Mam jakiś plik, co się nazywa "MMM Profile - Michael Jackson" (6:16 min.) i tam jest m.in. Slash (z papierosem, białą koszulką, czarną czapką z daszkiem i w ciemnych okularach) przez parę chwil, zresztą także Quincy, Justin, Yankovic, więc to chyba nie to.SUNrise pisze:Dokładnie rok temu pod koniec marca na kanadyjskim programie MMM (o ile dobrze pamietam), był program o Michaelu Jacksonie "Pop Royalty". program prowadził...SLASH no bo któżby inny.
SLASH* Guns N' Roses *Velvet Revolver
Pank pisze:Mam jakiś plik, co się nazywa "MMM Profile - Michael Jackson" (6:16 min.) i tam jest m.in. Slash (z papierosem, białą koszulką, czarną czapką z daszkiem i w ciemnych okularach) przez parę chwil, zresztą także Quincy, Justin, Yankovic, więc to chyba nie to.
Nie nie, to nie ten, ale dzięki

Natomiast jeśli chodzi o ten który ja potrzebuję, to był to program o teledyskach Michaela. A mnie zależy jedynie na tym, co zapowiadając kolejne clipy mówił na ich temat Slash. Sama tego programu nie widziałam, znam go jedynie tak pobieżnie, bo jeden z moich znajomych (fanów VR, który mieszka sobie w Kanadzie właśnie), oglądał go, ale niestety nie nagrał, więc opowiedział mi tak 5/10 tyle co zapamiętał. Pozostałe programy widziałam. Tylko tego jednego nie, ech...



HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
1990
Wstęp:
Rok 1990 to rok ciszy i skupienia się nad produkcją od dawna oczekiwanego nowego krążka. Jest to również rok zmian w składzie (zespół powiększa się o jednego członka). Dołączył do niego klawiszowiec, przyjaciel Axl'a Dizzy Reed (na fotce
)
(Dizzy)

grający wcześniej w The Wild (miał on być w GN'R od pierwszej płyty lecz w wypadku doznał zmiażdżenia ręki i długo musiał się rehabilitować). Odszedł natomiast, a raczej został wyrzucony perkusista Steven Adler. Został on wyrzucony ze względu na totalne uzależnienie od heroiny - nie mógł już normalnie funkcjonować jako muzyk (więcej na ten temat pisałam w poprzednim rozdziale).
Koledzy z grupy (Slash, Duff, Izzy - Axl nie musiał bo jako jedyny z zespołu nigdy nie był uzależniony od narkotyków) jakoś uporali się z nałogami narkotykowymi i alkoholowymi lecz dla Stevena liczyły się tylko prochy,... szkoda. Zastąpił go bębniarz z The Cult - Matt Sorum
(na fotce Matt Sorum)

***********************************************
Przez większą część 1990 roku, zespół działał raczej niewiele. Nie udzielali się publicznie i prawie w ogóle nie koncertowali. Nie mieszkali już od roku razem więc każdy z nich żył własnym życiem. Jak wyżej wspomniałam Slash, Duff oraz Izzy poddali się leczeniu aby skończyć z uzależnieniem od narkotyków. Jedynie Stevenowi nie udało się wyjść z narkomanii. Duff o Stevenie: "Wmawiał nam, że on też już nie bierze. Ale pewnego dnia wcisnąłem zakodowany numer w pamięci jego telefonu i po drugiej stronie zgłosił się jego dostawca narkotyków. Tego było już za wiele, musieliśmy więc się z nim pożegnać. Zastąpił go Matt i było to najlepsze, co mogło się nam przydarzyć" Slash: "Matt okazal sie dla nas ratunkiem. Tchnął w nas nowe siły. Gdyby nie on, grupa chyba by się rozleciala!.
Odnośnie sytuacji narkotykowej i Stevena pisałam więcej w rozdziale VII. Teraz tylko przypomnę, że po wyrzuceniu go z zespołu Steven złożył do sądu pozew, w którym oskarżył grupę o niesprawiedliwe potraktowanie i doprowadzenie go do uzależnienia narkotykowego (jak to w Stanach wszyscy o wszystko mogą oskarżyć :/ ). Sam po odejściu z zespołu reaktywował w 1991 r. "Road crew" - czyli nazwę zespołu, z którego to do GN'R dołączył kiedyś w 1985 r. wraz ze Slashem. Slash był na Stevena wówczas bardzo wściekły: "Road crew to nazwa jednego z moich zespołów, więc tylko ja mam prawo do jej używania. Steven nigdy nie był w tym zespole i nie powinien używać tej nazwy. Mimo wszystko powiedziałem sobie - "O.K. Steven, pieprz wszystko dalej w taki sposób!. Mam już go dosyć i widzę, że jest za głupi na to, żeby zdać sobie sprawę z tego co robi!" (tak mówił Slash w 1992 r. Dziś już dawno poszło to w zapomnienie i Steven ze Slashem żyją w bardzo dobrych stosunkach spotykając się ze sobą od czasu do czasu).
(na zdjątku Steven pierwszy od lewej i "jego" zespół Road Crew - fotka z 1991 r.)

***********************************
Axl i Slash spotkali się 03.03.1990 na koncercie w Great Western Forum, Inglewood, CA
Gdzie wystąpili razem z Aerosmith i zaśpiewali piosenkę "Train Kept A Rollin'" ( na zdjęciu
Mniej więcej w tym czasie Slash, Axl, Duff napisali piosenkę "Civil War" ("Wojnę Domową" nagrali pierwotnie na składankę firmowaną przez George'a Harrison'a, z której dochód miał być przeznaczony dla ofiar rewolucji rumuńskiej w 1989 roku.).
Piosenke tę zaśpiewali 07.04.1990 w Hoosier Dome, Indianapolis, IN na koncercie charytatywnym Farm Aid IV. Poza "Civil War" zagrali tam też "Welcome To the Jungle" i "Down On The Farm" z repertuaru UK Subs. (niżej zdjęcia z tej imprezy Axl i slash)


Koncert ten był ważnym wydarzeniem z jeszcze jednego powodu: był ostatnim na którym zespół GN'R wystąpił w starym składzie, czyli; Axl, Slash, Izzy, Duff i Steven (i w tym składzie nagrali też jeszcze "Civil War"). Steven Adler ostatecznie został wyrzucony z zespołu 11 lipca 1990
.
Matt Sorum przed przejściem do Guns N' Roses był perkusistą w grupie "The Cult" - którą to w 1988 r. Gunsi supportowali na koncertach.
Duff: "Nigdy, przenigdy nie chciałbym skrzywdzić innej kapeli, ale jak już wcześniej ze Slashem zobaczyliśmy Matta grającego w Universal Amphitheatre w LA, nie moglem się oprzeć myśli i chęci, że już wkrótce The Cult zostanie pozbawiony perkusisty na rzecz Guns N' Roses". Jakby tego było mało to jeszcze przed zmianą bębniarza Gunsi zostali powiększeni o jednego członka - klawiszowca Darrena "Dizzy" Reeda. Dizzy już wcześniej miał grać w GN'R (znali się już kilka ładnych lat), ale złamana ręka uniemożliwiła mu to. Teraz gdy powrócił do zdrowia stał się pełnoprawnym członkiem zespołu i kapela w sześcioosobowym składzie wreszcie zabrała się na poważnie za ukończenie albumu... [ Dizzy poprzez wprowadzenie klawiszy do zespołu zmienił jego oblicze. Gunsi stali się bardziej bluesowi niż byli do tej pory. W takich utworach jak Estranged, Breakdown klawisze wydają się teraz niezastąpione. Dizzy podczas koncertów grał także na 'bebenkach' (sorki ,ale nie wiem jak to się nazywa), czynnie wspierał Matta
... A materiału mieli naprawdę sporo - chodziły wówczas pogłoski, że będzie to album dwupłytowy lub nawet czteropłytowe wydawnictwo wydawane w półrocznych odstępach. Jednak jak się okazało nowy album było nam dane ujrzeć dopiero we wrześniu następnego roku. Ale o tym w swoim czasie.
Powracając do utworu "Civil War". Dla mnie osobiście jednego z najważniejszych w dyskografii GN'R (głównie z sentymentu, że to ostatnia piosenka, w której nagraniu wziął udział Steven. Steven zawsze będzie pierwszym perkusistą Gunsów, chociaż dziś większości ludziom pyrka kojarzy się raczej z innym Gunnerem - Mattem Sorumem [dziś perkusistą Velvet Revolver
]. ). Utwór ten znalazł się później na charytatywnej składance "Nobady's Child", z której dochód przeznaczono na pomoc dla rumuńskich dzieci (jw. wspomniałam. Sorry za te powtórzenia). A także, oczywiście na płycie "Use Your Illuzion II" - GN'R (wydanej we wrześniu 1991 r.).
Utwór zaczyna się przemową, która to została wzięta z filmu "Cool Hand Luke" z 1967 r. I brzmi mniej więcej tak:
"What we've got here is failure to communicate. - To co tutaj mamy, to brak zrozumienia
Some men you just can't reach... - niektórych ludzi nie można po prostu ogarnąć
So, you get what we had here last week, - tak więc dostajecie to, co my mieliśmy tydzień temu
which is the way he wants it! - I on też tak chce!
Well, he gets it! - dobra, on to dostanie!
N' I don't like it any more than you men." - i nie podoba mi się to równie mocno jak wam ludzie.
Skoro już zaczęłam, to prezentacja całego tekstu
CIVIL WAR - piosenka adresowana głównie do przywódców państw i ludzi u władzy
słowa i muzyka: Slash, Axl, Duff
Look at your young men fighting - Patrzcie wasi młodzi ludzie walczą
Look at your women crying - Patrzcie, wasze kobiety płaczą
Look at your young men dying - Patrzcie, wasi młodzi ludzie umierają
The way they've always done before - Tak jak już to wsześniej robili
Look at the hate we're breeding - Patrzcie na nienawiść, którą pielęgnujemy
Look at the fear we're feeding - Patrzcie na strach, który przeklinamy
Look at the lives we're leading - Patrzcie na życie, które prowadzimy
The way we've always done before - Tak jak już to wcześniej robiliśmy
My hands are tied - Moje ręce są splątane
The billions shift from side to side - Miliardy przepływają z jednej strony na drugą
And the wars go on with brainwashed pride - A wojny ciągną się dalej z dumą wypranego mózgu
For the love of God and our human rights - Dla miłości Boga i naszych ludzkich spraw
And all these things are swept aside - A wszystkie te rzeczy wymiatane są stąd
By bloody hands time can't deny - Zakrwawionymi rękami, którym czas nie każe się zatrzymać
And are washed away by your genocide - Jesteśmy spłukiwani śmiercią ludu
And history hides the lies of our civil wars - A historia ukrywa kłamstwa naszych wojen domowych
D'you wear a black armband - Czy nosiłeś czarną przepaskę na ramieniu
When they shot the man - Gdy zabili człowieka
Who said "Peace could last forever" - Który powiedział: "Pokój będzie trwał wiecznie"?
And in my first memories - I wciąż jeszcze pamiętam
They shot Kennedy - Zabili Kennedy'ego
I went numb when I learned to see - Zrobiło mi się słabo, gdy to zobaczyłem
So I never fell for Vietnam - Dlatego nigdy nie napadłem na Wietnam
We got the wall of D.C. to remind us all - Jest taki mur, który przypomina
That you can't trust freedom - Że nie możecie polegać na wolności
When it's not in your hands - Jeśli nie jest ona w waszych własnych rękach
When everybody's fightin' - Gdy każdy walczy
For their promised land - O swoją ziemię obiecaną
And - I
I don't need your civil war - Nie potrzebuję waszej wojny domowej
It feeds the rich while it buries the poor - Służy ona tylko bogatym i grzebie biednych
Your power hungry sellin' soldiers - Wasz głód władzy sprzedaje żołnierzy
In a human grocery store - Jak w sklepie z ludźmi
Ain't that fresh - Nieźle, co?
I don't need your civil war - Nie potrzebuję waszej wojny domowej
Look at the shoes your filling - Patrzcie na buty w których tkwicie
Look at the blood we're spilling - Patrzcie na krew, którą przelewamy
Look at the world we're killing - Patrzcie na świat, który zabijamy
The way we've always done before - Tak, jak już to wcześniej robiliśmy
Look in the doubt we've wallowed - Patrzcie jak zamęczyliśmy sie zwątpieniem
Look at the leaders we've followed - Spójrzcie na przywódców za którymi idziemy
Look at the lies we've swallowed - Patrzcie na kłamstwa, które połykamy
And I don't want to hear no more - Nie chcę słyszeć żadnego z nich
My hands are tied - Moje ręce są splątane
For all I've seen has changed my mind - Bo wszystko co widziałem, zmieniło mój punkt widzenia
But still the wars go on as the years go by - Ale tak samo jak przemijają lata, trwają dalej wojny
With no love of God or human rights - Bez miłości do Boga, albo ludzkich spraw
'Cause all these dreams are swept aside - Bo wszystkie te marzenia zostały wymiecione
By bloody hands of the hypnotized - Krwawymi rękami zahipnotyzowanych
Who carry the cross of homicide - Którzy noszą ze sobą krzyż morderstwa
And history bears the scars of our civil wars - A historia nosi blizny naszych wojen domowych
"WE PRACTICE SELECTIVE ANNIHILATION OF MAYORS AND GOVERNMENT OFFICIALS - Praktykujemy wybiórcze wyrzucanie burmistrzów i urzędników państwowych
FOR EXAMPLE TO CREATE A VACUUM - na przykład aby stworzyć próżnię
THEN WE FILL THAT VACUUM - a potem napełniamy tę próżnię
AS POPULAR WAR ADVANCES - wojna domowa trwa dalej
PEACE IS CLOSER" - Nadchodzi pokój...
REF. (już nie chce mi się tłumaczyć, bo dokładnie taki jak wyżej)
I don't need your civil war
It feeds the rich while it buries the poor
Your power hungry sellin' soldiers
In a human grocery store
Ain't that fresh
And I don't need your civil war
I don't need your civil war
I don't need your civil war
Your power hungry sellin' soldiers
In a human grocery store
Ain't that fresh
I don't need your civil war
I don't need one more war
I don't need one more war
Whaz so civil 'bout war anyway
*****************************************
Slash się w tym czasie nieco usamodzielnił i brał udział w nagraniach albumów inych wykonawców jak Michael Jackson (Dangerous * - na ten temat kilka słów więcej za chwilę - w następnym temacie), Bob Dylan (Under The Red Sky), Lenny Kravitz (Mama Said), Alice Cooper (Hey Stoopid) i wspólnie z Duffem u Iggy'ego Popa (Brick By Brick). Nic nie wyszło ze współpracy Slasha z Davidem Bowie'm, ale Slash powetował to sobie grając na płycie w hołdzie Jimi'emu Hendrixowi. W późniejszym czasie Slash dołączył jeszcze do MotĂśrhead, nagrywając dla nich trochę materiału na płytę March Or Die. 27.4.1990 roku Axl zmienił swój stan cywilny. Jego wybranką była modelka Erin Everly (na zdjęciu niżej)

Jednak nie trwało to długo, bo już po 48 godzinach Erin wniosła do sądu sprawę o rozwód. Oprócz tego 30 października Axl został aresztowany za "czynną napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia" (uderzył butelką z czerwonym winem w głowę sąsiadkę gdy ta skarżyła się, że Axl za głośno puszcza muzykę... Warto wspomnieć, że tą sąsiadką była Polka mieszkająca w Stanach i nieszczęśliwie po sąsiedzku z Axlem, niejaka Gabriela Kantor). Po miesiącu przy głośnym chrapaniu Axl'a na sali sądowej postępowanie zostało umorzone.
Wcześniej jeszcze, bo w lipcu ukazała się ścieżka dźwiękowa do filmu Toma Cruise'a, Days Of Thunder ("Szybki jak błyskawica"), a na niej gunsowa wersja dylanowskeigo "Knockin' On Heaven's Door". Jedną z niewielu przerw na koncertowanie był występ z okazji rocznicy pisma RIP (9 listopada 1990) kiedy to Axl, Slash, Duff oraz Sebastian Bach (Skid Row), Lars Ulrich, James Hetfield i Kirk Hammett (wszyscy Metallica) wspólnie zagrali kilka kawałków (You're Crazy, For Whom The Bell Tolls, Piece Of Me, Hair Of The Dog, Whiplash).
(na zdjęciu Axl & Sebastian Bach)

(od lewej: Slash, Duff, Lars Ulrich, Sebastian Bach, Axl Rose)

(Slash pierwszy od lewej z Metallicą)

(od lewej JAMES ALAN HETFIELD wokalista Metallicy i Slash)

Tak więc rok 1990 upłynął Gunsom głównie na pracy w studiu i na 4 koncertach które dali przez cały rok. Poza tym na ...yyy życiu prywatnym, no i Slashowi na udzielaniu się na płytach innych artystów.
1990
Wstęp:
Rok 1990 to rok ciszy i skupienia się nad produkcją od dawna oczekiwanego nowego krążka. Jest to również rok zmian w składzie (zespół powiększa się o jednego członka). Dołączył do niego klawiszowiec, przyjaciel Axl'a Dizzy Reed (na fotce

(Dizzy)

grający wcześniej w The Wild (miał on być w GN'R od pierwszej płyty lecz w wypadku doznał zmiażdżenia ręki i długo musiał się rehabilitować). Odszedł natomiast, a raczej został wyrzucony perkusista Steven Adler. Został on wyrzucony ze względu na totalne uzależnienie od heroiny - nie mógł już normalnie funkcjonować jako muzyk (więcej na ten temat pisałam w poprzednim rozdziale).
Koledzy z grupy (Slash, Duff, Izzy - Axl nie musiał bo jako jedyny z zespołu nigdy nie był uzależniony od narkotyków) jakoś uporali się z nałogami narkotykowymi i alkoholowymi lecz dla Stevena liczyły się tylko prochy,... szkoda. Zastąpił go bębniarz z The Cult - Matt Sorum
(na fotce Matt Sorum)

***********************************************
Przez większą część 1990 roku, zespół działał raczej niewiele. Nie udzielali się publicznie i prawie w ogóle nie koncertowali. Nie mieszkali już od roku razem więc każdy z nich żył własnym życiem. Jak wyżej wspomniałam Slash, Duff oraz Izzy poddali się leczeniu aby skończyć z uzależnieniem od narkotyków. Jedynie Stevenowi nie udało się wyjść z narkomanii. Duff o Stevenie: "Wmawiał nam, że on też już nie bierze. Ale pewnego dnia wcisnąłem zakodowany numer w pamięci jego telefonu i po drugiej stronie zgłosił się jego dostawca narkotyków. Tego było już za wiele, musieliśmy więc się z nim pożegnać. Zastąpił go Matt i było to najlepsze, co mogło się nam przydarzyć" Slash: "Matt okazal sie dla nas ratunkiem. Tchnął w nas nowe siły. Gdyby nie on, grupa chyba by się rozleciala!.
Odnośnie sytuacji narkotykowej i Stevena pisałam więcej w rozdziale VII. Teraz tylko przypomnę, że po wyrzuceniu go z zespołu Steven złożył do sądu pozew, w którym oskarżył grupę o niesprawiedliwe potraktowanie i doprowadzenie go do uzależnienia narkotykowego (jak to w Stanach wszyscy o wszystko mogą oskarżyć :/ ). Sam po odejściu z zespołu reaktywował w 1991 r. "Road crew" - czyli nazwę zespołu, z którego to do GN'R dołączył kiedyś w 1985 r. wraz ze Slashem. Slash był na Stevena wówczas bardzo wściekły: "Road crew to nazwa jednego z moich zespołów, więc tylko ja mam prawo do jej używania. Steven nigdy nie był w tym zespole i nie powinien używać tej nazwy. Mimo wszystko powiedziałem sobie - "O.K. Steven, pieprz wszystko dalej w taki sposób!. Mam już go dosyć i widzę, że jest za głupi na to, żeby zdać sobie sprawę z tego co robi!" (tak mówił Slash w 1992 r. Dziś już dawno poszło to w zapomnienie i Steven ze Slashem żyją w bardzo dobrych stosunkach spotykając się ze sobą od czasu do czasu).
(na zdjątku Steven pierwszy od lewej i "jego" zespół Road Crew - fotka z 1991 r.)

