaniepokoiło. Bo ja tak naprawdę strasznie ich lubię. Zarówno w spokojniejszych albumach Felt Mountain oraz Seventh Tree, jak w wydanych między nimi, bardziej elektronicznymi Black Cherry i Supernature. Wczoraj trafiłem akurat na promocję najnowszego studyjnego rezultatu pracy - nierównego, w przeważającej części banalnego i ocierające się w natrętny sposób o kicz. Z premedytacją, owszem. Head First, bo o tej płycie słowa, nie można też odmówić przebojowości. Tylko, że to przebojowość w stylu zbyt przystępnym. Nazbyt dosadnie odwołująca się do lat 80. Pointer Sisters już było, nawet jak nie miało tak dobrego basu. I co z tego, że choreografia, legginsy w cekiny, przebieranki, różowe kostiumy, wirujący lok w kolorze blond i błyszczące obcisłe spodnie. Ten występ to jak jazda na rollercoasterze. Średnia nowość, by zaraz zjechać gwałtownie i poczuć na sobie te wszelkie frapujące Ooh La La, Train czy inne Strict Machine. I znowu jakiś przeciętniak. Echa łagodnego ducha niewiele, bo w otwierającym bis Little Bird. Dobre na wytchnięcie.
Ale! Alison to jednak Postać. Nawet jak w porównaniu do młodszej koleżanki bardziej w ruchu ociężała. Latka leco. Ale ta kobieta ma coś z wiedźmy. I to jak najbardziej w pozytywnym tonie.
Post scriptum. Nie idę na Gagę. Ej! Co za przyjemność oglądać takie przedstawienie z miejsca dalszego niż te trzy osoby przed sobą? Chyba, że ma się kaprys sięgnąć do portfela po istotną część studenckich oszczędności. Ale to byłoby godne przecież tylko Madonny. I jeszcze jedno 'przeciw'. To płyty Robyn nie chcą się dziś ode mnie odczepić, nie Fame, i nie Monster.
Zatem, już po koncercie Deep Purple.
Wymarzyłam sobie: parking pod samą Halą Stulecia, temperaturę odpowiednią dla paru godzin stania na bramce, pierwszy rząd na koncercie, lekko na prawo od środka (z nadzieją na miejsce vis a vis Steve'a Morse'a), złapanie kostki [nie tej w nodze, tej do grania :] ] Steve'a i że mnie nie zdepczą. To chyba był światowy dzień zu, bo tak jak sobie wymarzyłam, tak miałam.
Zaczęło się nadzwyczaj spokojnie. O 16:30 były jeszcze miejsca parkingowe od Halą, bramki miały być otwierane o 18:30. Maverick i ja podeszłyśmy do bramki i byłyśmy pierwsze. Przez godzinę stałyśmy same jak kołki, jakby żaden koncert miał w ogóle się tu dziś nie odbywać, a już na pewno nie koncert legendy rocka. Powoli zaczęli się schodzić ludzie, w tym dzina ;)
O 18:15 bramki zostały otwarte. Biegiem wpadłyśmy do Hali i niespiesznym sprintem osiągnęłyśmy barierki lekko po prawej od środka. Za nami ustawił się powoli tłum i zrobiło się duże stężenie długowłosych chętnych na wypchnięcie trzech dziewczynek z barierek, jak nam przekazano. Postanowiłyśmy gryźć po rękach w razie czego...
Nie było potrzeby. O dziwo! W zeszłym roku pod sceną było takie pogo, że trzeba było naprawdę być skupionym, żeby utrzymać równowagę. I, generalnie - trzeba było uważać na siebie. Tym razem w sposób aktywny bawił się głównie pierwszy rząd i ścisły środek o.O Nie narzekam, jeśli chodzi o mój (nasz :) ) komfort oglądania i uczestniczenia w koncercie (można było skakać i wymachiwać na luzie, a nie walczyć jednocześnie, żeby jakiś dryblas nie wyciągnął człowieka za ucho z pierwszego rzędu do piątego). Mam tylko nadzieję, że Purple mimo wszystko otrzymali taki feedback od publiczności, jaki im się należał - czyli entuzjastyczny do potęgi n-tej.
Dali czadu. Starali się tak, jakby walczyli o publiczność, a przecież oni tej publiki mają ze trzy pokolenia. Niesamowity kontakt z nami utrzymywali cały czas. To jest w nich wyjątkowe - ten kontakt jest tak intensywny, że nie przychodzi mi na myśl żaden inny zespół czy wykonawca, który aż tak się w to angażuje. A Steve... Steve to po prostu flirtuje z publiką :] Widok miałyśmy taki (zdjęcie nie moje, ale oddaje):