***********************************
Axl i Slash spotkali się 03.03.1990 na koncercie w Great Western Forum, Inglewood, CA
Gdzie wystąpili razem z Aerosmith i zaśpiewali piosenkę "Train Kept A Rollin'" ( na zdjęciu

Mniej więcej w tym czasie Slash, Axl, Duff napisali piosenkę "Civil War" ("Wojnę Domową" nagrali pierwotnie na składankę firmowaną przez George'a Harrison'a, z której dochód miał być przeznaczony dla ofiar rewolucji rumuńskiej w 1989 roku.).
Piosenke tę zaśpiewali 07.04.1990 w Hoosier Dome, Indianapolis, IN na koncercie charytatywnym Farm Aid IV. Poza "Civil War" zagrali tam też "Welcome To the Jungle" i "Down On The Farm" z repertuaru UK Subs. (niżej zdjęcia z tej imprezy Axl i slash)


Koncert ten był ważnym wydarzeniem z jeszcze jednego powodu: był ostatnim na którym zespół GN'R wystąpił w starym składzie, czyli; Axl, Slash, Izzy, Duff i Steven (i w tym składzie nagrali też jeszcze "Civil War"). Steven Adler ostatecznie został wyrzucony z zespołu 11 lipca 1990

Matt Sorum przed przejściem do Guns N' Roses był perkusistą w grupie "The Cult" - którą to w 1988 r. Gunsi supportowali na koncertach.
Duff: "Nigdy, przenigdy nie chciałbym skrzywdzić innej kapeli, ale jak już wcześniej ze Slashem zobaczyliśmy Matta grającego w Universal Amphitheatre w LA, nie moglem się oprzeć myśli i chęci, że już wkrótce The Cult zostanie pozbawiony perkusisty na rzecz Guns N' Roses". Jakby tego było mało to jeszcze przed zmianą bębniarza Gunsi zostali powiększeni o jednego członka - klawiszowca Darrena "Dizzy" Reeda. Dizzy już wcześniej miał grać w GN'R (znali się już kilka ładnych lat), ale złamana ręka uniemożliwiła mu to. Teraz gdy powrócił do zdrowia stał się pełnoprawnym członkiem zespołu i kapela w sześcioosobowym składzie wreszcie zabrała się na poważnie za ukończenie albumu... [ Dizzy poprzez wprowadzenie klawiszy do zespołu zmienił jego oblicze. Gunsi stali się bardziej bluesowi niż byli do tej pory. W takich utworach jak Estranged, Breakdown klawisze wydają się teraz niezastąpione. Dizzy podczas koncertów grał także na 'bebenkach' (sorki ,ale nie wiem jak to się nazywa), czynnie wspierał Matta
... A materiału mieli naprawdę sporo - chodziły wówczas pogłoski, że będzie to album dwupłytowy lub nawet czteropłytowe wydawnictwo wydawane w półrocznych odstępach. Jednak jak się okazało nowy album było nam dane ujrzeć dopiero we wrześniu następnego roku. Ale o tym w swoim czasie.
Powracając do utworu "Civil War". Dla mnie osobiście jednego z najważniejszych w dyskografii GN'R (głównie z sentymentu, że to ostatnia piosenka, w której nagraniu wziął udział Steven. Steven zawsze będzie pierwszym perkusistą Gunsów, chociaż dziś większości ludziom pyrka kojarzy się raczej z innym Gunnerem - Mattem Sorumem [dziś perkusistą Velvet Revolver

Utwór zaczyna się przemową, która to została wzięta z filmu "Cool Hand Luke" z 1967 r. I brzmi mniej więcej tak:
"What we've got here is failure to communicate. - To co tutaj mamy, to brak zrozumienia
Some men you just can't reach... - niektórych ludzi nie można po prostu ogarnąć
So, you get what we had here last week, - tak więc dostajecie to, co my mieliśmy tydzień temu
which is the way he wants it! - I on też tak chce!
Well, he gets it! - dobra, on to dostanie!
N' I don't like it any more than you men." - i nie podoba mi się to równie mocno jak wam ludzie.
Skoro już zaczęłam, to prezentacja całego tekstu
CIVIL WAR - piosenka adresowana głównie do przywódców państw i ludzi u władzy
słowa i muzyka: Slash, Axl, Duff
Look at your young men fighting - Patrzcie wasi młodzi ludzie walczą
Look at your women crying - Patrzcie, wasze kobiety płaczą
Look at your young men dying - Patrzcie, wasi młodzi ludzie umierają
The way they've always done before - Tak jak już to wsześniej robili
Look at the hate we're breeding - Patrzcie na nienawiść, którą pielęgnujemy
Look at the fear we're feeding - Patrzcie na strach, który przeklinamy
Look at the lives we're leading - Patrzcie na życie, które prowadzimy
The way we've always done before - Tak jak już to wcześniej robiliśmy
My hands are tied - Moje ręce są splątane
The billions shift from side to side - Miliardy przepływają z jednej strony na drugą
And the wars go on with brainwashed pride - A wojny ciągną się dalej z dumą wypranego mózgu
For the love of God and our human rights - Dla miłości Boga i naszych ludzkich spraw
And all these things are swept aside - A wszystkie te rzeczy wymiatane są stąd
By bloody hands time can't deny - Zakrwawionymi rękami, którym czas nie każe się zatrzymać
And are washed away by your genocide - Jesteśmy spłukiwani śmiercią ludu
And history hides the lies of our civil wars - A historia ukrywa kłamstwa naszych wojen domowych
D'you wear a black armband - Czy nosiłeś czarną przepaskę na ramieniu
When they shot the man - Gdy zabili człowieka
Who said "Peace could last forever" - Który powiedział: "Pokój będzie trwał wiecznie"?
And in my first memories - I wciąż jeszcze pamiętam
They shot Kennedy - Zabili Kennedy'ego
I went numb when I learned to see - Zrobiło mi się słabo, gdy to zobaczyłem
So I never fell for Vietnam - Dlatego nigdy nie napadłem na Wietnam
We got the wall of D.C. to remind us all - Jest taki mur, który przypomina
That you can't trust freedom - Że nie możecie polegać na wolności
When it's not in your hands - Jeśli nie jest ona w waszych własnych rękach
When everybody's fightin' - Gdy każdy walczy
For their promised land - O swoją ziemię obiecaną
And - I
I don't need your civil war - Nie potrzebuję waszej wojny domowej
It feeds the rich while it buries the poor - Służy ona tylko bogatym i grzebie biednych
Your power hungry sellin' soldiers - Wasz głód władzy sprzedaje żołnierzy
In a human grocery store - Jak w sklepie z ludźmi
Ain't that fresh - Nieźle, co?
I don't need your civil war - Nie potrzebuję waszej wojny domowej
Look at the shoes your filling - Patrzcie na buty w których tkwicie
Look at the blood we're spilling - Patrzcie na krew, którą przelewamy
Look at the world we're killing - Patrzcie na świat, który zabijamy
The way we've always done before - Tak, jak już to wcześniej robiliśmy
Look in the doubt we've wallowed - Patrzcie jak zamęczyliśmy sie zwątpieniem
Look at the leaders we've followed - Spójrzcie na przywódców za którymi idziemy
Look at the lies we've swallowed - Patrzcie na kłamstwa, które połykamy
And I don't want to hear no more - Nie chcę słyszeć żadnego z nich
My hands are tied - Moje ręce są splątane
For all I've seen has changed my mind - Bo wszystko co widziałem, zmieniło mój punkt widzenia
But still the wars go on as the years go by - Ale tak samo jak przemijają lata, trwają dalej wojny
With no love of God or human rights - Bez miłości do Boga, albo ludzkich spraw
'Cause all these dreams are swept aside - Bo wszystkie te marzenia zostały wymiecione
By bloody hands of the hypnotized - Krwawymi rękami zahipnotyzowanych
Who carry the cross of homicide - Którzy noszą ze sobą krzyż morderstwa
And history bears the scars of our civil wars - A historia nosi blizny naszych wojen domowych
"WE PRACTICE SELECTIVE ANNIHILATION OF MAYORS AND GOVERNMENT OFFICIALS - Praktykujemy wybiórcze wyrzucanie burmistrzów i urzędników państwowych
FOR EXAMPLE TO CREATE A VACUUM - na przykład aby stworzyć próżnię
THEN WE FILL THAT VACUUM - a potem napełniamy tę próżnię
AS POPULAR WAR ADVANCES - wojna domowa trwa dalej
PEACE IS CLOSER" - Nadchodzi pokój...
REF. (już nie chce mi się tłumaczyć, bo dokładnie taki jak wyżej)
I don't need your civil war
It feeds the rich while it buries the poor
Your power hungry sellin' soldiers
In a human grocery store
Ain't that fresh
And I don't need your civil war
I don't need your civil war
I don't need your civil war
Your power hungry sellin' soldiers
In a human grocery store
Ain't that fresh
I don't need your civil war
I don't need one more war
I don't need one more war
Whaz so civil 'bout war anyway
*****************************************
Slash się w tym czasie nieco usamodzielnił i brał udział w nagraniach albumów inych wykonawców jak Michael Jackson (Dangerous * - na ten temat kilka słów więcej za chwilę - w następnym temacie), Bob Dylan (Under The Red Sky), Lenny Kravitz (Mama Said), Alice Cooper (Hey Stoopid) i wspólnie z Duffem u Iggy'ego Popa (Brick By Brick). Nic nie wyszło ze współpracy Slasha z Davidem Bowie'm, ale Slash powetował to sobie grając na płycie w hołdzie Jimi'emu Hendrixowi. W późniejszym czasie Slash dołączył jeszcze do MotĂśrhead, nagrywając dla nich trochę materiału na płytę March Or Die. 27.4.1990 roku Axl zmienił swój stan cywilny. Jego wybranką była modelka Erin Everly (na zdjęciu niżej)

Jednak nie trwało to długo, bo już po 48 godzinach Erin wniosła do sądu sprawę o rozwód. Oprócz tego 30 października Axl został aresztowany za "czynną napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia" (uderzył butelką z czerwonym winem w głowę sąsiadkę gdy ta skarżyła się, że Axl za głośno puszcza muzykę... Warto wspomnieć, że tą sąsiadką była Polka mieszkająca w Stanach i nieszczęśliwie po sąsiedzku z Axlem, niejaka Gabriela Kantor). Po miesiącu przy głośnym chrapaniu Axl'a na sali sądowej postępowanie zostało umorzone.
Wcześniej jeszcze, bo w lipcu ukazała się ścieżka dźwiękowa do filmu Toma Cruise'a, Days Of Thunder ("Szybki jak błyskawica"), a na niej gunsowa wersja dylanowskeigo "Knockin' On Heaven's Door". Jedną z niewielu przerw na koncertowanie był występ z okazji rocznicy pisma RIP (9 listopada 1990) kiedy to Axl, Slash, Duff oraz Sebastian Bach (Skid Row), Lars Ulrich, James Hetfield i Kirk Hammett (wszyscy Metallica) wspólnie zagrali kilka kawałków (You're Crazy, For Whom The Bell Tolls, Piece Of Me, Hair Of The Dog, Whiplash).
(na zdjęciu Axl & Sebastian Bach)

(od lewej: Slash, Duff, Lars Ulrich, Sebastian Bach, Axl Rose)

(Slash pierwszy od lewej z Metallicą)

(od lewej JAMES ALAN HETFIELD wokalista Metallicy i Slash)

Tak więc rok 1990 upłynął Gunsom głównie na pracy w studiu i na 4 koncertach które dali przez cały rok. Poza tym na ...yyy życiu prywatnym, no i Slashowi na udzielaniu się na płytach innych artystów.
Ostatnio zmieniony ndz, 23 paź 2005, 14:48 przez SUNrise, łącznie zmieniany 3 razy.


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
1990 - SLASH Guest Appearances
SLASH ciągle jest zapraszany (teraz piszę ogólnie nie tylko o roku 1990) przez innych artystów aby nagrał z nimi kawałek lub dwa na ich płytę, lub coś zremiksował. Ale Slash nie przyjmuje każdego jednego zaproszenia. Jest bardzo wielu artystów, którym odmówił - m.in Puff Daddy. Bierze się to stąd, że Slash całe życie wyznaje jedną zasadę: "gra taką muzykę jakiej sam chciałby słuchać i gra taką muzykę jaką chciałby grać." Co więcej pracuje tylko z tymi artystami, których muzykę lubi. SLASH only works with artists whose music he likes, and who better to get a recommendation from than SLASH.
Jak w poście wyżej wspomniałam, Slash w roku 1990 'udzielał' się na płytach wielu różnych wykonawców (w większości byli to jego przyjaciele). Jednym z nich był Michael Jackson. Ale gdy współpracę z nim rozpoczynał, nie znali się jeszcze osobiście, co więcej nigdy nawet ze sobą nie rozmawiali, nie wspominając już o jakiejś przyjaźni. Zaprzyjaźnili się dopiero w 1991 r. Michael i Slash to jakże dwaj różne a jednocześnie bardzo podobne do siebie ludki. Slash miał wówczas 25 lat, a Michael 32. Pomijając ich wspólną miłość do zwierzątek, łączy ich jeszcze wiele innych cech. Oni po prostu wcześniej czy później musieli się spotkać i ze sobą zaprzyjaźnić. Ich znajomość i dobre relacje są dla mnie bardzo ważne i znaczące, ponieważ....jak chyba każdy już na tym forum wie Slash i Michael to moje dwie równorzędne największe (muzyczne) miłości na tym świecie
Każdego z nich kocham tak samo bardzo...chociaż każdego z nich inaczej. To tyle mojej prywaty, bo jak ja się wczuje w rolę "gawędziarki" i jak się na ten temat rozgadam to mnie zastanie koniec świata.
************************
Jak wszystkim fanom Michaela wiadomo Slash wziął udział w nagraniu dwóch piosenek na "Dangerous": były to Black or White i Give In To Me.
Żeby było chronologicznie to zacznę od pierwszej.


Historię powstawania tej piosenki wy znaju? Podejrzewam, że znaju więc w dwóch słowach przypomnę tylko, że pierwotna forma "Black or White" była początkowo nagrana na album Bad, ale ostatecznie to nagranie zostało odrzucone i na "Bad" się nie znalazło. To pierwsza sprawa. Druga, równie ważna to taka, że "Intro", które rozpoczyna piosenkę również było 'odpadkiem' z płyty "Bad". Poza tym, było pierwszą muzyczną rzeczą, jaka powstała w nowym domu Michaela - Neverland. ("That piece of music, the beginning part that Slash plays on, was first recorded at Michael's house,"). Ów intro odrzucone przy nagraniu "Bad" trafiło do szuflady i siedziało sobie w tej przysłowiowej szufladzie aż do sierpnia 1989 roku. Wówczas Michael zaczął poważnie myśleć nad nagraniem "Black or White" na swój nowy album. I przypomniał sobie wtedy o pewnym kawałku, który powstał przy okazji BAD. Skontaktował się wtedy z Billem Bottrelem (współautorem "Black Or White" i producentem) i opowiedział mu, że chce użyć tego kawałka jako "Intro" do "Black or White". Powiedział przy tym, że chciałby aby nagrał to niejaki Slash z Guns N' Roses. Jednak ściągnięcie Slasha do studia nie było początkowo takie łatwe i zajęło to Bettrelowi dużo czasu. Bettrel wspomina:"It took a long time before we got Slash on it.".
Rolą Bettrela było więc doprowadzenie do współpracy Michaela ze Slashem. (Bottrell paved the way for Jackson and Slash to work together). W końcu po kilku miesiącach udało się. Ale nie obyło się bez małych zgrzytów. Zawinił...Michael. Bottrel umówił Slasha i Michaela w studiu nagraniowym do spotkania miało dojść na początku 1990 roku. Jednak nie doszło, bo... Michael ( z niewiadomych przyczyn nie raczył zjawić się w studiu). Slash się trochę wściekł. Jak Bottrel opowiadał Slash był rozczarowany i zfrustrowany tym, że Michael nie pojawił się (Jackson wasn't even there for the session when Slash recorded that bit. He was disappointed, He was frustrated that Michael wasn't there."). Ale mimo tego, że MJ sprawę nagrywania jakby nie było SWOJEJ piosenki sobie olał, Slash nie wyszedł ze studia , a mógł. Jednak zachował się fair i skoro obiecał, że podejmie się nagrania, to podiął się. Nagrał gitarę do "Intra", która ostatecznie można usłyszeć nie tylko w pierwszej minucie utworu, ale w całej piosence. Tych kilka charakterystycznych riffów rozpoczynających się tak w 60 sekundzie piosenki i powtarzających się kilkakrotnie przez cały utwór to oczywiście gitarka Slasha. Swoją drogą, to moje ulubione momenty "Black or White". Słychać w nich tę zaciętosć i jakiegoś rozdaju agresywność Slasha. Można sobie wtedy wyobrażać jak to zdenerwowany (na Michaela za jego nieobecność) Slash, siedzi w studiu i szarpie struny gitary. Jakkolwiek... to co tego dnia Slash zagrał to słyszymy dziś na płycie. Michaelowi musiało spodobać się, bo nie poprosił go o żadne poprawki. Jak nagrał tak zostało. Kolejne roczarowanie ze strony Michaela to takie, że mimo iż dźwięki nagrane do "Intra" zostały wykorzystane w całej piosence, to oficjalnie w książeczce Slash wymieniony jest tylko jako autor "INTRA". Slashowi, to jednak nie przeszkadza, bo jego takie sprawy jak wymienianie jego nazwiska w książeczkach dołączanych do płyt itp. miejsach w ogóle nie obchodzą. Liczy się tylko muzyka.




Po tym nieszczęsnym nagraniu do "Black Or White" wydawać by się mogło, że się więcej nie spotkają, ale... półtora roku później (połowa 1991) Slash odebrał telefon. Jak wspominał w "Guitar World" w słuchawce usłyszał "Hi, Slash. It's Michael Jackson here". Michael powiedział mu, że ma, cytuję: "a power ballad, 'Give In to Me'" i że chce aby Slash nagrał do tego swoją solówkę. Slash na to, że chce zobaczyć co to za piosenka, więc Michael wysłał mu taśmę z tą piosenką, na której poza słabym 'zarysem' muzycznym nie było nagranych żadnych instrumentów, gitar też nie. (Slash: "He sent me a tape of the song that had no guitars other than some slow picking"). Slash po przesłuchaniu oddzwonił do MJ'a i opowiedział mu przez telefon, jakie ma pomysły związane z tą piosenką i jak chciałby aby ona brzmiała. Nie umówili się jednak na konkretne nagrania.
Niedługo później Slash wyjechał do Afryki i będąc w Afryce dostał telefon, w którym poinformowano go, że Michael chce nagrywać piosenkę. Slash jednak będąc w Afryce nie miał jak zjawić się w studiu i nagrać swojej solówki. Jak wspominał plany co do nagrania tej piosenki między nim a MJ nie były dopracowane. Ekipa Michaela powiedziała wtedy MJ by nagrali tę piosenkę bez Slasha, ale Michael mocno się sprzeciwił i zarządził, że rozpoczną nagrywać piosenkę dopiero wtedy jak Slash wróci z Afryki. Po czym Michael zadzwonił do Slasha przedstwaił mu jak sprawa się ma, wtedy Slash jeszcze tego samego dnia (I got off the plane and drove to the studio) wsiadł w samolot i przyjechał do studia. Slash:"Zasadniczo odszedłem od wcześniejszych ustaleń, wziołem gitarę i zacząłem grać - to było to! Wszystko co wtedy powstało, było naprawdę spontaniczne, nie ustalane wcześniej. Michael chciał tylko, aby było to coś w moim stylu, w stylu Guns N' Roses. Powiedział mi, że do nagrania tej piosenki chce tylko mnie. Nie wywierał żadnych nacisków, jak moja gitara ma brzmieć, grałem jak chciałem. Był naprawdę zadowolony ze mnie. Nie wywodzę się z heavy-metalowej szkoły gitarowego grania. Wszystkie rzeczy, które robię pochodzą z tego samego miejsca, z którego pochodzi Michael Jackson (Slash ma tu na myśli afrykańskie korzenie i afrykańskie poczucie rytmu). Mimo, że muzycznie poszliśmy w bardzo oddzielnych kierunkach czy w inne strony, ale kiedy ten mur upada, okazuje się, że nasza muzyka pochodzi z tego samego źródła* [ moja mała cenzura, co do wyrazu 'źródło', ponieważ Slash wyraził się w oryginale "...it all comes from the same shit*." ]. Tak mówił Slash w "WG" zaraz po nagraniu "Give In To Me" w 1991 r. Co z "Give In To Me" powstało? Jak to określono "one of the best Slash solos".
Skrótowo streszczając, tak się sytuacja przedstawia, mam nadzieję, że jako tako zrozumiałe dla społeczeństwa
1990 - SLASH Guest Appearances
SLASH ciągle jest zapraszany (teraz piszę ogólnie nie tylko o roku 1990) przez innych artystów aby nagrał z nimi kawałek lub dwa na ich płytę, lub coś zremiksował. Ale Slash nie przyjmuje każdego jednego zaproszenia. Jest bardzo wielu artystów, którym odmówił - m.in Puff Daddy. Bierze się to stąd, że Slash całe życie wyznaje jedną zasadę: "gra taką muzykę jakiej sam chciałby słuchać i gra taką muzykę jaką chciałby grać." Co więcej pracuje tylko z tymi artystami, których muzykę lubi. SLASH only works with artists whose music he likes, and who better to get a recommendation from than SLASH.
Jak w poście wyżej wspomniałam, Slash w roku 1990 'udzielał' się na płytach wielu różnych wykonawców (w większości byli to jego przyjaciele). Jednym z nich był Michael Jackson. Ale gdy współpracę z nim rozpoczynał, nie znali się jeszcze osobiście, co więcej nigdy nawet ze sobą nie rozmawiali, nie wspominając już o jakiejś przyjaźni. Zaprzyjaźnili się dopiero w 1991 r. Michael i Slash to jakże dwaj różne a jednocześnie bardzo podobne do siebie ludki. Slash miał wówczas 25 lat, a Michael 32. Pomijając ich wspólną miłość do zwierzątek, łączy ich jeszcze wiele innych cech. Oni po prostu wcześniej czy później musieli się spotkać i ze sobą zaprzyjaźnić. Ich znajomość i dobre relacje są dla mnie bardzo ważne i znaczące, ponieważ....jak chyba każdy już na tym forum wie Slash i Michael to moje dwie równorzędne największe (muzyczne) miłości na tym świecie

************************
Jak wszystkim fanom Michaela wiadomo Slash wziął udział w nagraniu dwóch piosenek na "Dangerous": były to Black or White i Give In To Me.
Żeby było chronologicznie to zacznę od pierwszej.


Historię powstawania tej piosenki wy znaju? Podejrzewam, że znaju więc w dwóch słowach przypomnę tylko, że pierwotna forma "Black or White" była początkowo nagrana na album Bad, ale ostatecznie to nagranie zostało odrzucone i na "Bad" się nie znalazło. To pierwsza sprawa. Druga, równie ważna to taka, że "Intro", które rozpoczyna piosenkę również było 'odpadkiem' z płyty "Bad". Poza tym, było pierwszą muzyczną rzeczą, jaka powstała w nowym domu Michaela - Neverland. ("That piece of music, the beginning part that Slash plays on, was first recorded at Michael's house,"). Ów intro odrzucone przy nagraniu "Bad" trafiło do szuflady i siedziało sobie w tej przysłowiowej szufladzie aż do sierpnia 1989 roku. Wówczas Michael zaczął poważnie myśleć nad nagraniem "Black or White" na swój nowy album. I przypomniał sobie wtedy o pewnym kawałku, który powstał przy okazji BAD. Skontaktował się wtedy z Billem Bottrelem (współautorem "Black Or White" i producentem) i opowiedział mu, że chce użyć tego kawałka jako "Intro" do "Black or White". Powiedział przy tym, że chciałby aby nagrał to niejaki Slash z Guns N' Roses. Jednak ściągnięcie Slasha do studia nie było początkowo takie łatwe i zajęło to Bettrelowi dużo czasu. Bettrel wspomina:"It took a long time before we got Slash on it.".
Rolą Bettrela było więc doprowadzenie do współpracy Michaela ze Slashem. (Bottrell paved the way for Jackson and Slash to work together). W końcu po kilku miesiącach udało się. Ale nie obyło się bez małych zgrzytów. Zawinił...Michael. Bottrel umówił Slasha i Michaela w studiu nagraniowym do spotkania miało dojść na początku 1990 roku. Jednak nie doszło, bo... Michael ( z niewiadomych przyczyn nie raczył zjawić się w studiu). Slash się trochę wściekł. Jak Bottrel opowiadał Slash był rozczarowany i zfrustrowany tym, że Michael nie pojawił się (Jackson wasn't even there for the session when Slash recorded that bit. He was disappointed, He was frustrated that Michael wasn't there."). Ale mimo tego, że MJ sprawę nagrywania jakby nie było SWOJEJ piosenki sobie olał, Slash nie wyszedł ze studia , a mógł. Jednak zachował się fair i skoro obiecał, że podejmie się nagrania, to podiął się. Nagrał gitarę do "Intra", która ostatecznie można usłyszeć nie tylko w pierwszej minucie utworu, ale w całej piosence. Tych kilka charakterystycznych riffów rozpoczynających się tak w 60 sekundzie piosenki i powtarzających się kilkakrotnie przez cały utwór to oczywiście gitarka Slasha. Swoją drogą, to moje ulubione momenty "Black or White". Słychać w nich tę zaciętosć i jakiegoś rozdaju agresywność Slasha. Można sobie wtedy wyobrażać jak to zdenerwowany (na Michaela za jego nieobecność) Slash, siedzi w studiu i szarpie struny gitary. Jakkolwiek... to co tego dnia Slash zagrał to słyszymy dziś na płycie. Michaelowi musiało spodobać się, bo nie poprosił go o żadne poprawki. Jak nagrał tak zostało. Kolejne roczarowanie ze strony Michaela to takie, że mimo iż dźwięki nagrane do "Intra" zostały wykorzystane w całej piosence, to oficjalnie w książeczce Slash wymieniony jest tylko jako autor "INTRA". Slashowi, to jednak nie przeszkadza, bo jego takie sprawy jak wymienianie jego nazwiska w książeczkach dołączanych do płyt itp. miejsach w ogóle nie obchodzą. Liczy się tylko muzyka.




Po tym nieszczęsnym nagraniu do "Black Or White" wydawać by się mogło, że się więcej nie spotkają, ale... półtora roku później (połowa 1991) Slash odebrał telefon. Jak wspominał w "Guitar World" w słuchawce usłyszał "Hi, Slash. It's Michael Jackson here". Michael powiedział mu, że ma, cytuję: "a power ballad, 'Give In to Me'" i że chce aby Slash nagrał do tego swoją solówkę. Slash na to, że chce zobaczyć co to za piosenka, więc Michael wysłał mu taśmę z tą piosenką, na której poza słabym 'zarysem' muzycznym nie było nagranych żadnych instrumentów, gitar też nie. (Slash: "He sent me a tape of the song that had no guitars other than some slow picking"). Slash po przesłuchaniu oddzwonił do MJ'a i opowiedział mu przez telefon, jakie ma pomysły związane z tą piosenką i jak chciałby aby ona brzmiała. Nie umówili się jednak na konkretne nagrania.
Niedługo później Slash wyjechał do Afryki i będąc w Afryce dostał telefon, w którym poinformowano go, że Michael chce nagrywać piosenkę. Slash jednak będąc w Afryce nie miał jak zjawić się w studiu i nagrać swojej solówki. Jak wspominał plany co do nagrania tej piosenki między nim a MJ nie były dopracowane. Ekipa Michaela powiedziała wtedy MJ by nagrali tę piosenkę bez Slasha, ale Michael mocno się sprzeciwił i zarządził, że rozpoczną nagrywać piosenkę dopiero wtedy jak Slash wróci z Afryki. Po czym Michael zadzwonił do Slasha przedstwaił mu jak sprawa się ma, wtedy Slash jeszcze tego samego dnia (I got off the plane and drove to the studio) wsiadł w samolot i przyjechał do studia. Slash:"Zasadniczo odszedłem od wcześniejszych ustaleń, wziołem gitarę i zacząłem grać - to było to! Wszystko co wtedy powstało, było naprawdę spontaniczne, nie ustalane wcześniej. Michael chciał tylko, aby było to coś w moim stylu, w stylu Guns N' Roses. Powiedział mi, że do nagrania tej piosenki chce tylko mnie. Nie wywierał żadnych nacisków, jak moja gitara ma brzmieć, grałem jak chciałem. Był naprawdę zadowolony ze mnie. Nie wywodzę się z heavy-metalowej szkoły gitarowego grania. Wszystkie rzeczy, które robię pochodzą z tego samego miejsca, z którego pochodzi Michael Jackson (Slash ma tu na myśli afrykańskie korzenie i afrykańskie poczucie rytmu). Mimo, że muzycznie poszliśmy w bardzo oddzielnych kierunkach czy w inne strony, ale kiedy ten mur upada, okazuje się, że nasza muzyka pochodzi z tego samego źródła* [ moja mała cenzura, co do wyrazu 'źródło', ponieważ Slash wyraził się w oryginale "...it all comes from the same shit*." ]. Tak mówił Slash w "WG" zaraz po nagraniu "Give In To Me" w 1991 r. Co z "Give In To Me" powstało? Jak to określono "one of the best Slash solos".
Skrótowo streszczając, tak się sytuacja przedstawia, mam nadzieję, że jako tako zrozumiałe dla społeczeństwa

Ostatnio zmieniony ndz, 23 paź 2005, 14:51 przez SUNrise, łącznie zmieniany 1 raz.


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
1990 - uzupełnienie
Coś nie mogę wyjść z tego Rozdziału VIII...powracam bo zapomniałam o jednej ważnej sprawie, albo i o kilku...
Kiedy następna płyta? Duff opowiada o czasie ciszy: Mieliśmy zawsze wystarczająco dużo kawałków nie?! Pojechaliśmy do Chicago - Slash, ja i Steven - żeby trochę popracować nad materiałem. Czekaliśmy na Axla i Izzy'ego. Axl miał swoje powody żeby nie przyjechać. Izzy przeżywał akurat ciężki okres i postanowił popodróżować sobie po świecie. Siedzieliśmy więc w trójkę w Chicago przez trzy miesiące i ostro dawaliśmy. Ale przy okazji udało nam się dopracować parę rzeczy. hehe to tak jako wstęp.
Tak naprawdę chciałam o czymś innym...
Slasha spotkała w tym czasie pewna mała przyjemność. Gibson poprosił go o pozwolenie na produkcję specjalnego modelu Les - Paul - Slash, który miał zostać nazwany imieniem gitarzysty. Krwistoczerwona deska, jaskrawo-żółty przełącznik tonów, czarne przystawki, czarne żelastwo. Z początku Slash wzbraniał się twierdząc, że nie zasłużył jeszcze na takie wyróżnienie. Mówił, że może po wydaniu drugiego albumu... (ach ta jego słodka skromność), ale ostatecznie zgodził się i... oto jak wygląda produkowany od 1990 roku Slash's Gibson do nabycia w sklepach za..."rozsądną" cenę.

PIĘKNA PRAWDA?

Skoro już się wszyscy pozachwycali
to jeszcze parę rzeczy może o nadchodzącym albumie??
Ale kiedy on się pojawi?! Uff, w lecie 1990 weszli do studia. Nowy perkusista, Matt Sorum (wcześniej bębnił w The Cult o czym bla bla juz pisałam), stał się pełnoprawnym członkiem zespołu. W odróżnieniu od dwóch innych, którzy w tym czasie też współpracowali z Guns N' Roses (Adam Marples, Martin Chambers). No i pojawił się też szósty Gunner - Dizzy Reed, klawiszowiec, przyjaciel Axla (bla bla o tym też już pisałam). Ale zaraz, zaraz...Klawisze w Guns N' Roses? Jeszcze niedawno Slash nie dopuszczał takiej możliwości. Slash: Na początku pomyślałem - "Nie potrzebujemy śmierdzących klawiszy !" I dawałem Dizzy'emu popalić. Na zasadzie - "Spieprzyłeś tu przez te swoje klawisze, po prostu nie graj!". Teraz jest naprawdę częścią zespołu i kocham go nad życie. Ale pewnie pamięta, jaki byłem nieprzyjemny...
Ja tam wierzę, że dawno zapomniał i przebaczył
Slash i Axl współpracowali wtedy także z innymi muzykami. Axl brał udział w sesjach Dona Henleya, a Slash..., no a Slasher pomagał w nagraniach Bobowi Dylanowi, Michaelowi Jacksonowi, Lenny'emu Kravitzowi i Iggy'emu Popowi., itd. (Blablabla ale o tym już wspominałam). To jego udzielanie się dla innych stało się zresztą powodem częstych kłótni z Axlem . Jeśli mowa o projektach "ubocznych" , nie należy pomijać stworzonego przez Iggy Pop'a "Brick By Brick", w nagraniu którego poza Slashem wziął udział również Duff.
W tym roku, były też w zespole dwa rozwody. Najpierw rozwiódł się Duff (po dwóch latach małżeństwa), a później Axl, który brał ślub zaledwie kilka miesięcy wcześniej (w kwietniu '90). Związek ten przyciągnął uwagę prasy brukowej całego świata i tej "mniej zaangażowanej muzycznie" . Zanim Axl wziął ślub, Erin była jego narzeczoną przez jakieś 4 lata. Związkowi temu bardzo sprzeciwiał się jej ojciec - Don Everly (wokalista popowego zespołu Everly Brothers). Zresztą faktem, który absorbował ową prasę najbardziej, był może nie tyle sam ślub, co nieustanne kłótnie i bijatyki między małżonkami, z których co tu ukrywać, biedna Erin nie wychodziła w najlepszym stanie. Cztery lata spotykania się i zaledwie dwie doby małżeństwa wystarczyły, aby Erin przejrzała na oczy i zobaczyła to czego nie widziała przez wspomniane 4 lata. Rozwód jednak dostała dopiero po 6 (a jak mówią inne źródła) po 9 miesiącach. Później w magazynie "People" żaliła się jak to Axl ją tłukł, ponoć już po nocy poślubnej - co było właśnie powodem po 2 dniach wniesienia do sądu pozwu o rozwód. BTW Axl się już nigdy więcej nie ożenił, do dziś jest sam, więc....jakby ktoś chciał...
Co prawda Axl po rozstaniu z Erin nie pozostał długo sam. Sercem krewkiego wokalisty zawładnęła szybko nowa piękność, kolejna modelka Stephanie Seymour - znana z teledysków "Don't Cry" i "November Rain". Ale zostawmy może jednak sprawy, którymi na co dzień zajmuje się kilka...dziesiąt znanych również na naszym rynku czasopism, i przejdźmy do zbliżającego się coraz większymi krokami albumu.
Jak już wspomniałam od momentu wymiany perkusisty, prace nad materiałem poczęły iść stosunkowo szybko, czego efektem był pierwszy utwór, który publicznie zaprezentowany został na ścieżce dźwiękowej filmu "Days Of Thunder" chodzi tu oczywiście o doskonały cover utworu "Knockin' Of Heaven's Door", na temat którego z wielkim uznaniem wypowiadał się zresztą sam autor - Bob Dylan.
Ok. tyle sobie na razie przypomniałam...Jak ja mogłam zapomnieć wcześniej napisać o Gibsonie.
To jeszcze może na koniec jedno zdjątko Slash Gibsonka. Wcześniej pokazywałam fotki tej z czerwoną deską to teraz dla odmiany ta z czarną. Z rysuneczkiem i autografem slasha (rok 2001)...ale się wzruszyłam

I już na zupełny koniec (wiem, że mi się ciężko od tematu odczepić, ale zawsze tak mam jak widzę takie gitarki
) zdjątko Slasha z samym panem Les Paulem Gibsonem (zdj. z roku 2004)

1990 - uzupełnienie
Coś nie mogę wyjść z tego Rozdziału VIII...powracam bo zapomniałam o jednej ważnej sprawie, albo i o kilku...
Kiedy następna płyta? Duff opowiada o czasie ciszy: Mieliśmy zawsze wystarczająco dużo kawałków nie?! Pojechaliśmy do Chicago - Slash, ja i Steven - żeby trochę popracować nad materiałem. Czekaliśmy na Axla i Izzy'ego. Axl miał swoje powody żeby nie przyjechać. Izzy przeżywał akurat ciężki okres i postanowił popodróżować sobie po świecie. Siedzieliśmy więc w trójkę w Chicago przez trzy miesiące i ostro dawaliśmy. Ale przy okazji udało nam się dopracować parę rzeczy. hehe to tak jako wstęp.
Tak naprawdę chciałam o czymś innym...
Slasha spotkała w tym czasie pewna mała przyjemność. Gibson poprosił go o pozwolenie na produkcję specjalnego modelu Les - Paul - Slash, który miał zostać nazwany imieniem gitarzysty. Krwistoczerwona deska, jaskrawo-żółty przełącznik tonów, czarne przystawki, czarne żelastwo. Z początku Slash wzbraniał się twierdząc, że nie zasłużył jeszcze na takie wyróżnienie. Mówił, że może po wydaniu drugiego albumu... (ach ta jego słodka skromność), ale ostatecznie zgodził się i... oto jak wygląda produkowany od 1990 roku Slash's Gibson do nabycia w sklepach za..."rozsądną" cenę.
PIĘKNA PRAWDA?


Skoro już się wszyscy pozachwycali

Ale kiedy on się pojawi?! Uff, w lecie 1990 weszli do studia. Nowy perkusista, Matt Sorum (wcześniej bębnił w The Cult o czym bla bla juz pisałam), stał się pełnoprawnym członkiem zespołu. W odróżnieniu od dwóch innych, którzy w tym czasie też współpracowali z Guns N' Roses (Adam Marples, Martin Chambers). No i pojawił się też szósty Gunner - Dizzy Reed, klawiszowiec, przyjaciel Axla (bla bla o tym też już pisałam). Ale zaraz, zaraz...Klawisze w Guns N' Roses? Jeszcze niedawno Slash nie dopuszczał takiej możliwości. Slash: Na początku pomyślałem - "Nie potrzebujemy śmierdzących klawiszy !" I dawałem Dizzy'emu popalić. Na zasadzie - "Spieprzyłeś tu przez te swoje klawisze, po prostu nie graj!". Teraz jest naprawdę częścią zespołu i kocham go nad życie. Ale pewnie pamięta, jaki byłem nieprzyjemny...
Ja tam wierzę, że dawno zapomniał i przebaczył

Slash i Axl współpracowali wtedy także z innymi muzykami. Axl brał udział w sesjach Dona Henleya, a Slash..., no a Slasher pomagał w nagraniach Bobowi Dylanowi, Michaelowi Jacksonowi, Lenny'emu Kravitzowi i Iggy'emu Popowi., itd. (Blablabla ale o tym już wspominałam). To jego udzielanie się dla innych stało się zresztą powodem częstych kłótni z Axlem . Jeśli mowa o projektach "ubocznych" , nie należy pomijać stworzonego przez Iggy Pop'a "Brick By Brick", w nagraniu którego poza Slashem wziął udział również Duff.
W tym roku, były też w zespole dwa rozwody. Najpierw rozwiódł się Duff (po dwóch latach małżeństwa), a później Axl, który brał ślub zaledwie kilka miesięcy wcześniej (w kwietniu '90). Związek ten przyciągnął uwagę prasy brukowej całego świata i tej "mniej zaangażowanej muzycznie" . Zanim Axl wziął ślub, Erin była jego narzeczoną przez jakieś 4 lata. Związkowi temu bardzo sprzeciwiał się jej ojciec - Don Everly (wokalista popowego zespołu Everly Brothers). Zresztą faktem, który absorbował ową prasę najbardziej, był może nie tyle sam ślub, co nieustanne kłótnie i bijatyki między małżonkami, z których co tu ukrywać, biedna Erin nie wychodziła w najlepszym stanie. Cztery lata spotykania się i zaledwie dwie doby małżeństwa wystarczyły, aby Erin przejrzała na oczy i zobaczyła to czego nie widziała przez wspomniane 4 lata. Rozwód jednak dostała dopiero po 6 (a jak mówią inne źródła) po 9 miesiącach. Później w magazynie "People" żaliła się jak to Axl ją tłukł, ponoć już po nocy poślubnej - co było właśnie powodem po 2 dniach wniesienia do sądu pozwu o rozwód. BTW Axl się już nigdy więcej nie ożenił, do dziś jest sam, więc....jakby ktoś chciał...

Jak już wspomniałam od momentu wymiany perkusisty, prace nad materiałem poczęły iść stosunkowo szybko, czego efektem był pierwszy utwór, który publicznie zaprezentowany został na ścieżce dźwiękowej filmu "Days Of Thunder" chodzi tu oczywiście o doskonały cover utworu "Knockin' Of Heaven's Door", na temat którego z wielkim uznaniem wypowiadał się zresztą sam autor - Bob Dylan.
Ok. tyle sobie na razie przypomniałam...Jak ja mogłam zapomnieć wcześniej napisać o Gibsonie.

To jeszcze może na koniec jedno zdjątko Slash Gibsonka. Wcześniej pokazywałam fotki tej z czerwoną deską to teraz dla odmiany ta z czarną. Z rysuneczkiem i autografem slasha (rok 2001)...ale się wzruszyłam

I już na zupełny koniec (wiem, że mi się ciężko od tematu odczepić, ale zawsze tak mam jak widzę takie gitarki





HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
Będzie to takie kilkuczęściowe podsumowanie lat 1987-1990. Tym razem nie będą to moje wypociny, ale samych członków zespołu GN'R: Slasha, Duffa, Axla. A ściślej ujmując towarzyszącego Gunsom, podczas kilku koncertów i w życiu prywatnym Micka Walla, dziennikarza czasopisma "Kerrang!". Mick Wall jako znajomy Slasha zrobił w latach 1987-1990 naprawdę kupę dobrej roboty, w tym nagrał kilka 90-minutowych wywiadów ze Slashem, poza nimi przeprowadził pięć obszernych wywiadów: trzy ze Slashem, jeden z Duffem i jeden z Axlem. I ten materiał tutaj właśnie zamieszczę. Może ktoś kiedyś zabłąka się na to forum i akurat zainteresuje się Gunsami, więc robię to dla potomności. A doskonale wiem, ze jeśli ktoś nie interesował się Gunsami w latach kiedy zespół istniał, to dziś znalezienie czegoś na ich temat w prasie itp. miejscach, graniczy niemalże z cudem (przynajmniej jeśli chodzi o nasz kraj).
A wywiady i cały materiał z "Kerrang!" są naprawdę świetnie zrobione. I bardzo zachęcam do poświęcenia się i przeczytania całego materiału (spróbuję go jakoś podzielić i dawać partiami, bo jest tego rzeczywiście sporo). Może w ciągu 2-3 dni się wyrobię
Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ilość tekstu może zniechęcać, no i że słownictwo (wówczas 23-24 letniego) Slasha, może nieco bulwersować i co wrażliwszych od wszelkich "fucków" mogą rozboleć oczy, ale ani nie lubię ani nie chcę ani nie zamierzam cenzurować Slasha czy któregoś z pozostałych Gunsów. To są proste chłopaki, które walą prosto z mostu to co im ślina na język przyniesie. W dodatku Slash wszystkie wywiady będzie dawał w...nazwijmy to..alkoholowym upojeniu. co w t y c h czasach jest w jego przypadku rzeczą normalną. Są prawdziwi i realni w każdej wypowiadanej literze. Jeżeli uważają, że coś jest do dupy, to mówią o tym wprost. A Slash...no sami zobaczycie.
Wywiady są moim zdaniem świetne i naprawdę sporo można się od nich dowiedzieć. Tyle zachęty
Jako zwiastun, dwa cytaty:
SLASH "Dorastałem w swego rodzaju zbuntowanej, hippisowskiej rodzinie. Pozostawiano mi wiele swobody jako dzieciakowi. Zacząłem używać słowa fuck, kiedy miałem jakieś siedem czy osiem lat, i cały czas powtarzałem rodzicom: fuck off. Wielu ludziom wydawało się to trochę szokujące...".
SLASH na początku roku 1990, po nagraniu "Black or White" dla MJ: " Nagrywanie jego płyty jest zarówno najbardziej sterylnym, jak i twórczym procesem, w jakim uczestniczyłem. Całość składana jest z gotowych próbek z taśmy. Gra perkusji i akordy są gotowe, dodaje się tylko to i owo, aby wszystko brzmiało inaczej. Zupełnie odmiennie niż u nas [w GN'R]. Michael ma studio wynajęte na jakieś dziesięć lat, a pojawia się w nim raz w miesiącu. Pewnie nigdy nie poznam go osobiście. To jest trochę dziwne..."
(rok później będzie znał już Michaela osobiście i będą mówić o sobie nawzajem, że są przyjaciółmi
).
To tyle jeśli chodzi o jako taki wstęp.