Co do tracklisty, to były hity, czyli Smoke on the Water, Perfect Strangers, Space Truckin', Hush, Black Night... Było kilka kawałków z moich ulubionych ostatnich płyt. Mały, malutki żalik, że nie było "Sometimes I Feel Like Screaming" (jeśli ktoś nie zna, niech to zmieni: http://www.youtube.com/watch?v=h7xF51AFkys )
Solówka Steve'a, Contact Lost, to był najbardziej wzruszający moment całego koncertu. No i ta błękitna, obdarta gitara... :)
Najmocniejszy moment, to - oczywiście - Perfect Strangers, jak mogłoby być inaczej. Kręcone ze spokojnego miejsca:
http://www.youtube.com/watch?v=EqaDYXJzasA
http://www.youtube.com/watch?v=1Xu8fUQ9NbA
[pierwsze nagranie lepiej oddaje intensywność dźwięku, drugie lepiej obraz :P]
No a następnie złapałam kostkę Steve'a.

Było pięknie.
Wymarzyłam sobie: parking pod samą Halą Stulecia, temperaturę odpowiednią dla paru godzin stania na bramce, pierwszy rząd na koncercie, lekko na prawo od środka (z nadzieją na miejsce vis a vis Steve'a Morse'a), złapanie kostki [nie tej w nodze, tej do grania :] ] Steve'a i że mnie nie zdepczą. To chyba był światowy dzień zu, bo tak jak sobie wymarzyłam, tak miałam.
Zaczęło się nadzwyczaj spokojnie. O 16:30 były jeszcze miejsca parkingowe od Halą, bramki miały być otwierane o 18:30. Maverick i ja podeszłyśmy do bramki i byłyśmy pierwsze. Przez godzinę stałyśmy same jak kołki, jakby żaden koncert miał w ogóle się tu dziś nie odbywać, a już na pewno nie koncert legendy rocka. Powoli zaczęli się schodzić ludzie, w tym dzina ;)
O 18:15 bramki zostały otwarte. Biegiem wpadłyśmy do Hali i niespiesznym sprintem osiągnęłyśmy barierki lekko po prawej od środka. Za nami ustawił się powoli tłum i zrobiło się duże stężenie długowłosych chętnych na wypchnięcie trzech dziewczynek z barierek, jak nam przekazano. Postanowiłyśmy gryźć po rękach w razie czego...
Nie było potrzeby. O dziwo! W zeszłym roku pod sceną było takie pogo, że trzeba było naprawdę być skupionym, żeby utrzymać równowagę. I, generalnie - trzeba było uważać na siebie. Tym razem w sposób aktywny bawił się głównie pierwszy rząd i ścisły środek o.O Nie narzekam, jeśli chodzi o mój (nasz :) ) komfort oglądania i uczestniczenia w koncercie (można było skakać i wymachiwać na luzie, a nie walczyć jednocześnie, żeby jakiś dryblas nie wyciągnął człowieka za ucho z pierwszego rzędu do piątego). Mam tylko nadzieję, że Purple mimo wszystko otrzymali taki feedback od publiczności, jaki im się należał - czyli entuzjastyczny do potęgi n-tej.
Dali czadu. Starali się tak, jakby walczyli o publiczność, a przecież oni tej publiki mają ze trzy pokolenia. Niesamowity kontakt z nami utrzymywali cały czas. To jest w nich wyjątkowe - ten kontakt jest tak intensywny, że nie przychodzi mi na myśl żaden inny zespół czy wykonawca, który aż tak się w to angażuje. A Steve... Steve to po prostu flirtuje z publiką :] Widok miałyśmy taki (zdjęcie nie moje, ale oddaje):

Co do tracklisty, to były hity, czyli Smoke on the Water, Perfect Strangers, Space Truckin', Hush, Black Night... Było kilka kawałków z moich ulubionych ostatnich płyt. Mały, malutki żalik, że nie było "Sometimes I Feel Like Screaming" (jeśli ktoś nie zna, niech to zmieni: http://www.youtube.com/watch?v=h7xF51AFkys )
Solówka Steve'a, Contact Lost, to był najbardziej wzruszający moment całego koncertu. No i ta błękitna, obdarta gitara... :)
Najmocniejszy moment, to - oczywiście - Perfect Strangers, jak mogłoby być inaczej. Kręcone ze spokojnego miejsca:
http://www.youtube.com/watch?v=EqaDYXJzasA
http://www.youtube.com/watch?v=1Xu8fUQ9NbA
[pierwsze nagranie lepiej oddaje intensywność dźwięku, drugie lepiej obraz :P]
No a następnie złapałam kostkę Steve'a.



Było pięknie.