PLAN "ZAJĘĆ" BĘDZIE NASTĘPUJĄCY (ale może ulec małej zmianie. Się zobaczy). Wszystko co tu zamieszczę, to materiał opublikowany w czasopismie "Kerrang!" - czytany wówczas na bieżąco przez samych GN'R. Jak Axl określił te wywiady w 1990 r, są to "nieustające przygody Slasha".No i rzeczywiście Slasha i jego nieokiełznanego języka będzie tu najwięcej. :
1. PARĘ SŁÓW WPROWADZENIA, CZYLI DLA PRZYPOMNIENIA KRÓTKA HISTORIA GUNSÓW (dużo cytatów 'ze Slasha'),
2. CZERWIEC 1988 - WYWIAD ZE SLASHEM
3. PAŹDZIERNIK 1988 - WYWAID ZE SLASHEM
4. MARZEC 1989 - WYWIAD ZE SLASHEM
5. STYCZEŃ 1990 - WYWIAD Z DUFFEM
6. STYCZEŃ 1990 - WYWIAD Z AXLEM
7. ZAKOŃCZENIE (kilkuczęściowe....chyba).
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
Będzie to takie kilkuczęściowe podsumowanie lat 1987-1990. Tym razem nie będą to moje wypociny, ale samych członków zespołu GN'R: Slasha, Duffa, Axla. A ściślej ujmując towarzyszącego Gunsom, podczas kilku koncertów i w życiu prywatnym Micka Walla, dziennikarza czasopisma "Kerrang!". Mick Wall jako znajomy Slasha zrobił w latach 1987-1990 naprawdę kupę dobrej roboty, w tym nagrał kilka 90-minutowych wywiadów ze Slashem, poza nimi przeprowadził pięć obszernych wywiadów: trzy ze Slashem, jeden z Duffem i jeden z Axlem. I ten materiał tutaj właśnie zamieszczę. Może ktoś kiedyś zabłąka się na to forum i akurat zainteresuje się Gunsami, więc robię to dla potomności. A doskonale wiem, ze jeśli ktoś nie interesował się Gunsami w latach kiedy zespół istniał, to dziś znalezienie czegoś na ich temat w prasie itp. miejscach, graniczy niemalże z cudem (przynajmniej jeśli chodzi o nasz kraj).
A wywiady i cały materiał z "Kerrang!" są naprawdę świetnie zrobione. I bardzo zachęcam do poświęcenia się i przeczytania całego materiału (spróbuję go jakoś podzielić i dawać partiami, bo jest tego rzeczywiście sporo). Może w ciągu 2-3 dni się wyrobię

Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ilość tekstu może zniechęcać, no i że słownictwo (wówczas 23-24 letniego) Slasha, może nieco bulwersować i co wrażliwszych od wszelkich "fucków" mogą rozboleć oczy, ale ani nie lubię ani nie chcę ani nie zamierzam cenzurować Slasha czy któregoś z pozostałych Gunsów. To są proste chłopaki, które walą prosto z mostu to co im ślina na język przyniesie. W dodatku Slash wszystkie wywiady będzie dawał w...nazwijmy to..alkoholowym upojeniu. co w t y c h czasach jest w jego przypadku rzeczą normalną. Są prawdziwi i realni w każdej wypowiadanej literze. Jeżeli uważają, że coś jest do dupy, to mówią o tym wprost. A Slash...no sami zobaczycie.
Wywiady są moim zdaniem świetne i naprawdę sporo można się od nich dowiedzieć. Tyle zachęty

Jako zwiastun, dwa cytaty:
SLASH "Dorastałem w swego rodzaju zbuntowanej, hippisowskiej rodzinie. Pozostawiano mi wiele swobody jako dzieciakowi. Zacząłem używać słowa fuck, kiedy miałem jakieś siedem czy osiem lat, i cały czas powtarzałem rodzicom: fuck off. Wielu ludziom wydawało się to trochę szokujące...".
SLASH na początku roku 1990, po nagraniu "Black or White" dla MJ: " Nagrywanie jego płyty jest zarówno najbardziej sterylnym, jak i twórczym procesem, w jakim uczestniczyłem. Całość składana jest z gotowych próbek z taśmy. Gra perkusji i akordy są gotowe, dodaje się tylko to i owo, aby wszystko brzmiało inaczej. Zupełnie odmiennie niż u nas [w GN'R]. Michael ma studio wynajęte na jakieś dziesięć lat, a pojawia się w nim raz w miesiącu. Pewnie nigdy nie poznam go osobiście. To jest trochę dziwne..."
(rok później będzie znał już Michaela osobiście i będą mówić o sobie nawzajem, że są przyjaciółmi

To tyle jeśli chodzi o jako taki wstęp.

PLAN "ZAJĘĆ" BĘDZIE NASTĘPUJĄCY (ale może ulec małej zmianie. Się zobaczy). Wszystko co tu zamieszczę, to materiał opublikowany w czasopismie "Kerrang!" - czytany wówczas na bieżąco przez samych GN'R. Jak Axl określił te wywiady w 1990 r, są to "nieustające przygody Slasha".No i rzeczywiście Slasha i jego nieokiełznanego języka będzie tu najwięcej. :
1. PARĘ SŁÓW WPROWADZENIA, CZYLI DLA PRZYPOMNIENIA KRÓTKA HISTORIA GUNSÓW (dużo cytatów 'ze Slasha'),
2. CZERWIEC 1988 - WYWIAD ZE SLASHEM
3. PAŹDZIERNIK 1988 - WYWAID ZE SLASHEM
4. MARZEC 1989 - WYWIAD ZE SLASHEM
5. STYCZEŃ 1990 - WYWIAD Z DUFFEM
6. STYCZEŃ 1990 - WYWIAD Z AXLEM
7. ZAKOŃCZENIE (kilkuczęściowe....chyba).


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
CZĘŚĆ 1.
WSTĘP (całość będę pisać dużą czcionką [i proszę na mnie nie krzyczeć
] i małymi partiami żeby sie lepiej czytało).
Po raz pierwszy spotkałem członków zespołu Guns N'Roses w 1987 roku, kiedy magazyn "Kerrang!" zlecił mi napisanie recenzji z jednego z ich wcześniejszych występów w Wielkiej Brytanii. Sława nie poraziła ich wtedy jeszcze - chociaż wyraźnie było to tylko kwestią czasu -i zespół ustosunkował się do mnie niezwykle przychylnie. Rozmawialiśmy w ich garderobie tuż przed koncertem i uzgodniliśmy przed rozstaniem, że byłoby dobrze umówić się na "oficjalny" wywiad: "Kiedyś, w ciągu najbliższych kilku dni" - zapewnił mnie Alan Niven, ich dobroduszny, urodzony w Nowej Zelandii menedżer.
No cóż, te, "najbliższe kilka dni" zamieniły się w tygodnie, a tygodnie w miesiące i w końcu po upływie niemal roku zdobyłem swój pierwszy wywiad z Guns N'Roses. Ale nie miało to właściwie żadnego znaczenia. Wszak już w początkowym okresie istnienia zespołu było wiadomo, że próba dokładnego zaplanowania spotkania z którymkolwiek członkiem Guns N'Roses była zamysłem całkowicie chybionym. Tak jak to, że ich pierwszy album, Appetite for Destruction, osiągnął w samych Stanach sprzedaż ponad szesnastu milionów egzemplarzy; jak to, że dwóch fanów poniosło śmierć podczas ich niefortunnego koncertu w Castle Donington w 1988 roku; jak to, że ich "zła sława" w ciągu zaledwie trzech lat i po wydaniu dokładnie półtora albumu uczyniła z nich "żywą legendę". Do pierwszej rozmowy nie doszło, bo - cytując ulubione powiedzenie zespołu - tak "po prostu wyszło". Albo - jak w tym wypadku - nie wyszło. W każdym razie nie sposób było czegokolwiek zaplanować, jeśli chodzi o zespół Guns N'Roses, tak jak nie sposób jest ustalić, który moment jest akurat odpowiedni dla wschodu słońca. Po prostu trzeba było tam być. Z wyjątkiem cytatów znajdujących się w ostatnim rozdziale, wywiady zamieszczone tutaj były przeprowadzone na przestrzeni prawie dwóch lat, od 1988 do 1990 roku. Zgodnie z wstępnym zamysłem, rozmowy zostały nagrane na zlecenie angielskiego magazynu "Kerrang!" i rzeczywiście ukazały się wtedy na łamach zarówno "Kerrang!", jak i kilku innych czasopism o podobnym profilu [przypadek tłum.]
W wypadku gdy mamy do czynienia jednak z takimi osobowościami jak W. Axl Rose czy Slash - Jaggerem i Richardsem swojego pokolenia - i to w momencie gdy rodzi się całkowicie nowa legenda rock'n'rolla, niemalże wszystko, co mieli oni do powiedzenia, wydawało się ciekawe, ważne, a przede wszystkim - szczere. Najbardziej przemawiała do mnie zawsze ta właśnie cecha: niezaprzeczalna szczerość ich wypowiedzi. Tym bardziej że zarówno to, co mówili, jak i to, co w końcu bardzo wcześnie zaczęli sobą reprezentować, choć niekoniecznie było przyjemne, ale zawsze przynajmniej szczere. W czasach kiedy chciwość, kłamstwo i samooszukiwanie się stały się cnotami, prawda, która przebijała z rozmowy z członkami Guns N'Roses, sprawiała, że to, co mieli do powiedzenia, było niezwykle fascynujące, bardzo osobiste i pełne nieodpartego uroku. Poniższy materiał jest to przytoczony bez skrótów, nie adiustowany zapis sześciu wywiadów, które miałem szczęście i zaszczyt przeprowadzić z członkami zespołu Guns N'Roses w okresie od pierwszego krótkiego spotkania w Anglii w 1987 roku aż do dnia dzisiejszego. [tj. styczeń 1991 - przyp. tłum.] Od chwili, kiedy piszę te słowa, upłynie bez mała osiem miesięcy, zanim drugi, dwupłytowy album Use Your Illusion, ukaże się na rynku. Niniejszy artykuł, którego osnową jest mój własny opis niezwykłych wydarzeń prowadzących do poszczególnych spotkań, zawiera najważniejsze argumenty, jakie potrafię przedstawić na papierze, by udowodnić, dlaczego - według mnie - zespół Guns N' Roses rzeczywiście zasługuje na miano Najbardziej Niebezpiecznego Zespołu na Świecie.
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
CZĘŚĆ 1.
WSTĘP (całość będę pisać dużą czcionką [i proszę na mnie nie krzyczeć

Po raz pierwszy spotkałem członków zespołu Guns N'Roses w 1987 roku, kiedy magazyn "Kerrang!" zlecił mi napisanie recenzji z jednego z ich wcześniejszych występów w Wielkiej Brytanii. Sława nie poraziła ich wtedy jeszcze - chociaż wyraźnie było to tylko kwestią czasu -i zespół ustosunkował się do mnie niezwykle przychylnie. Rozmawialiśmy w ich garderobie tuż przed koncertem i uzgodniliśmy przed rozstaniem, że byłoby dobrze umówić się na "oficjalny" wywiad: "Kiedyś, w ciągu najbliższych kilku dni" - zapewnił mnie Alan Niven, ich dobroduszny, urodzony w Nowej Zelandii menedżer.
No cóż, te, "najbliższe kilka dni" zamieniły się w tygodnie, a tygodnie w miesiące i w końcu po upływie niemal roku zdobyłem swój pierwszy wywiad z Guns N'Roses. Ale nie miało to właściwie żadnego znaczenia. Wszak już w początkowym okresie istnienia zespołu było wiadomo, że próba dokładnego zaplanowania spotkania z którymkolwiek członkiem Guns N'Roses była zamysłem całkowicie chybionym. Tak jak to, że ich pierwszy album, Appetite for Destruction, osiągnął w samych Stanach sprzedaż ponad szesnastu milionów egzemplarzy; jak to, że dwóch fanów poniosło śmierć podczas ich niefortunnego koncertu w Castle Donington w 1988 roku; jak to, że ich "zła sława" w ciągu zaledwie trzech lat i po wydaniu dokładnie półtora albumu uczyniła z nich "żywą legendę". Do pierwszej rozmowy nie doszło, bo - cytując ulubione powiedzenie zespołu - tak "po prostu wyszło". Albo - jak w tym wypadku - nie wyszło. W każdym razie nie sposób było czegokolwiek zaplanować, jeśli chodzi o zespół Guns N'Roses, tak jak nie sposób jest ustalić, który moment jest akurat odpowiedni dla wschodu słońca. Po prostu trzeba było tam być. Z wyjątkiem cytatów znajdujących się w ostatnim rozdziale, wywiady zamieszczone tutaj były przeprowadzone na przestrzeni prawie dwóch lat, od 1988 do 1990 roku. Zgodnie z wstępnym zamysłem, rozmowy zostały nagrane na zlecenie angielskiego magazynu "Kerrang!" i rzeczywiście ukazały się wtedy na łamach zarówno "Kerrang!", jak i kilku innych czasopism o podobnym profilu [przypadek tłum.]
W wypadku gdy mamy do czynienia jednak z takimi osobowościami jak W. Axl Rose czy Slash - Jaggerem i Richardsem swojego pokolenia - i to w momencie gdy rodzi się całkowicie nowa legenda rock'n'rolla, niemalże wszystko, co mieli oni do powiedzenia, wydawało się ciekawe, ważne, a przede wszystkim - szczere. Najbardziej przemawiała do mnie zawsze ta właśnie cecha: niezaprzeczalna szczerość ich wypowiedzi. Tym bardziej że zarówno to, co mówili, jak i to, co w końcu bardzo wcześnie zaczęli sobą reprezentować, choć niekoniecznie było przyjemne, ale zawsze przynajmniej szczere. W czasach kiedy chciwość, kłamstwo i samooszukiwanie się stały się cnotami, prawda, która przebijała z rozmowy z członkami Guns N'Roses, sprawiała, że to, co mieli do powiedzenia, było niezwykle fascynujące, bardzo osobiste i pełne nieodpartego uroku. Poniższy materiał jest to przytoczony bez skrótów, nie adiustowany zapis sześciu wywiadów, które miałem szczęście i zaszczyt przeprowadzić z członkami zespołu Guns N'Roses w okresie od pierwszego krótkiego spotkania w Anglii w 1987 roku aż do dnia dzisiejszego. [tj. styczeń 1991 - przyp. tłum.] Od chwili, kiedy piszę te słowa, upłynie bez mała osiem miesięcy, zanim drugi, dwupłytowy album Use Your Illusion, ukaże się na rynku. Niniejszy artykuł, którego osnową jest mój własny opis niezwykłych wydarzeń prowadzących do poszczególnych spotkań, zawiera najważniejsze argumenty, jakie potrafię przedstawić na papierze, by udowodnić, dlaczego - według mnie - zespół Guns N' Roses rzeczywiście zasługuje na miano Najbardziej Niebezpiecznego Zespołu na Świecie.


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
WSTĘP CZĘŚĆ 2. (parę rzeczy dla przypomnienia o historii Gunsów raz jeszcze)
Tylko od wielkiego dzwonu trafia się grupa rock'n'rollowa, która rzuca tak wielkie wyzwanie pokrętnej logice swoich czasów, że zniewala wyobraźnię wszystkich. Nie tylko twardogłowych heavy metalowców, ale i wszelkiej maści świrów: od bełkotliwych rockowych intelektualistów, sączących gorący poncz i karnie podłączonych do swoich walkmanów, przez zaawansowanych szaleńców - pożerających garściami speed i w środku nocy przed lustrem przybierających pozy wojowników - aż po małolatki, które znajdują w tym jakieś specjalne, niepojęte dla innych upodobanie.
Elvis Presley miał to "coś" przez chwilę w latach pięćdziesiątych - jeden skręt jego niebezpiecznych bioder doprowadzał staruszków do szału - ale wojsko wymusztrowało to z niego na dobre. Tacy byli The Rolling Stones przez całe lata sześćdziesiąte: sarkastyczni, zbuntowani, cuchnący jak opary taniej whisky, napełniali lękiem i odrazą serca prawomyślnych obywateli. Posiadali wszystkie cechy, czyniące z nich idoli milionów trawionych niepokojem nastolatków na całym świecie.
W latach siedemdziesiątych najpierw pojawili się Led Zeppelin. Ich oszałamiające i wywołujące zamieszanie wybryki, zarówno muzyczne, jak i prywatne, zmieniły ich gwiazdorską karierę w legendę, której złowrogi kształt do dziś budzi lęk.
Później byli The Sex Pistols, Johnny'ego Nogooda i Sidneya Yariousa, oraz Anarchy in the UK i Never Mind the Bollocks. Akompaniament do pochlastania się po przegubach. Nazywali go punk rock, ale był to ten sam odwieczny wór z antyspołecznymi sztuczkami: seksem, narkotykami, chociaż niekoniecznie w tej kolejności. A także wyolbrzymione, niemal paranoiczne poczucie własnego ja, graniczące z szaleństwem.
A potem, w 1987 roku, kiedy sądziliśmy, że cały ten hardrockowy sracz poszedł z dymem, dostaliśmy Guns N'Roses - Najbardziej Niebezpieczny Zespół na Świecie - jak poważnie obwieścił tytuł jednego z "uczonych" artykułów w magazynie "Kerrang!" Istotnie, pojawili się w czasach, gdy rock'n'roll pokornie oddał swoje jaja na srebrnej tacy rekinom marketingu i magom mediów z przemysłu muzycznego. Guns N'Roses od pierwszej chwili reprezentowali wszystko, czego najbardziej nienawidzili herosi nowego konserwatyzmu. Nie respektowali żadnych terminów i nie słuchali rad. Gorzej, przyznawali się do brania narkotyków, byli zaprzysięgłymi obrońcami alkoholu i twierdzili, że nie wiedzą, co znaczy pojęcie "bezpieczny seks".
No dobrze, mógłby ktoś zapytać, ale właściwie kto o tym wiedział w tym hollywariackim światku rock'n'rollowych lat osiemdziesiątych? Oczywiście każda grupa z Los Angeles, która choć raz chapnęła platynowy album w ciągu ostatnich dziesięciu lat, zdradzała zamiłowanie do dzikiej przesady. Ale w odróżnieniu od innych, Guns N'Roses nigdy niczego nie taili. Urodzeni w czasach kiedy- jak to określił dr Thompson - "kwas to grad, a seks to śmierć", Guns N'Roses byli anomalią. Najgorszym koszmarem Thatcher, jedynym wyrzutem sumienia Reagana. Prawda była taka, że grupę gówno to obchodziło. A muzyka ze stoickim spokojem odzwierciedlała ich postawy. "Wiesz, jak to jest, kiedy niektóre kapele wychodzą na scenę i wszystko idzie kompletnie źle, ale oni wciąż mimo to potrafią dać dobry koncert" - próbował to kiedyś wyjaśnić Slash. "No cóż, my tacy nie jesteśmy".
Chociaż pięciu najsłynniejszych członków zespołu zebrało się pod sztandarem Guns N'Roses po raz pierwszy w czerwcu 1985 roku, początki zespołu sięgają roku 1982 - chwili przybycia do Los Angeles Jeffa Isabelle'a i Billa Baileya, dwóch nieudaczników z Lafayette w stanie Indiana, którzy czekali na swoją wielką chwilę i którzy wkrótce zmienili nazwiska na Izzy Stradlin i W. Axl Rose. [patrz-> biografie Izzy'ego i Axla]
Urodzony w Lafayette 6 lutego 1962 i wychowany jako zwyczajny Bill Bailey, najstarszy syn L. Stephena i Sharon Bailey, "Axl - jak żartował sobie Slash w 1986 roku - jest jeszcze jedną wersją ajatollaha". Jego prawdziwy ojciec, notoryczny miejscowy rozrabiaka o nazwisku William Rose, porzucił młodą matkę, kiedy Bill był jeszcze niemowlęciem. Wkrótce po tym ponownie wyszła ona za mąż, a jej nowy mąż, Stephen, adoptował jej dzieci (Axl ma młodszego brata Stuarta) i dał im swoje nazwisko. Dzisiaj Axl mówi, że traktuje swojego przybranego ojca jak "prawdziwego tatę". Niemniej kiedy jako nastolatek po raz pierwszy odkrył prawdę o własnej przeszłości, był wściekły. Zaczął walczyć ze swoimi rodzicami jak żbik, a przyjaciołom oznajmił, że mają się odtąd do niego zwracać W. Rose - po nazwisku, z którym faktycznie się urodził.
Kiedy Bill miał siedemnaście lat i po raz pierwszy mógł zapuścić swe rude włosy, zaczął poważnie myśleć o skompletowaniu zespołu. Będąc dzieckiem uczył się grać na fortepianie i śpiewał nawet w chórze kościoła Pentecostal. Z czasem potrafił przekonać kilka kolejnych, krótko istniejących miejscowych grup z Lafayette, by pozwoliły mu od czasu do czasu zaśpiewać. Jedna z nich nosiła nazwę Axl, która stała się jego przezwiskiem - dużo prościej było pytać o Axla niż o W. Rose'a. I tak już zostało, nawet gdy tamten zespół rozpadł się.
W 1986 roku, tuż przed podpisaniem przez Guns N'Roses umowy z Geffen Records, Bill Bailey zdecydował się na formalną zmianę nazwiska na W. Axl Rose. Akronim, który tworzył inicjały WAR (wojna) jest, jak sam utrzymuje, czysto przypadkowy, chociaż policja w Lafayette mogłaby coś na ten temat powiedzieć. Tamten nastoletni okres w jego życiu obfitował w częste zderzenia czołowe z prawem.
"Wsadzano mnie do więzienia ponad dwadzieścia razy, z czego byłem winny tylko w pięciu wypadkach" - wyznał w wywiadzie. Jego przewinieniami były głównie - jak mówi - "picie alkoholu w miejscu publicznym" oraz "zakłócanie spokoju". "W pozostałych wypadkach byłem zatrzymywany, bo nie podobałem się glinom". Rzeczywiście, Axl tak często stawał przed sądem, że w końcu sam zaczął się bronić podczas przesłuchań, ponieważ, jak twierdzi: "nie miałem ni cholery zaufania do obrońców z urzędu". Patrząc na to z perspektywy czasu - całkiem nierozważne posunięcie. I tak odrabiał wyroki w rozmaitych weekendowych "ośrodkach poprawczych", a raz odsiedział w więzieniu trzy miesiące, bo nie miał pieniędzy na kolejną grzywnę. Jakkolwiek by na to patrzeć, był niepoprawny; działał jakby w natchnieniu, lecz trudno było z nim wytrzymać. Izzy mówi, że zapamiętał Axla, gdy się poznali, jako "kompletnego wariata". "Zawziął się, by walczyć z całym światem i wszystko niszczyć. Wystarczyło, że ktoś krzywo na niego spojrzał, a on natychmiast brał się do bicia. Gdyby nie kapela, strach pomyśleć, co mógłby on zrobić".
Kilka lat później lekarze z Los Angeles orzekli, że Axl cierpi na zaburzenia maniakalno-depresyjne, przypadek choroby występującej przeważnie u osób wyjątkowo utalentowanych. Odkrycie to samo w sobie było dla niego niewielką pociechą. Lekarze zapisywali mu szczodre dawki litu, natomiast Axl uważał, że to oni powinni go zażywać. "Zgłosiłem się do kliniki z nadzieją, że tam jakoś zaradzą tym moim zmiennym nastrojom", wyjaśniał Delowi Jamesowi w wywiadzie dla "RIP" w 1989 roku. "Ale skończyło się tylko na teście z pięciuset pytaniami - wiesz, wstawieniu małych czarnych kropek w odpowiednich kratkach. I nagle pojawia się diagnoza: 'stan maniakalno-depresyjny!' Bierzemy Axla na leczenie farmakologiczne..." Tyle że ono nie skutkowało. "Jedyną dobrą stroną tej terapii było to - mówi - że wszyscy trzymali się ode mnie z daleka, no bo przecież byłem w trakcie kuracji"- zaśmiał się ponuro.
Jeff Isabelle - "Izzy" dla przyjaciół, na których mu zależało - urodził się w Lafayette 8 kwietnia 1962 roku. Jest jedynym członkiem zespołu, który ma dyplom szkoły średniej i, co więcej, nie urodził się po to, by zostać wędrownym rock'n'rollowcem. Wziął do ręki gitarę i dokonał wyboru. W zespole, gdzie Axl jest czystym ogniem i szczerą nienawiścią, Izzy raczej uosabia jego cyniczną naturę. Woli wślizgiwać się do pokoju i wymykać nie zauważony, dyskretny jak cień.
Jest spokojniejszy od Axla, choć emanuje z niego nie mniejsza energia. Dość wcześnie zaistniała między nimi jak gdyby braterska więź, która pozostaje trwała po dziś dzień. [słowa pisane w 1990 r. dziś już nie aktualne -przyp. tłum.] "Fakt, że pochodzę z Indiany, nie odgrywa żadnej roli w mojej karierze - narzekał kiedyś. - Jest to nic nie warta pierdolona dziura". Kiedy w 1982 roku Izzy ruszył na szlak wiodący do Kalifornii, Axl natychmiast podążył tam za jego przykładem. Narodził się pomysł, żeby założyć zespół. Najpierw jednak trzeba się było jakoś tam zadomowić. "Pamiętam, jak przez dwa lata sterczałem w Troubadour i nikt nawet do mnie nie odezwał się - wspomina Axl. - Ja sam nie bardzo wiedziałem, jak z ludźmi gadać, więc tylko przyglądałem się i długo, długo uczyłem".
Spali na podłodze i żyli na łasce kolejnych dziewczyn, które karmiły ich i czasem dawały trochę drobnych. Pierwszy zespół, z którym próbowali odbić się od ziemi, nazywał się po prostu Rose, a w jego składzie był Chris Weber, współautor Anything Goes. Utwór ten miał później pojawić się na pierwszym albumie Guns N'Roses. Lecz ze znikomą ilością sprzętu z prawdziwego zdarzenia oraz jeszcze mniejszymi umiejętnościami niełatwo było załatwić jakieś występy. Mimo zmiany nazwy na Hollywood Rose, grupa w końcu rozpadła się. W 1984 roku Izzy na krótko przyłączył się do London, innego zespołu usiłującego zaistnieć w zamkniętej sieci klubów hollywoodzkich, natomiast Axl chwilowo współpracował z LA Guns, firmowanym przez gitarzystę o nazwisku Trach Guns. Wkrótce jednak Axl wykradł Tracii'ego z jego własnego zespołu i przekonał Izzy'ego, aby dołączył do nich, tak by razem mogli stworzyć pierwszy roboczy skład formacji, która w marcu 1985 roku miała wreszcie stać się Guns N'Roses. (Początkowo brano pod uwagę również tak dziwaczne ksywki jak AIDS
i Head of Amazon.)
Rob Gardener, perkusista z pierwszego składu Guns N'Roses, był
jeszcze jednym facetem, znanym w środowisku rockowym z Los Angeles. Natomiast basista, Duff McKagan, był tam nową twarzą, zwerbowaną z ogłoszenia, które Axl zamieścił w lokalnej prasie "podziemnej". Urodził się 5 lutego 1965 roku w Seattie, w stanie Washington, jako Michael McKagan, najmłodszy z ośmiorga rodzeństwa. Duff - "moje punkowe imię", jak mi kiedyś powiedział, czerwieniąc się trochę - dorastał "wśród muzyki". Jego ojciec śpiewał we "fryzjerskim" kwartecie wokalnym, a większość jego sióstr i braci potrafiła grać przynajmniej na jednym instrumencie. To właśnie brat Bruce, także basista, nauczył go pierwszych podstawowych chwytów.
Jeśli chodzi o muzykę, punk rock był pierwszą miłością Duffa, a między piętnastym a dziewiętnastym rokiem życia grał, jak sam ocenia, w "ponad trzydziestu zespołach nowofalowych" w samym tylko Seattle. I to nie zawsze jako basista. W swoim czasie próbował również sił na perkusji i gitarze. W pewnym momencie o mały włos nie został perkusistą w angielskiej protopunkowej grupie Angelic Upstarts. "Poznałem ich, gdy wiele lat temu przyjechali do Seattie i koczowali u mojego kumpla - wyjaśnia. - Grałem wtedy na perkusji. Pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, zadzwonili do mnie z San Francisco - powiedzieli, że szukają nowego perkusisty, i spytali, czy mnie by to interesowało". Sprawy posunęły się aż do prób z Upstarts, ale gdy stało się jasne, że przyłączenie się do zespołu pociągnie za sobą przeniesienie się na stałe do Anglii, Duff wycofał się. "Wtedy srałem po nogach ze strachu na samą myśl o takim skoku - przyznaje. - Odrzuciłem więc ich ofertę i zostałem w grupie, w której wtedy byłem".
Nie na długo jednak. Zaledwie dwudziestolatek, ale już weteran, Duff był "znudzony do szpiku stolca" prowincjonalną sceną rockową z Seattle i zdecydował, że czas, aby wyruszyć na poszukiwanie jakiegoś nowego i bardziej obiecującego miejsca, konkretnie - do Los Angeles.
Ta decyzja skłoniła go do powrotu do gitary basowej. Ostatnio Duff znowu działa jako gitarzysta. Ale, jak wspomina wiele lat później: "Słyszałem te wszystkie legendy o L.A., no wiesz, że są tam miliony świetnych gitarzystów. Naprawdę nie uważałem się za tak dobrego, by marzyć o miejscu w czołówce. Żeby więc chociaż jedną nogę postawić za tym kurewskim progiem, postanowiłem kupić gitarę basową i wzmacniacz i tak pojechałem do L.A."
Duff miał szczęście. Był tam zaledwie dwa miesiące, gdy natrafił na ogłoszenie Axla o poszukiwaniu gitarzysty basowego. A jednak Guns N'Roses nie byli pierwszym zespołem, w którym zaczepił się po przybyciu do Los Angeles. Najpierw znalazł się w luźnej grupie o nazwie Road Crew, złożonej z dwóch muzyków i psa. Ci dwaj to Mulat o łagodnym usposobieniu i kręcących się włosach, gitarzysta zwany po prostu Slash oraz facet o jasnej skórze, niezwykle zarozumiały i z niewyparzoną gębą, nazwiskiem Steven Adier. Także gitarzysta. Road Crew stale poszukiwali muzyków, ponieważ - oprócz Slasha i Stevena - nikt nie zagrzał tam dłużej miejsca. Duff dostał od kogoś numer Slasha i zadzwonił do niego, sądząc, że "ktoś o takiej ksywce będzie z pewnością jakimś punkiem. Ledwo mogłem go zrozumieć przez telefon. Wiesz, jak gada Slash. Ale powiedział, że wpływ na nich mieli Aerosmith, Alice Cooper, AC/DC, Motorhead, więc pomyślałem sobie: spoko, spróbuję".
Przesłuchanie Duffa odbyło się w barku kawowym w żydowskim sklepie delikatesowym, zwanym Cantners, w którym Slash stale przesiadywał w tamtych dniach. Duff był wciąż punkiem, ze sterczącymi, krótko obciętymi włosami, ufarbowanymi na różne odcienie czerwieni, czerni i blond. "Wchodzę więc, spodziewając się zobaczyć jakiegoś swojskiego punka - mówi Duff - a tam siedzieli Slash i Steven ze swoimi dziewczynami, strasznie zmarnowani. Dziewczyny od razu pomyślały, że jestem homo - z powodu włosów".
Ponieważ żadna ze stron właściwie nie mogła pozwolić sobie na wybrzydzanie, wiosną 1985 roku Duff na krótko dołączył do Road Crew. Kiedy jednak okazało się, że próby były niemal równie rzadkie jak występy, Duff postanowił wkrótce znowu przestudiować rubrykę "Muzycy poszukiwani" w prasie muzycznej. Znalazł w niej numer telefonu Axla. "Niestety, ten skład był naprawdę bardzo niedobry", Duff przyznaje z uśmiechem, mając na myśli obsadę Guns N'Roses w chwili przyłączenia się do nich. "Zacząłem zastanawiać się, po co zawracam sobie głowę zespołem, który niczym nie różni się od tych wszystkich kapel w Seattle, w których grałem".
Punkt zwrotny nastąpił wówczas, kiedy Tracii i Rob "wyślizgnęli się" z cyklu skromnych występów na Zachodnim Wybrzeżu, które Duff załatwił z wielkim mozołem, korzystając z łaskawości innych i odwołując się do starych znajomości, sięgających czasów Seattie. W niecałe 72 godziny przed pierwszym koncertem, który zorganizował w Seattie, zdesperowany Duff wpadł na pomysł sprowadzenia swoich dawnych kolegów z Road Crew, Slasha i Stevena, jako nadzwyczajne zastępstwo. Oczywiście, nie mieli oni wtedy nic lepszego do roboty. "W zasadzie Steven i ja byliśmy ponownie dwuosobowym zespołem" - wspomina Slash. "Naszym głównym problemem było to, że w ogóle nie mogliśmy znaleźć wokalisty. Kiedy więc zadzwonił Duff, pomyślałem, że wykradnę Axla do własnego zespołu". Uśmiech przy tych słowach mówi wszystko: marne szanse.
Slash - prawdziwe nazwisko Saul Hudson - urodził się 23 lipca 1965 roku w Stoke-on-Trent w Anglii jako starszy syn (ma młodszego brata Asha) czarnej amerykańskiej mamy Oli i białego angielskiego taty Tony'ego. Oboje rodzice w rozmaity sposób związani byli z przemysłem muzycznym: Tony - jako grafik, szczególnie znany z okładki albumu z 1973 roku Joni Mitchell Court and Spark, Ola - jako projektantka ubiorów i kostiumów scenicznych (jej dziełem były kostiumy Davida Bowiego w jego pierwszej roli w kultowym filmie The Man Who Fell to Earth z 1975 roku). Właśnie jeden z przyjaciół ojca zaczął zwracać się do niego per Slash.
"Dorastałem w swego rodzaju zbuntowanej, hippisowskiej rodzinie - wyjaśnia. - Pozostawiano mi wiele swobody jako dzieciakowi. Zacząłem używać słowa fuck, kiedy miałem jakieś siedem czy osiem lat, i cały czas powtarzałem rodzicom: fuck off. Wielu ludziom wydawało się to trochę szokujące". Mimo chełpliwości tak naprawdę Slash jest introwertykiem, któremu z trudnością przychodzi odprężyć się w towarzystwie. "To był jeden z powodów, dlaczego zacząłem pić - zwierzył się kiedyś. - Jeśli się nie napiję, zapadam się w sobie. I lubię to - dodał pogodnie. - Lubię być pijany! Ten proceder rozpocząłem, kiedy miałem dwanaście lat. To pomaga mi, pozwala wydobyć się ze skorupy. Nie potrafię poradzić sobie z ludźmi w sytuacjach towarzyskich, gdy jestem trzeźwy".
W oczach młodego człowieka cały świat wywrócił się jednak do góry nogami, kiedy małżeństwo jego rodziców zaczęło rozpadać się. W końcu oboje rozstali się na początku lat siedemdziesiątych i przez jakiś czas Slash mieszkał u babci. Kiedy miał jedenaście lat, jego ojciec postanowił spakować manatki i przenieść się z synem do Kalifornii. Slash wyznał kiedyś, że po okresie względnego spokoju podmiejskiej Anglii trudno mu było zaadaptować się do szalonego tempa nowego życia w Ameryce. "Kiedy przyjechałem do Los Angeles i zacząłem chodzić do szkoły, jakoś nigdy nie udawało mi się przystosować do końca. Gdy miałem trzynaście lat, wreszcie powiedziałem sobie: pierdolę ten interes, i przestałem się przejmować. I wtedy, ni stąd, ni zowąd, nagle wszyscy stali się fajni i moja popularność zaczęła rosnąć. To było naprawdę dziwne, ale mnie już na tym nie zależało. Chodziłem własnymi drogami: wagarowałem i ćwiczyłem na gitarze".
Dzięki powiązaniom rodziców z przemysłem muzycznym Slash już jako nastolatek zgromadził ogromną kolekcję płyt. Nie tylko rockowych, ale obejmujących wszystkie style muzyki popularnej. "Zawsze lubiłem muzykę. Słuchałem The Who, Joni Mitchell, Led Zeppelin, Minnie Ripperton, Stonesów, Chakkę Khan, no wiesz - Rags to Rufus i temu podobnych. Co tylko było w domu". Mimo takiego przygotowania muzycznego, nigdy jednak - jak twierdzi - nie przyszło mu do głowy, żeby wziąć do ręki jakiś instrument i nauczyć się samemu grać muzykę. Pomysł ten narodził się w momencie, gdy kolega z ogólniaka, Steven Adler, pokazał mu po raz pierwszy gitarę elektryczną i podłączył ją do małego wzmacniacza: "Włożył wtyczkę, przekręcił gałkę do oporu i walił w struny, aż huczało. To mnie kurewsko zafascynowało!" Na tyle zafascynowało, dodajmy, by pójść do sklepu i kupić "kawałek deski z kilkoma drutami za piątaka" i wziąć kilka lekcji podstaw gry na gitarze. Wkrótce zrezygnował z nauki, widząc większą korzyść w siedzeniu w domu i brzdąkaniu przy płytach Aerosmith i Led Zeppelin. "Wtedy jeszcze nie wiedziałem, na czym polega różnica między gitarą basową a prowadzącą. Wybrałem normalną gitarę dlatego, że miała więcej strun".
Urodzony 22 stycznia 1965 roku w Cleveland, w stanie Ohio, Steven Adler znany jest jednak z własnej, bliższej mu wersji tego faktu: "Z Hollywood, urodzony i wychowany w Ameryce". Steven przybył z rodzicami do Los Angeles będąc dzieckiem i wyrósł na kwintesencję kalifornijskiego chłopca: spłowiałe na słońcu blond włosy, opalenizna i tatuaże, oczy tak błękitne i puste jak pocztówkowe niebo nad wzgórzami Hollywood. I tak jak wszyscy, chciał zostać gitarzystą. Kiedy obaj ze Slashem mieli po siedemnaście lat, Steven ze swoimi umiejętnościami gry tak daleko pozostał w tyle za kolegą, że - wiedziony rozsądkiem - cisnął gitarę w kąt.
Przez krótką chwilę z lubością obnosił się jako wokalista, stając na froncie coraz to nowych jednodniowych garażowych kapel, które montował Slash. Gdy stało się oczywiste, że i to także mu nie idzie, wziął się za walenie w garnki i patelnie. Odkrył, iż ma do tego niejaką smykałkę, zaczął więc oszczędzać pieniądze na kupno swego pierwszego zestawu perkusyjnego.
W tym miejscu pojawia się raczej daleki od stabilności w swym kąciku na scenie Road Crew. "To był wspaniały mały zespolik" - utrzymuje niezmiennie Slash. "Coś w rodzaju tego, czym jest dzisiaj Metallica, ale bez wokalisty".
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
WSTĘP CZĘŚĆ 2. (parę rzeczy dla przypomnienia o historii Gunsów raz jeszcze)
Tylko od wielkiego dzwonu trafia się grupa rock'n'rollowa, która rzuca tak wielkie wyzwanie pokrętnej logice swoich czasów, że zniewala wyobraźnię wszystkich. Nie tylko twardogłowych heavy metalowców, ale i wszelkiej maści świrów: od bełkotliwych rockowych intelektualistów, sączących gorący poncz i karnie podłączonych do swoich walkmanów, przez zaawansowanych szaleńców - pożerających garściami speed i w środku nocy przed lustrem przybierających pozy wojowników - aż po małolatki, które znajdują w tym jakieś specjalne, niepojęte dla innych upodobanie.
Elvis Presley miał to "coś" przez chwilę w latach pięćdziesiątych - jeden skręt jego niebezpiecznych bioder doprowadzał staruszków do szału - ale wojsko wymusztrowało to z niego na dobre. Tacy byli The Rolling Stones przez całe lata sześćdziesiąte: sarkastyczni, zbuntowani, cuchnący jak opary taniej whisky, napełniali lękiem i odrazą serca prawomyślnych obywateli. Posiadali wszystkie cechy, czyniące z nich idoli milionów trawionych niepokojem nastolatków na całym świecie.
W latach siedemdziesiątych najpierw pojawili się Led Zeppelin. Ich oszałamiające i wywołujące zamieszanie wybryki, zarówno muzyczne, jak i prywatne, zmieniły ich gwiazdorską karierę w legendę, której złowrogi kształt do dziś budzi lęk.
Później byli The Sex Pistols, Johnny'ego Nogooda i Sidneya Yariousa, oraz Anarchy in the UK i Never Mind the Bollocks. Akompaniament do pochlastania się po przegubach. Nazywali go punk rock, ale był to ten sam odwieczny wór z antyspołecznymi sztuczkami: seksem, narkotykami, chociaż niekoniecznie w tej kolejności. A także wyolbrzymione, niemal paranoiczne poczucie własnego ja, graniczące z szaleństwem.
A potem, w 1987 roku, kiedy sądziliśmy, że cały ten hardrockowy sracz poszedł z dymem, dostaliśmy Guns N'Roses - Najbardziej Niebezpieczny Zespół na Świecie - jak poważnie obwieścił tytuł jednego z "uczonych" artykułów w magazynie "Kerrang!" Istotnie, pojawili się w czasach, gdy rock'n'roll pokornie oddał swoje jaja na srebrnej tacy rekinom marketingu i magom mediów z przemysłu muzycznego. Guns N'Roses od pierwszej chwili reprezentowali wszystko, czego najbardziej nienawidzili herosi nowego konserwatyzmu. Nie respektowali żadnych terminów i nie słuchali rad. Gorzej, przyznawali się do brania narkotyków, byli zaprzysięgłymi obrońcami alkoholu i twierdzili, że nie wiedzą, co znaczy pojęcie "bezpieczny seks".
No dobrze, mógłby ktoś zapytać, ale właściwie kto o tym wiedział w tym hollywariackim światku rock'n'rollowych lat osiemdziesiątych? Oczywiście każda grupa z Los Angeles, która choć raz chapnęła platynowy album w ciągu ostatnich dziesięciu lat, zdradzała zamiłowanie do dzikiej przesady. Ale w odróżnieniu od innych, Guns N'Roses nigdy niczego nie taili. Urodzeni w czasach kiedy- jak to określił dr Thompson - "kwas to grad, a seks to śmierć", Guns N'Roses byli anomalią. Najgorszym koszmarem Thatcher, jedynym wyrzutem sumienia Reagana. Prawda była taka, że grupę gówno to obchodziło. A muzyka ze stoickim spokojem odzwierciedlała ich postawy. "Wiesz, jak to jest, kiedy niektóre kapele wychodzą na scenę i wszystko idzie kompletnie źle, ale oni wciąż mimo to potrafią dać dobry koncert" - próbował to kiedyś wyjaśnić Slash. "No cóż, my tacy nie jesteśmy".
Chociaż pięciu najsłynniejszych członków zespołu zebrało się pod sztandarem Guns N'Roses po raz pierwszy w czerwcu 1985 roku, początki zespołu sięgają roku 1982 - chwili przybycia do Los Angeles Jeffa Isabelle'a i Billa Baileya, dwóch nieudaczników z Lafayette w stanie Indiana, którzy czekali na swoją wielką chwilę i którzy wkrótce zmienili nazwiska na Izzy Stradlin i W. Axl Rose. [patrz-> biografie Izzy'ego i Axla]
Urodzony w Lafayette 6 lutego 1962 i wychowany jako zwyczajny Bill Bailey, najstarszy syn L. Stephena i Sharon Bailey, "Axl - jak żartował sobie Slash w 1986 roku - jest jeszcze jedną wersją ajatollaha". Jego prawdziwy ojciec, notoryczny miejscowy rozrabiaka o nazwisku William Rose, porzucił młodą matkę, kiedy Bill był jeszcze niemowlęciem. Wkrótce po tym ponownie wyszła ona za mąż, a jej nowy mąż, Stephen, adoptował jej dzieci (Axl ma młodszego brata Stuarta) i dał im swoje nazwisko. Dzisiaj Axl mówi, że traktuje swojego przybranego ojca jak "prawdziwego tatę". Niemniej kiedy jako nastolatek po raz pierwszy odkrył prawdę o własnej przeszłości, był wściekły. Zaczął walczyć ze swoimi rodzicami jak żbik, a przyjaciołom oznajmił, że mają się odtąd do niego zwracać W. Rose - po nazwisku, z którym faktycznie się urodził.
Kiedy Bill miał siedemnaście lat i po raz pierwszy mógł zapuścić swe rude włosy, zaczął poważnie myśleć o skompletowaniu zespołu. Będąc dzieckiem uczył się grać na fortepianie i śpiewał nawet w chórze kościoła Pentecostal. Z czasem potrafił przekonać kilka kolejnych, krótko istniejących miejscowych grup z Lafayette, by pozwoliły mu od czasu do czasu zaśpiewać. Jedna z nich nosiła nazwę Axl, która stała się jego przezwiskiem - dużo prościej było pytać o Axla niż o W. Rose'a. I tak już zostało, nawet gdy tamten zespół rozpadł się.
W 1986 roku, tuż przed podpisaniem przez Guns N'Roses umowy z Geffen Records, Bill Bailey zdecydował się na formalną zmianę nazwiska na W. Axl Rose. Akronim, który tworzył inicjały WAR (wojna) jest, jak sam utrzymuje, czysto przypadkowy, chociaż policja w Lafayette mogłaby coś na ten temat powiedzieć. Tamten nastoletni okres w jego życiu obfitował w częste zderzenia czołowe z prawem.
"Wsadzano mnie do więzienia ponad dwadzieścia razy, z czego byłem winny tylko w pięciu wypadkach" - wyznał w wywiadzie. Jego przewinieniami były głównie - jak mówi - "picie alkoholu w miejscu publicznym" oraz "zakłócanie spokoju". "W pozostałych wypadkach byłem zatrzymywany, bo nie podobałem się glinom". Rzeczywiście, Axl tak często stawał przed sądem, że w końcu sam zaczął się bronić podczas przesłuchań, ponieważ, jak twierdzi: "nie miałem ni cholery zaufania do obrońców z urzędu". Patrząc na to z perspektywy czasu - całkiem nierozważne posunięcie. I tak odrabiał wyroki w rozmaitych weekendowych "ośrodkach poprawczych", a raz odsiedział w więzieniu trzy miesiące, bo nie miał pieniędzy na kolejną grzywnę. Jakkolwiek by na to patrzeć, był niepoprawny; działał jakby w natchnieniu, lecz trudno było z nim wytrzymać. Izzy mówi, że zapamiętał Axla, gdy się poznali, jako "kompletnego wariata". "Zawziął się, by walczyć z całym światem i wszystko niszczyć. Wystarczyło, że ktoś krzywo na niego spojrzał, a on natychmiast brał się do bicia. Gdyby nie kapela, strach pomyśleć, co mógłby on zrobić".
Kilka lat później lekarze z Los Angeles orzekli, że Axl cierpi na zaburzenia maniakalno-depresyjne, przypadek choroby występującej przeważnie u osób wyjątkowo utalentowanych. Odkrycie to samo w sobie było dla niego niewielką pociechą. Lekarze zapisywali mu szczodre dawki litu, natomiast Axl uważał, że to oni powinni go zażywać. "Zgłosiłem się do kliniki z nadzieją, że tam jakoś zaradzą tym moim zmiennym nastrojom", wyjaśniał Delowi Jamesowi w wywiadzie dla "RIP" w 1989 roku. "Ale skończyło się tylko na teście z pięciuset pytaniami - wiesz, wstawieniu małych czarnych kropek w odpowiednich kratkach. I nagle pojawia się diagnoza: 'stan maniakalno-depresyjny!' Bierzemy Axla na leczenie farmakologiczne..." Tyle że ono nie skutkowało. "Jedyną dobrą stroną tej terapii było to - mówi - że wszyscy trzymali się ode mnie z daleka, no bo przecież byłem w trakcie kuracji"- zaśmiał się ponuro.
Jeff Isabelle - "Izzy" dla przyjaciół, na których mu zależało - urodził się w Lafayette 8 kwietnia 1962 roku. Jest jedynym członkiem zespołu, który ma dyplom szkoły średniej i, co więcej, nie urodził się po to, by zostać wędrownym rock'n'rollowcem. Wziął do ręki gitarę i dokonał wyboru. W zespole, gdzie Axl jest czystym ogniem i szczerą nienawiścią, Izzy raczej uosabia jego cyniczną naturę. Woli wślizgiwać się do pokoju i wymykać nie zauważony, dyskretny jak cień.
Jest spokojniejszy od Axla, choć emanuje z niego nie mniejsza energia. Dość wcześnie zaistniała między nimi jak gdyby braterska więź, która pozostaje trwała po dziś dzień. [słowa pisane w 1990 r. dziś już nie aktualne -przyp. tłum.] "Fakt, że pochodzę z Indiany, nie odgrywa żadnej roli w mojej karierze - narzekał kiedyś. - Jest to nic nie warta pierdolona dziura". Kiedy w 1982 roku Izzy ruszył na szlak wiodący do Kalifornii, Axl natychmiast podążył tam za jego przykładem. Narodził się pomysł, żeby założyć zespół. Najpierw jednak trzeba się było jakoś tam zadomowić. "Pamiętam, jak przez dwa lata sterczałem w Troubadour i nikt nawet do mnie nie odezwał się - wspomina Axl. - Ja sam nie bardzo wiedziałem, jak z ludźmi gadać, więc tylko przyglądałem się i długo, długo uczyłem".
Spali na podłodze i żyli na łasce kolejnych dziewczyn, które karmiły ich i czasem dawały trochę drobnych. Pierwszy zespół, z którym próbowali odbić się od ziemi, nazywał się po prostu Rose, a w jego składzie był Chris Weber, współautor Anything Goes. Utwór ten miał później pojawić się na pierwszym albumie Guns N'Roses. Lecz ze znikomą ilością sprzętu z prawdziwego zdarzenia oraz jeszcze mniejszymi umiejętnościami niełatwo było załatwić jakieś występy. Mimo zmiany nazwy na Hollywood Rose, grupa w końcu rozpadła się. W 1984 roku Izzy na krótko przyłączył się do London, innego zespołu usiłującego zaistnieć w zamkniętej sieci klubów hollywoodzkich, natomiast Axl chwilowo współpracował z LA Guns, firmowanym przez gitarzystę o nazwisku Trach Guns. Wkrótce jednak Axl wykradł Tracii'ego z jego własnego zespołu i przekonał Izzy'ego, aby dołączył do nich, tak by razem mogli stworzyć pierwszy roboczy skład formacji, która w marcu 1985 roku miała wreszcie stać się Guns N'Roses. (Początkowo brano pod uwagę również tak dziwaczne ksywki jak AIDS
i Head of Amazon.)
Rob Gardener, perkusista z pierwszego składu Guns N'Roses, był
jeszcze jednym facetem, znanym w środowisku rockowym z Los Angeles. Natomiast basista, Duff McKagan, był tam nową twarzą, zwerbowaną z ogłoszenia, które Axl zamieścił w lokalnej prasie "podziemnej". Urodził się 5 lutego 1965 roku w Seattie, w stanie Washington, jako Michael McKagan, najmłodszy z ośmiorga rodzeństwa. Duff - "moje punkowe imię", jak mi kiedyś powiedział, czerwieniąc się trochę - dorastał "wśród muzyki". Jego ojciec śpiewał we "fryzjerskim" kwartecie wokalnym, a większość jego sióstr i braci potrafiła grać przynajmniej na jednym instrumencie. To właśnie brat Bruce, także basista, nauczył go pierwszych podstawowych chwytów.
Jeśli chodzi o muzykę, punk rock był pierwszą miłością Duffa, a między piętnastym a dziewiętnastym rokiem życia grał, jak sam ocenia, w "ponad trzydziestu zespołach nowofalowych" w samym tylko Seattle. I to nie zawsze jako basista. W swoim czasie próbował również sił na perkusji i gitarze. W pewnym momencie o mały włos nie został perkusistą w angielskiej protopunkowej grupie Angelic Upstarts. "Poznałem ich, gdy wiele lat temu przyjechali do Seattie i koczowali u mojego kumpla - wyjaśnia. - Grałem wtedy na perkusji. Pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, zadzwonili do mnie z San Francisco - powiedzieli, że szukają nowego perkusisty, i spytali, czy mnie by to interesowało". Sprawy posunęły się aż do prób z Upstarts, ale gdy stało się jasne, że przyłączenie się do zespołu pociągnie za sobą przeniesienie się na stałe do Anglii, Duff wycofał się. "Wtedy srałem po nogach ze strachu na samą myśl o takim skoku - przyznaje. - Odrzuciłem więc ich ofertę i zostałem w grupie, w której wtedy byłem".
Nie na długo jednak. Zaledwie dwudziestolatek, ale już weteran, Duff był "znudzony do szpiku stolca" prowincjonalną sceną rockową z Seattle i zdecydował, że czas, aby wyruszyć na poszukiwanie jakiegoś nowego i bardziej obiecującego miejsca, konkretnie - do Los Angeles.
Ta decyzja skłoniła go do powrotu do gitary basowej. Ostatnio Duff znowu działa jako gitarzysta. Ale, jak wspomina wiele lat później: "Słyszałem te wszystkie legendy o L.A., no wiesz, że są tam miliony świetnych gitarzystów. Naprawdę nie uważałem się za tak dobrego, by marzyć o miejscu w czołówce. Żeby więc chociaż jedną nogę postawić za tym kurewskim progiem, postanowiłem kupić gitarę basową i wzmacniacz i tak pojechałem do L.A."
Duff miał szczęście. Był tam zaledwie dwa miesiące, gdy natrafił na ogłoszenie Axla o poszukiwaniu gitarzysty basowego. A jednak Guns N'Roses nie byli pierwszym zespołem, w którym zaczepił się po przybyciu do Los Angeles. Najpierw znalazł się w luźnej grupie o nazwie Road Crew, złożonej z dwóch muzyków i psa. Ci dwaj to Mulat o łagodnym usposobieniu i kręcących się włosach, gitarzysta zwany po prostu Slash oraz facet o jasnej skórze, niezwykle zarozumiały i z niewyparzoną gębą, nazwiskiem Steven Adier. Także gitarzysta. Road Crew stale poszukiwali muzyków, ponieważ - oprócz Slasha i Stevena - nikt nie zagrzał tam dłużej miejsca. Duff dostał od kogoś numer Slasha i zadzwonił do niego, sądząc, że "ktoś o takiej ksywce będzie z pewnością jakimś punkiem. Ledwo mogłem go zrozumieć przez telefon. Wiesz, jak gada Slash. Ale powiedział, że wpływ na nich mieli Aerosmith, Alice Cooper, AC/DC, Motorhead, więc pomyślałem sobie: spoko, spróbuję".
Przesłuchanie Duffa odbyło się w barku kawowym w żydowskim sklepie delikatesowym, zwanym Cantners, w którym Slash stale przesiadywał w tamtych dniach. Duff był wciąż punkiem, ze sterczącymi, krótko obciętymi włosami, ufarbowanymi na różne odcienie czerwieni, czerni i blond. "Wchodzę więc, spodziewając się zobaczyć jakiegoś swojskiego punka - mówi Duff - a tam siedzieli Slash i Steven ze swoimi dziewczynami, strasznie zmarnowani. Dziewczyny od razu pomyślały, że jestem homo - z powodu włosów".
Ponieważ żadna ze stron właściwie nie mogła pozwolić sobie na wybrzydzanie, wiosną 1985 roku Duff na krótko dołączył do Road Crew. Kiedy jednak okazało się, że próby były niemal równie rzadkie jak występy, Duff postanowił wkrótce znowu przestudiować rubrykę "Muzycy poszukiwani" w prasie muzycznej. Znalazł w niej numer telefonu Axla. "Niestety, ten skład był naprawdę bardzo niedobry", Duff przyznaje z uśmiechem, mając na myśli obsadę Guns N'Roses w chwili przyłączenia się do nich. "Zacząłem zastanawiać się, po co zawracam sobie głowę zespołem, który niczym nie różni się od tych wszystkich kapel w Seattle, w których grałem".
Punkt zwrotny nastąpił wówczas, kiedy Tracii i Rob "wyślizgnęli się" z cyklu skromnych występów na Zachodnim Wybrzeżu, które Duff załatwił z wielkim mozołem, korzystając z łaskawości innych i odwołując się do starych znajomości, sięgających czasów Seattie. W niecałe 72 godziny przed pierwszym koncertem, który zorganizował w Seattie, zdesperowany Duff wpadł na pomysł sprowadzenia swoich dawnych kolegów z Road Crew, Slasha i Stevena, jako nadzwyczajne zastępstwo. Oczywiście, nie mieli oni wtedy nic lepszego do roboty. "W zasadzie Steven i ja byliśmy ponownie dwuosobowym zespołem" - wspomina Slash. "Naszym głównym problemem było to, że w ogóle nie mogliśmy znaleźć wokalisty. Kiedy więc zadzwonił Duff, pomyślałem, że wykradnę Axla do własnego zespołu". Uśmiech przy tych słowach mówi wszystko: marne szanse.
Slash - prawdziwe nazwisko Saul Hudson - urodził się 23 lipca 1965 roku w Stoke-on-Trent w Anglii jako starszy syn (ma młodszego brata Asha) czarnej amerykańskiej mamy Oli i białego angielskiego taty Tony'ego. Oboje rodzice w rozmaity sposób związani byli z przemysłem muzycznym: Tony - jako grafik, szczególnie znany z okładki albumu z 1973 roku Joni Mitchell Court and Spark, Ola - jako projektantka ubiorów i kostiumów scenicznych (jej dziełem były kostiumy Davida Bowiego w jego pierwszej roli w kultowym filmie The Man Who Fell to Earth z 1975 roku). Właśnie jeden z przyjaciół ojca zaczął zwracać się do niego per Slash.
"Dorastałem w swego rodzaju zbuntowanej, hippisowskiej rodzinie - wyjaśnia. - Pozostawiano mi wiele swobody jako dzieciakowi. Zacząłem używać słowa fuck, kiedy miałem jakieś siedem czy osiem lat, i cały czas powtarzałem rodzicom: fuck off. Wielu ludziom wydawało się to trochę szokujące". Mimo chełpliwości tak naprawdę Slash jest introwertykiem, któremu z trudnością przychodzi odprężyć się w towarzystwie. "To był jeden z powodów, dlaczego zacząłem pić - zwierzył się kiedyś. - Jeśli się nie napiję, zapadam się w sobie. I lubię to - dodał pogodnie. - Lubię być pijany! Ten proceder rozpocząłem, kiedy miałem dwanaście lat. To pomaga mi, pozwala wydobyć się ze skorupy. Nie potrafię poradzić sobie z ludźmi w sytuacjach towarzyskich, gdy jestem trzeźwy".
W oczach młodego człowieka cały świat wywrócił się jednak do góry nogami, kiedy małżeństwo jego rodziców zaczęło rozpadać się. W końcu oboje rozstali się na początku lat siedemdziesiątych i przez jakiś czas Slash mieszkał u babci. Kiedy miał jedenaście lat, jego ojciec postanowił spakować manatki i przenieść się z synem do Kalifornii. Slash wyznał kiedyś, że po okresie względnego spokoju podmiejskiej Anglii trudno mu było zaadaptować się do szalonego tempa nowego życia w Ameryce. "Kiedy przyjechałem do Los Angeles i zacząłem chodzić do szkoły, jakoś nigdy nie udawało mi się przystosować do końca. Gdy miałem trzynaście lat, wreszcie powiedziałem sobie: pierdolę ten interes, i przestałem się przejmować. I wtedy, ni stąd, ni zowąd, nagle wszyscy stali się fajni i moja popularność zaczęła rosnąć. To było naprawdę dziwne, ale mnie już na tym nie zależało. Chodziłem własnymi drogami: wagarowałem i ćwiczyłem na gitarze".
Dzięki powiązaniom rodziców z przemysłem muzycznym Slash już jako nastolatek zgromadził ogromną kolekcję płyt. Nie tylko rockowych, ale obejmujących wszystkie style muzyki popularnej. "Zawsze lubiłem muzykę. Słuchałem The Who, Joni Mitchell, Led Zeppelin, Minnie Ripperton, Stonesów, Chakkę Khan, no wiesz - Rags to Rufus i temu podobnych. Co tylko było w domu". Mimo takiego przygotowania muzycznego, nigdy jednak - jak twierdzi - nie przyszło mu do głowy, żeby wziąć do ręki jakiś instrument i nauczyć się samemu grać muzykę. Pomysł ten narodził się w momencie, gdy kolega z ogólniaka, Steven Adler, pokazał mu po raz pierwszy gitarę elektryczną i podłączył ją do małego wzmacniacza: "Włożył wtyczkę, przekręcił gałkę do oporu i walił w struny, aż huczało. To mnie kurewsko zafascynowało!" Na tyle zafascynowało, dodajmy, by pójść do sklepu i kupić "kawałek deski z kilkoma drutami za piątaka" i wziąć kilka lekcji podstaw gry na gitarze. Wkrótce zrezygnował z nauki, widząc większą korzyść w siedzeniu w domu i brzdąkaniu przy płytach Aerosmith i Led Zeppelin. "Wtedy jeszcze nie wiedziałem, na czym polega różnica między gitarą basową a prowadzącą. Wybrałem normalną gitarę dlatego, że miała więcej strun".
Urodzony 22 stycznia 1965 roku w Cleveland, w stanie Ohio, Steven Adler znany jest jednak z własnej, bliższej mu wersji tego faktu: "Z Hollywood, urodzony i wychowany w Ameryce". Steven przybył z rodzicami do Los Angeles będąc dzieckiem i wyrósł na kwintesencję kalifornijskiego chłopca: spłowiałe na słońcu blond włosy, opalenizna i tatuaże, oczy tak błękitne i puste jak pocztówkowe niebo nad wzgórzami Hollywood. I tak jak wszyscy, chciał zostać gitarzystą. Kiedy obaj ze Slashem mieli po siedemnaście lat, Steven ze swoimi umiejętnościami gry tak daleko pozostał w tyle za kolegą, że - wiedziony rozsądkiem - cisnął gitarę w kąt.
Przez krótką chwilę z lubością obnosił się jako wokalista, stając na froncie coraz to nowych jednodniowych garażowych kapel, które montował Slash. Gdy stało się oczywiste, że i to także mu nie idzie, wziął się za walenie w garnki i patelnie. Odkrył, iż ma do tego niejaką smykałkę, zaczął więc oszczędzać pieniądze na kupno swego pierwszego zestawu perkusyjnego.
W tym miejscu pojawia się raczej daleki od stabilności w swym kąciku na scenie Road Crew. "To był wspaniały mały zespolik" - utrzymuje niezmiennie Slash. "Coś w rodzaju tego, czym jest dzisiaj Metallica, ale bez wokalisty".


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
WSTĘP CZĘŚĆ 3. (parę rzeczy dla przypomnienia o historii Gunsów 'w pigułce' - rozszerzone wiadomości można znaleźć w poprzednich rozdziałach od I do VII)
Po dwóch dniach, trzydziestu sześciu godzinach nieprzerwanych prób, w czerwcu 1985 roku Axl, Izzy, Duff, Slash i Steven zapakowali się do samochodu kolegi i wyruszyli w pierwszą trasę jako Guns N'Roses. Bardzo szybko ochrzczono ją Piekielnym Tournee. Niecałe 100 mil za Los Angeles zepsuł się samochód. Nie zrażeni tym członkowie zespołu porzucili go i kontynuowali podróż "na kciuk".
"Staliśmy na poboczu, ubrani w nasze sceniczne ciuchy" - wspomina Duff ze śmiechem. "Pięciu facetów w obcisłych prążkowanych spodniach i wysokich butach w samym środku Oregonu. Kiedy w końcu dotarliśmy do Seattle, musieliśmy grać na cudzych instrumentach. Byliśmy po prostu wykończeni. Był to nasz pierwszy występ i nie udało nam się zaskoczyć. Ale było też wesoło. Cała trasa oscylowała między źle i gorzej. Powoli jednak zaczynaliśmy się docierać. Zrozumieliśmy, że jeżeli dobrniemy do końca, później będziemy w stanie przetrwać wszystko".
Pierwszy występ w Los Angeles odbył się w klubie Troubadour w Zachodnim Hollywood. Na zarządzie klubu wywarli na tyle dobre wrażenie, że dostali stałe "okienko" w czwartkowe wieczory - najpierw jako zespół otwierający koncert, po kilku tygodniach zaś już jako główny punkt programu. Koczowali wówczas w podłych warunkach, w garażu służącym im również za miejsce prób, na tanim końcu Sunset Boulevard. Ochrzcili go Hellhouse - Piekielny Dom. Nazwa wzięła się stąd, że - jak wyjaśnił później Izzy - "było to autentyczne jebane piekło".
"Staraliśmy się wyżyć za trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów dziennie - wspomina Axl - co wystarczyło na sos i biszkopty w Denny's Deli za dolara i ćwierć oraz na butelkę Nightrain za dolara i ćwierć albo też na trochę Thunderbirda. I to wszystko. Jakoś trzeba było przetrwać". W Hellhouse nie było prysznicu, ale to nie miało znaczenia, ponieważ podczas deszczu stale przeciekał dach. Nie było tam też łóżek, więc którejś nocy wykradli trochę desek z pobliskiej budowy i skonstruowali nad swoim sprzętem prowizoryczny podest, na którym spali.
Del James, jeden z przyjaciół i współtowarzysz niedoli w Hellhouse, który obecnie pisuje do magazynu "RIP", doskonale pamięta te czasy: Izzy zwykle spał w małym kącie między oparciem kanapy a ścianą. Bywało, że tkwił tam całymi dniami. Tylko od czasu do czasu zza oparcia kanapy wynurzała się jego głowa, by sprawdzić, co się dzieje po czym znowu znikała. Pytałem wtedy: 'Izzy, czy wszystko w porządku?' A on na to: '0, taaaa...'"
Jak zwykle, dziewczyny odgrywały znaczącą, choć służebną rolę w codziennej walce zespołu o przetrwanie. "Oczywiście było dużo seksu w garażu i poza nim - wspomina Axl. - Często pieprzyłem dziewczyny tylko dlatego, żeby trochę pobyć w ich mieszkaniu - przyznaje Slash. - Handlowaliśmy narkotykami" - dorzuca od niechcenia Izzy. "Sprzedawaliśmy też dziewczyny. Jakoś trzeba było sobie radzić. Na początku urządzaliśmy balangi i kiedy jeden z nas zajmował się jakąś dziewczyną, pozostali przetrząsali jej torebkę".
Przez krótki okres chłopcy z zespołu mieszkali również w Zachodnim Hollywood w apartamencie Vicky'ego Hamiltona, swojego pierwszego menedżera. Zresztą raczej tylko nominalnego. Był on stałym bywalcem klubów w Los Angeles, a jego jedynym powodem do chwały - poza znajomością z imienia członków każdego bezpańskiego zespołu w Hollywood - było to, że świadczył podobne usługi grupie Poison, zanim ta podpisała kontrakt. Na owe usługi składały się: karmienie chłopców, przyzwalanie na urządzanie balang w swoim domu, niekiedy regulowanie rachunków za alkohol, zgoda na używanie telefonu oraz pełnienie obowiązków oddźwiernego. W jednym dużym zagraconym pokoju Vicky'ego trzymali oni wzmacniacze, gitary, ciuchy, zwłoki... czasem nawet własne.
Pod koniec 1985 roku i na początku 1986 Guns N'Roses ciężko pracowali na swoją reputację w osławionych spelunkach Los Angeles w rodzaju: Whiskey A-Go-Go, Roxy, Water Ciub, Troubadour i Scre-am. Zachęcali często inne grupy z Los Angeles, jak Jetboy, Faster Pussycat i reaktywowany LA Guns, do występów przed nimi. "Stworzyło to coś w rodzaju wspólnoty - wspomina z dumą Axl. - A w tym towarzystwie my byliśmy główną atrakcją".
W tamtych czasach koncert otwierał zazwyczaj puszczony z taśmy utwór What's That Noise w wykonaniu Stormtroopers of Death, a po chwili rozbłyskiwały światła i zespół ruszał z kopyta wraz z brutalnymi grubo ciosanymi wczesnymi wersjami Reckless Life, It's So Easy, Welcome to the Jungle, You're Crazy, Move to the City, Nightrain, My Michelle, Shadow of Your Love. Pod koniec 1985 roku Guns N'Roses mieli czternaście oryginalnych utworów, które ulegały systematycznej obróbce tam, gdzie to się najbardziej liczyło: na koncertach, w konfrontacji z publicznością. Wciąż jeszcze raczej nieznany repertuar był szczodrze usiany naładowanymi adrenaliną wersjami Mama Kin Aerosmith Heartbreak Hotel Elvisa, Jumpin' Jack Flash Stonesów czy Nice Boys (Don't Play Rock'n'Roll) Rose Tattoo; czymkolwiek, na co tylko mieli ochotę.
A publiczność wszystko łapczywie chłonęła. "Ich publiczność - powiedział Vicky w 1986 roku - niemal z dnia na dzień powiększyła się ze 150 do prawie 700 ludzi. I to wyłącznie dzięki poczcie pantoflowej". Tylko tego było potrzeba wytwórniom płyt z Zachodniego Wybrzeża, by ich przedstawiciele nagle zaczęli wpisywać się na listę gości na koncertach Guns N'Roses. "Fama rozchodziła się - mówi Slash - a my coraz częściej dostawaliśmy zaproszenia na spotkania z tymi idiotami z firm płytowych. Na jednym z takich spotkań mówię: 'To brzmi trochę jak Steven Tyler', a ta cipka: 'Steven kto?' Popatrzyliśmy wszyscy na siebie i spytaliśmy: 'Czy możemy dostać jeszcze jednego drinka?'
Potem zaczęli przychodzić na koncerty, żeby nas zobaczyć - prychnął szyderczo Izzy. - Pojawiali się w naszej pracowni, a do niej trzeba przejść przez ciemny zaułek pełen pijaków - tam przesiadywał taki facet z butelką na głowie - a następną rzeczą było zaproszenie na lunch!"
Przez pierwsze tygodnie 1986 roku zespół żywił się na koszt wszystkich ważniejszych wytwórni z Hollywood. W końcu przebojowemu tandemowi z działu artystyczno-programowego Geffen Records, Tomowi Zutautowi i Teresie Ensenat, udało się odnieść sukces, gdy pewnego dnia przekonali zespół, iż będą mieli pełną swobodę działania. 25 marca 1986 roku Guns N'Roses podpisali kontrakt z Geffen Records. Wydanie albumu pośpiesznie zaplanowano na jesień.
Vicky Hamilton wyskoczył za burtę, czy też raczej zmuszono go do przejścia po wystającej poza nią desce - wszystko zależy od punktu widzenia - zaraz po podpisaniu umowy. Kilka następnych miesięcy Zutaut i Ensenat spędzili na gorączkowym montowaniu profesjonalnej agencji menedżerskiej do obsługi zespołu. Wśród wielu potencjalnych kandydatów, których Zutaut przedstawił grupie, był Tim Collins, menedżer Aerosmith, zaproszony na specjalnie zorganizowany pokazowy występ w Roxy na Sunset Boulevard. Później wszyscy przenieśli się do apartamentu hotelowego Collinsa na późną "kolację" i nieoficjalną rozmowę o perspektywach na przyszłość. Z początku wszystko szło w miarę dobrze - tak się przynajmniej wydawało Zutautowi. Izzy był przytomny, Axl nie zachowywał się obraźliwie. Lecz gdy Collins zniknął w sypialni, by trochę się przespać, chłopcy pili dalej. Rachunek za drinki, wystawiony, na pokój Collinsa, wynosił 450 dolarów. Następnego ranka pruderyjny menedżer Aerosmith stwierdził, że tego za wiele, i oznajmił, iż wycofuje się.
Wreszcie w sierpniu podpisana została umowa z firmą menedżerską Alana Nivena, Stravinsky Brothers, która także czuwała nad przebiegiem kariery innego zespołu, w niedalekiej przyszłości "platynowej" grupy z Los Angeles - Great White. Ale nawet Stravinsky Brothers przyznali, że podjęli się tego zadania z pewnymi obawami. Później Niven wyznał mi, co następuje: "Kiedy podpisałem tę umowę, nie wiedziałem, czego się mam spodziewać. Gdy usłyszałem pierwszy album, pomyślałem, że będzie dobrze, jeśli sprzedamy 200 tysięcy egzemplarzy. Gdybyś mi wtedy powiedział, że na tej płycie jest przebojowy singel, roześmiałbym ci się prosto w twarz" - dodał wcale się nie śmiejąc.
Podpisanie kontraktu z Geffen, jednym z najpotężniejszych wydawców muzyki rockowej w Ameryce, zagwarantowało zespołowi uwagę krajowej prasy muzycznej, a w pierwszych wywiadach pojawiły się takie perełki autorstwa Slasha jak: "Nie obchodzi mnie, że uznasz to za zarozumiałość, ale Guns są jedyną kapelą rock'n'rollową w L.A., która jest autentyczna, i dzieciaki o tym wiedzą". Axl natomiast dodał, że "publiczność nie widziała niczego podobnego do nas w ciągu ostatnich dziesięciu lat!"
Zespół spędził drugą połowę 1986 roku za zamkniętymi drzwiami Rumbo Studios w Canoga Park w Hollywood, nagrywając pierwsze utwory na debiutancki album, który - jak zadecydowali - będzie zatytułowany Appetite for Destruction. Wydanie płyty zaplanowano początkowo na koniec roku, ale już te wczesne sesje musiały być - jakby zapowiadając przyszłe wydarzenia - odroczone dlatego, żeby Slash i Izzy mogli wziąć tak bardzo potrzebny urlop i spróbowali uwolnić się od nałogu heroinowego, który cichaczem wyhodowali w ciągu ostatnich miesięcy. "Sprawy zaszły tak daleko, że przestałem grać i nie wychodziłem z domu przez trzy miesiące" - przyznał nóźniej Slash. Dopiero - jak powiedział - telefon od Duffa wyrwał go z tego stanu. "Powiedział: 0dseparowałeś się od zespołu. A ponieważ są oni jedynymi bliskimi mi ludźmi, naprawdę przejąłem się. No i rzuciłem nałóg".
W trosce o podtrzymanie rozgłosu, który zaczął towarzyszyć zespołowi, Geffen wpadł na pomysł wydania czwórki z nagraniami koncertowymi - jako przekąski przed ukazaniem się pierwszego właściwego albumu Guns N'Roses, na który przyszło jeszcze poczekać jakieś sześć miesięcy. Zatytułowana Live?! * @ Like a Suicide, dla zachowania pozorów wydana została w ograniczonym nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy pod własną firmą zespołu - Uzi Suicide (aczkolwiek rozprowadzał ją Geffen). Znalazły się na niej cztery utwory z ówczesnego repertuaru koncertowego, nie przewidziane do włączenia w przygotowywany album: dwie własne kompozycje, Reckless i Move to the City, oraz dwa cudze utwory: Mama Kin Aerosmith i Nice Boys (Don t Play Rock'nRoll) Rose Tattoo.
Live?!* @ Like a Suicide nagrana została wcześniej tego roku w ciągu jednego gorącego wieczoru klubowego w Hollywood i wyprodukowana przez sam zespół jako brutalna deklaracja intencji, Obwieszczała ona przybycie Guns N'Roses do rockowego świata 1986 roku niczym wejście lwa do lasu pełnego królików. Albumem, który najlepiej się sprzedawał tego roku na świecie, był Slippery When Wet grupy Bon Jovi; gładki, miły w radio i wzbudzający niemal tyle kontrowersji co szklanka mleka, był on apoteozą wszystkiego, do czego sprowadzała się w połowie lat osiemdziesiątych bezpieczna, goniąca za dolarem scena hardrockowa.
Od osłupiającej, wrzaskliwej zapowiedzi pijanego roadie na początku pierwszej strony: "HEY, FUCKERS! SUCK ON GUNS N' FUCKIN' ROSES!", kiedy perkusja Stevena wprowadza zespół jak ogień karabinu maszynowego w riff Reckless Life, aż do miażdżących, Potężnych akordów w Mama Kin na końcu drugiej strony, które mogą obluzować zęby, i gdy Axl urąga publiczności: "To jest piosenka o waszych pierdolonych matkach", było jasne, że - w przeciwieństwie do całej konkurencji - ci chłopcy pracowali bez siatki ochronnej. Zresztą sami tak woleli. Czwórka została zadedykowana "wszystkim ludziom, którzy pomogli nam przeżyć", i pierwsze dziesięć tysięcy egzemplarzy, z których bardzo niewiele dotarło do Wielkiej Brytanii i Europy, rozeszło się błyskawicznie. Izzy tak to wtedy skomentował: "Uznaliśmy, że ludzie, którzy przychodzili na nasze koncerty od początku, powinni mieć szansę posiadania naszych wczesnych utworów na płycie. To było czymś w rodzaju cennej pamiątki dla tych wszystkich dzieciaków, które pomogły nam jakoś wytrwać, kiedy nie mieliśmy pieniędzy".
Płyta otrzymała także ciepłe recenzje od rockowych luminarzy po
obu stronach Atlantyku - szczególnie w Zjednoczonym Królestwie, gdzie uznano ją za najwyborniejszy kąsek plebejskiego rock'n'rolla z Los Angeles od czasu nasyconego seksem debiutu Motley Crue, Too Fast for Love, z 1981 roku. Nieuniknione były powszechne porównania z Aerosmith z racji włączenia utworu Mama Kin. Zespół jednak poczytywał za ogromny komplement to, gdy wspominano o nich i jednych z ich największych bohaterów w jednym zdaniu: "Podobało mi się w nich to, że nie byli facetami, których chciałbyś spotkać w ciemnym zaułku, gdybyś miał z nimi na pieńku - powiedział Axl. - Zawsze chciałem wybić się w Ameryce, mając taką samą reputację. Aerosmith byli jedynym zespołem, który ludzie z mojego miasta w Indianie akceptowali - mimo tego makijażu czy luzackich ubiorów. Ci ludzie uważali Stonesów za pedałów! Ale Aerosmith podobał się wszystkim".
Wkrótce po podpisaniu umowy z Geffen Guns N'Roses opuścili Hellhouse i przenieśli się do małego, mocno sfatygowanego drewnianego bungalowu nieopodal Santa Monica Boulevard. Sesje nagraniowe albumu dobiegły końca akurat przed świętami Bożego Narodzenia i od początku 1987 roku - gdy prace przy miksowaniu posuwały się już bez problemów szybko naprzód - zespół rozpoczął próby przed trasą koncertową. Tym razem oczekiwano od nich jednaK czegoś więcej niż serii wieczorów w Troubadour. Geffen ogłosił, że pierwszy album Guns N'Roses, Appetite for Destruction, zostanie wydany w lipcu, a ich pierwsze zorganizowane na dużą skalę tournee po USA poprzedzą trzy koncerty w Anglii, w starym osławionym klubie Marquee w Londynie - 19, 22 i 28 czerwca.
Miał to być pierwszy występ zespołu poza Ameryką, a ich reputacja (podtrzymywana stosownymi komunikatami prasowymi Geffen)poprzedzała ich przybycie. Wieść o zagrażającym Brytanii niebezpieczeństwie w postaci przyjazdu Guns N'Roses wywołała lawinę dwuznacznych historyjek w rubrykach towarzyskich angielskiej prasy muzycznej. Począwszy od pogłosek, że zespół już rozpadł się, aż do najbardziej niepokojącej informacji, iż Axl został aresztowany za udział w bójce przed jednym z klubów hollywoodzkich, po czym odwieziono go do szpitala Cedar Sinai w Los Angeles, gdzie poddano go kuracji elektrowstrząsami.. "Wszystko rozegrało się bardzo szybko - czytamy w rzekomej informacji.- Dostałem w głowę od gliniarza i chyba straciłem przytomność. Dwa dni później ocknąłem się w szpitalu".
Nigdy nie ociągająca się z wskoczeniem do koniunkturalnego pociągu, popularna prasa brytyjska również postanowiła przyłączyć się do tej komedii. "GRUPA ROCKOWA JESZCZE BARDZIEJ OBRZYDLIWA NIŻ BEASTIE BOYS KIERUJE SIĘ DO WIELKIEJ BRYTANII", ostrzegał w czerwcu nagłówek "Star". I dalej: " Guns N'Roses z Los Angeles są kierowani przez odrażającego W. Axla Rose'a, który ma przyjemny zwyczaj szlachtowania psów... Zachowała się zresztą jego wypowiedź na ten temat: 'Czuję osobistą odrazę do małych psów, takich jak pudle. Wszystko w nich zmusza mnie do zabijania'. Mocne słowa. Zdecydowanie nie jest to coś, o czym twoja mama chciałaby poczytać rano, jedząc jajka na miękko. Ale poczekajcie chwilę. Jest jeszcze coś więcej: pozostali dwaj członkowie (sic!) zespołu są nie mniej obrzydliwi od swojego stukniętego lidera. Gitarzysta Slash i basista Duff McKagan twierdzą, że uczestniczyli w pijatyce, która trwała DWA LATA. Mówi Slash: 'Kiedy rano wstajemy, ręce nam latają jak skrzydła wiatraka' ".
Axl oczywiście żartował, Slash po prostu trochę przesadził, ale opinia złych chłopców zaczynała do nich przywierać, a atmosfera oczekiwania, która otaczała zbliżający się debiut w Marquee, została silnie podgrzana.
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
WSTĘP CZĘŚĆ 3. (parę rzeczy dla przypomnienia o historii Gunsów 'w pigułce' - rozszerzone wiadomości można znaleźć w poprzednich rozdziałach od I do VII)
Po dwóch dniach, trzydziestu sześciu godzinach nieprzerwanych prób, w czerwcu 1985 roku Axl, Izzy, Duff, Slash i Steven zapakowali się do samochodu kolegi i wyruszyli w pierwszą trasę jako Guns N'Roses. Bardzo szybko ochrzczono ją Piekielnym Tournee. Niecałe 100 mil za Los Angeles zepsuł się samochód. Nie zrażeni tym członkowie zespołu porzucili go i kontynuowali podróż "na kciuk".
"Staliśmy na poboczu, ubrani w nasze sceniczne ciuchy" - wspomina Duff ze śmiechem. "Pięciu facetów w obcisłych prążkowanych spodniach i wysokich butach w samym środku Oregonu. Kiedy w końcu dotarliśmy do Seattle, musieliśmy grać na cudzych instrumentach. Byliśmy po prostu wykończeni. Był to nasz pierwszy występ i nie udało nam się zaskoczyć. Ale było też wesoło. Cała trasa oscylowała między źle i gorzej. Powoli jednak zaczynaliśmy się docierać. Zrozumieliśmy, że jeżeli dobrniemy do końca, później będziemy w stanie przetrwać wszystko".
Pierwszy występ w Los Angeles odbył się w klubie Troubadour w Zachodnim Hollywood. Na zarządzie klubu wywarli na tyle dobre wrażenie, że dostali stałe "okienko" w czwartkowe wieczory - najpierw jako zespół otwierający koncert, po kilku tygodniach zaś już jako główny punkt programu. Koczowali wówczas w podłych warunkach, w garażu służącym im również za miejsce prób, na tanim końcu Sunset Boulevard. Ochrzcili go Hellhouse - Piekielny Dom. Nazwa wzięła się stąd, że - jak wyjaśnił później Izzy - "było to autentyczne jebane piekło".
"Staraliśmy się wyżyć za trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów dziennie - wspomina Axl - co wystarczyło na sos i biszkopty w Denny's Deli za dolara i ćwierć oraz na butelkę Nightrain za dolara i ćwierć albo też na trochę Thunderbirda. I to wszystko. Jakoś trzeba było przetrwać". W Hellhouse nie było prysznicu, ale to nie miało znaczenia, ponieważ podczas deszczu stale przeciekał dach. Nie było tam też łóżek, więc którejś nocy wykradli trochę desek z pobliskiej budowy i skonstruowali nad swoim sprzętem prowizoryczny podest, na którym spali.
Del James, jeden z przyjaciół i współtowarzysz niedoli w Hellhouse, który obecnie pisuje do magazynu "RIP", doskonale pamięta te czasy: Izzy zwykle spał w małym kącie między oparciem kanapy a ścianą. Bywało, że tkwił tam całymi dniami. Tylko od czasu do czasu zza oparcia kanapy wynurzała się jego głowa, by sprawdzić, co się dzieje po czym znowu znikała. Pytałem wtedy: 'Izzy, czy wszystko w porządku?' A on na to: '0, taaaa...'"
Jak zwykle, dziewczyny odgrywały znaczącą, choć służebną rolę w codziennej walce zespołu o przetrwanie. "Oczywiście było dużo seksu w garażu i poza nim - wspomina Axl. - Często pieprzyłem dziewczyny tylko dlatego, żeby trochę pobyć w ich mieszkaniu - przyznaje Slash. - Handlowaliśmy narkotykami" - dorzuca od niechcenia Izzy. "Sprzedawaliśmy też dziewczyny. Jakoś trzeba było sobie radzić. Na początku urządzaliśmy balangi i kiedy jeden z nas zajmował się jakąś dziewczyną, pozostali przetrząsali jej torebkę".
Przez krótki okres chłopcy z zespołu mieszkali również w Zachodnim Hollywood w apartamencie Vicky'ego Hamiltona, swojego pierwszego menedżera. Zresztą raczej tylko nominalnego. Był on stałym bywalcem klubów w Los Angeles, a jego jedynym powodem do chwały - poza znajomością z imienia członków każdego bezpańskiego zespołu w Hollywood - było to, że świadczył podobne usługi grupie Poison, zanim ta podpisała kontrakt. Na owe usługi składały się: karmienie chłopców, przyzwalanie na urządzanie balang w swoim domu, niekiedy regulowanie rachunków za alkohol, zgoda na używanie telefonu oraz pełnienie obowiązków oddźwiernego. W jednym dużym zagraconym pokoju Vicky'ego trzymali oni wzmacniacze, gitary, ciuchy, zwłoki... czasem nawet własne.
Pod koniec 1985 roku i na początku 1986 Guns N'Roses ciężko pracowali na swoją reputację w osławionych spelunkach Los Angeles w rodzaju: Whiskey A-Go-Go, Roxy, Water Ciub, Troubadour i Scre-am. Zachęcali często inne grupy z Los Angeles, jak Jetboy, Faster Pussycat i reaktywowany LA Guns, do występów przed nimi. "Stworzyło to coś w rodzaju wspólnoty - wspomina z dumą Axl. - A w tym towarzystwie my byliśmy główną atrakcją".
W tamtych czasach koncert otwierał zazwyczaj puszczony z taśmy utwór What's That Noise w wykonaniu Stormtroopers of Death, a po chwili rozbłyskiwały światła i zespół ruszał z kopyta wraz z brutalnymi grubo ciosanymi wczesnymi wersjami Reckless Life, It's So Easy, Welcome to the Jungle, You're Crazy, Move to the City, Nightrain, My Michelle, Shadow of Your Love. Pod koniec 1985 roku Guns N'Roses mieli czternaście oryginalnych utworów, które ulegały systematycznej obróbce tam, gdzie to się najbardziej liczyło: na koncertach, w konfrontacji z publicznością. Wciąż jeszcze raczej nieznany repertuar był szczodrze usiany naładowanymi adrenaliną wersjami Mama Kin Aerosmith Heartbreak Hotel Elvisa, Jumpin' Jack Flash Stonesów czy Nice Boys (Don't Play Rock'n'Roll) Rose Tattoo; czymkolwiek, na co tylko mieli ochotę.
A publiczność wszystko łapczywie chłonęła. "Ich publiczność - powiedział Vicky w 1986 roku - niemal z dnia na dzień powiększyła się ze 150 do prawie 700 ludzi. I to wyłącznie dzięki poczcie pantoflowej". Tylko tego było potrzeba wytwórniom płyt z Zachodniego Wybrzeża, by ich przedstawiciele nagle zaczęli wpisywać się na listę gości na koncertach Guns N'Roses. "Fama rozchodziła się - mówi Slash - a my coraz częściej dostawaliśmy zaproszenia na spotkania z tymi idiotami z firm płytowych. Na jednym z takich spotkań mówię: 'To brzmi trochę jak Steven Tyler', a ta cipka: 'Steven kto?' Popatrzyliśmy wszyscy na siebie i spytaliśmy: 'Czy możemy dostać jeszcze jednego drinka?'
Potem zaczęli przychodzić na koncerty, żeby nas zobaczyć - prychnął szyderczo Izzy. - Pojawiali się w naszej pracowni, a do niej trzeba przejść przez ciemny zaułek pełen pijaków - tam przesiadywał taki facet z butelką na głowie - a następną rzeczą było zaproszenie na lunch!"
Przez pierwsze tygodnie 1986 roku zespół żywił się na koszt wszystkich ważniejszych wytwórni z Hollywood. W końcu przebojowemu tandemowi z działu artystyczno-programowego Geffen Records, Tomowi Zutautowi i Teresie Ensenat, udało się odnieść sukces, gdy pewnego dnia przekonali zespół, iż będą mieli pełną swobodę działania. 25 marca 1986 roku Guns N'Roses podpisali kontrakt z Geffen Records. Wydanie albumu pośpiesznie zaplanowano na jesień.
Vicky Hamilton wyskoczył za burtę, czy też raczej zmuszono go do przejścia po wystającej poza nią desce - wszystko zależy od punktu widzenia - zaraz po podpisaniu umowy. Kilka następnych miesięcy Zutaut i Ensenat spędzili na gorączkowym montowaniu profesjonalnej agencji menedżerskiej do obsługi zespołu. Wśród wielu potencjalnych kandydatów, których Zutaut przedstawił grupie, był Tim Collins, menedżer Aerosmith, zaproszony na specjalnie zorganizowany pokazowy występ w Roxy na Sunset Boulevard. Później wszyscy przenieśli się do apartamentu hotelowego Collinsa na późną "kolację" i nieoficjalną rozmowę o perspektywach na przyszłość. Z początku wszystko szło w miarę dobrze - tak się przynajmniej wydawało Zutautowi. Izzy był przytomny, Axl nie zachowywał się obraźliwie. Lecz gdy Collins zniknął w sypialni, by trochę się przespać, chłopcy pili dalej. Rachunek za drinki, wystawiony, na pokój Collinsa, wynosił 450 dolarów. Następnego ranka pruderyjny menedżer Aerosmith stwierdził, że tego za wiele, i oznajmił, iż wycofuje się.
Wreszcie w sierpniu podpisana została umowa z firmą menedżerską Alana Nivena, Stravinsky Brothers, która także czuwała nad przebiegiem kariery innego zespołu, w niedalekiej przyszłości "platynowej" grupy z Los Angeles - Great White. Ale nawet Stravinsky Brothers przyznali, że podjęli się tego zadania z pewnymi obawami. Później Niven wyznał mi, co następuje: "Kiedy podpisałem tę umowę, nie wiedziałem, czego się mam spodziewać. Gdy usłyszałem pierwszy album, pomyślałem, że będzie dobrze, jeśli sprzedamy 200 tysięcy egzemplarzy. Gdybyś mi wtedy powiedział, że na tej płycie jest przebojowy singel, roześmiałbym ci się prosto w twarz" - dodał wcale się nie śmiejąc.
Podpisanie kontraktu z Geffen, jednym z najpotężniejszych wydawców muzyki rockowej w Ameryce, zagwarantowało zespołowi uwagę krajowej prasy muzycznej, a w pierwszych wywiadach pojawiły się takie perełki autorstwa Slasha jak: "Nie obchodzi mnie, że uznasz to za zarozumiałość, ale Guns są jedyną kapelą rock'n'rollową w L.A., która jest autentyczna, i dzieciaki o tym wiedzą". Axl natomiast dodał, że "publiczność nie widziała niczego podobnego do nas w ciągu ostatnich dziesięciu lat!"
Zespół spędził drugą połowę 1986 roku za zamkniętymi drzwiami Rumbo Studios w Canoga Park w Hollywood, nagrywając pierwsze utwory na debiutancki album, który - jak zadecydowali - będzie zatytułowany Appetite for Destruction. Wydanie płyty zaplanowano początkowo na koniec roku, ale już te wczesne sesje musiały być - jakby zapowiadając przyszłe wydarzenia - odroczone dlatego, żeby Slash i Izzy mogli wziąć tak bardzo potrzebny urlop i spróbowali uwolnić się od nałogu heroinowego, który cichaczem wyhodowali w ciągu ostatnich miesięcy. "Sprawy zaszły tak daleko, że przestałem grać i nie wychodziłem z domu przez trzy miesiące" - przyznał nóźniej Slash. Dopiero - jak powiedział - telefon od Duffa wyrwał go z tego stanu. "Powiedział: 0dseparowałeś się od zespołu. A ponieważ są oni jedynymi bliskimi mi ludźmi, naprawdę przejąłem się. No i rzuciłem nałóg".
W trosce o podtrzymanie rozgłosu, który zaczął towarzyszyć zespołowi, Geffen wpadł na pomysł wydania czwórki z nagraniami koncertowymi - jako przekąski przed ukazaniem się pierwszego właściwego albumu Guns N'Roses, na który przyszło jeszcze poczekać jakieś sześć miesięcy. Zatytułowana Live?! * @ Like a Suicide, dla zachowania pozorów wydana została w ograniczonym nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy pod własną firmą zespołu - Uzi Suicide (aczkolwiek rozprowadzał ją Geffen). Znalazły się na niej cztery utwory z ówczesnego repertuaru koncertowego, nie przewidziane do włączenia w przygotowywany album: dwie własne kompozycje, Reckless i Move to the City, oraz dwa cudze utwory: Mama Kin Aerosmith i Nice Boys (Don t Play Rock'nRoll) Rose Tattoo.
Live?!* @ Like a Suicide nagrana została wcześniej tego roku w ciągu jednego gorącego wieczoru klubowego w Hollywood i wyprodukowana przez sam zespół jako brutalna deklaracja intencji, Obwieszczała ona przybycie Guns N'Roses do rockowego świata 1986 roku niczym wejście lwa do lasu pełnego królików. Albumem, który najlepiej się sprzedawał tego roku na świecie, był Slippery When Wet grupy Bon Jovi; gładki, miły w radio i wzbudzający niemal tyle kontrowersji co szklanka mleka, był on apoteozą wszystkiego, do czego sprowadzała się w połowie lat osiemdziesiątych bezpieczna, goniąca za dolarem scena hardrockowa.
Od osłupiającej, wrzaskliwej zapowiedzi pijanego roadie na początku pierwszej strony: "HEY, FUCKERS! SUCK ON GUNS N' FUCKIN' ROSES!", kiedy perkusja Stevena wprowadza zespół jak ogień karabinu maszynowego w riff Reckless Life, aż do miażdżących, Potężnych akordów w Mama Kin na końcu drugiej strony, które mogą obluzować zęby, i gdy Axl urąga publiczności: "To jest piosenka o waszych pierdolonych matkach", było jasne, że - w przeciwieństwie do całej konkurencji - ci chłopcy pracowali bez siatki ochronnej. Zresztą sami tak woleli. Czwórka została zadedykowana "wszystkim ludziom, którzy pomogli nam przeżyć", i pierwsze dziesięć tysięcy egzemplarzy, z których bardzo niewiele dotarło do Wielkiej Brytanii i Europy, rozeszło się błyskawicznie. Izzy tak to wtedy skomentował: "Uznaliśmy, że ludzie, którzy przychodzili na nasze koncerty od początku, powinni mieć szansę posiadania naszych wczesnych utworów na płycie. To było czymś w rodzaju cennej pamiątki dla tych wszystkich dzieciaków, które pomogły nam jakoś wytrwać, kiedy nie mieliśmy pieniędzy".
Płyta otrzymała także ciepłe recenzje od rockowych luminarzy po
obu stronach Atlantyku - szczególnie w Zjednoczonym Królestwie, gdzie uznano ją za najwyborniejszy kąsek plebejskiego rock'n'rolla z Los Angeles od czasu nasyconego seksem debiutu Motley Crue, Too Fast for Love, z 1981 roku. Nieuniknione były powszechne porównania z Aerosmith z racji włączenia utworu Mama Kin. Zespół jednak poczytywał za ogromny komplement to, gdy wspominano o nich i jednych z ich największych bohaterów w jednym zdaniu: "Podobało mi się w nich to, że nie byli facetami, których chciałbyś spotkać w ciemnym zaułku, gdybyś miał z nimi na pieńku - powiedział Axl. - Zawsze chciałem wybić się w Ameryce, mając taką samą reputację. Aerosmith byli jedynym zespołem, który ludzie z mojego miasta w Indianie akceptowali - mimo tego makijażu czy luzackich ubiorów. Ci ludzie uważali Stonesów za pedałów! Ale Aerosmith podobał się wszystkim".
Wkrótce po podpisaniu umowy z Geffen Guns N'Roses opuścili Hellhouse i przenieśli się do małego, mocno sfatygowanego drewnianego bungalowu nieopodal Santa Monica Boulevard. Sesje nagraniowe albumu dobiegły końca akurat przed świętami Bożego Narodzenia i od początku 1987 roku - gdy prace przy miksowaniu posuwały się już bez problemów szybko naprzód - zespół rozpoczął próby przed trasą koncertową. Tym razem oczekiwano od nich jednaK czegoś więcej niż serii wieczorów w Troubadour. Geffen ogłosił, że pierwszy album Guns N'Roses, Appetite for Destruction, zostanie wydany w lipcu, a ich pierwsze zorganizowane na dużą skalę tournee po USA poprzedzą trzy koncerty w Anglii, w starym osławionym klubie Marquee w Londynie - 19, 22 i 28 czerwca.
Miał to być pierwszy występ zespołu poza Ameryką, a ich reputacja (podtrzymywana stosownymi komunikatami prasowymi Geffen)poprzedzała ich przybycie. Wieść o zagrażającym Brytanii niebezpieczeństwie w postaci przyjazdu Guns N'Roses wywołała lawinę dwuznacznych historyjek w rubrykach towarzyskich angielskiej prasy muzycznej. Począwszy od pogłosek, że zespół już rozpadł się, aż do najbardziej niepokojącej informacji, iż Axl został aresztowany za udział w bójce przed jednym z klubów hollywoodzkich, po czym odwieziono go do szpitala Cedar Sinai w Los Angeles, gdzie poddano go kuracji elektrowstrząsami.. "Wszystko rozegrało się bardzo szybko - czytamy w rzekomej informacji.- Dostałem w głowę od gliniarza i chyba straciłem przytomność. Dwa dni później ocknąłem się w szpitalu".
Nigdy nie ociągająca się z wskoczeniem do koniunkturalnego pociągu, popularna prasa brytyjska również postanowiła przyłączyć się do tej komedii. "GRUPA ROCKOWA JESZCZE BARDZIEJ OBRZYDLIWA NIŻ BEASTIE BOYS KIERUJE SIĘ DO WIELKIEJ BRYTANII", ostrzegał w czerwcu nagłówek "Star". I dalej: " Guns N'Roses z Los Angeles są kierowani przez odrażającego W. Axla Rose'a, który ma przyjemny zwyczaj szlachtowania psów... Zachowała się zresztą jego wypowiedź na ten temat: 'Czuję osobistą odrazę do małych psów, takich jak pudle. Wszystko w nich zmusza mnie do zabijania'. Mocne słowa. Zdecydowanie nie jest to coś, o czym twoja mama chciałaby poczytać rano, jedząc jajka na miękko. Ale poczekajcie chwilę. Jest jeszcze coś więcej: pozostali dwaj członkowie (sic!) zespołu są nie mniej obrzydliwi od swojego stukniętego lidera. Gitarzysta Slash i basista Duff McKagan twierdzą, że uczestniczyli w pijatyce, która trwała DWA LATA. Mówi Slash: 'Kiedy rano wstajemy, ręce nam latają jak skrzydła wiatraka' ".
Axl oczywiście żartował, Slash po prostu trochę przesadził, ale opinia złych chłopców zaczynała do nich przywierać, a atmosfera oczekiwania, która otaczała zbliżający się debiut w Marquee, została silnie podgrzana.


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
WSTĘP CZĘŚĆ 4. (parę rzeczy dla przypomnienia o historii Gunsów 'w pigułce' - rozszerzone wiadomości można znaleźć w poprzednich rozdziałach od I do VII)
15 czerwca Geffen pośpiesznie wydał dwa utwory z przyszłego albumu, aby zbiegło się to z datami występów. Na singlu o podwójnej stronie A znalazły się It's So Easy i Mr Brownstone. Cztery dni później Guns N'Roses zagrali swój pierwszy koncert w Zjednoczonym Królestwie w klubie Marquee.
"Jak to dobrze znaleźć się wreszcie w tej pierdolonej Anglii!" - ciepło pozdrowił publiczność ze sceny Axl w ten inauguracyjny wieczór gdy Slash wyciskał resztę życia ze swojej gitary wraz z warczącymi akordami, zamykającymi utwór Reckless Life. Lecz na początku tłum wypełniający Marquee nie reagował przychylnie i - gdy zespół szybko rozpoczął Out Ta Get Me - na scenę lunął deszcz plwocin i grad plastikowych kubków po piwie. Tracąc cierpliwość, Axl zakończył utwór przed czasem i zwrócił się bezpośrednio do rozrabiaków: "Hej, jeśli nadal będziecie rzucać, to my, kurwa, wychodzimy" - powiedział głosem, w którym brzmiała groźba. "I co wy na to?" Następny kubek odbił się z hukiem od perkusji Stevena. "Hej, odpierdol się, cipo!" - wrzasnął Axl ze złością, wskazując palcem na pijanego winowajcę i mrucząc niezrozumiale przekleństwa poza zasięgiem mikrofonu.
Pod koniec trzeciego utworu, zdumiewająco zatytułowanego Anything Goes [Wszystko uchodzi], ogień zaporowy osłabł do pojedynczych wystrzałów, niemniej szkód nie dało się już naprawić. Koncentracja zarówno zespołu, jak i niecierpliwego piątkowego tłumu rozwiała się, a pozostała część występu - choć barwna i fachowa - nie była już w stanie nikogo zelektryzować w oczekiwany sposób. Znalazło to odzwierciedlenie w letnich recenzjach, które ukazały się kilka dni później. Z powodu układu terminów oddawania materiałów do druku nie odnotowano drugiego koncertu w Marquee trzy dni później, który pod każdym względem był wydarzeniem większego kalibru.
W ostatni wieczór w Marquee, w sobotę 28 czerwca, Axl zadedykował Out Ta Get Me "wszystkim krytykom z tylnych rzędów". Ubrany w podkoszulkę z napisem "Fuck Dancing, Let's Fuck", poprowadził zespół przez najbardziej jak dotąd olśniewający popis. Slash, z twarzą skrytą za kaskadą długich, ciemnych loków, jednym leniwym uderzeniem dał sygnał do rozpoczęcia się riffu do It's So Easy. Axl kołysał się jak kobra w sepiowym świetle reflektorów; z przymkniętymi oczami, ryczał jak ranny niedźwiedź. Izzy, Duffi Steven chwiali się jak strachy na wróble w nawałnicy rytmów, wysnuwając z czułością riffy, by po chwili przygwoździć je jak martwe insekty. Na bis wystartowali z rozżarzoną do białości własną wersją Whole Lotta Rosie, która mogła nawet rywalizować z sędziwym wykonaniem staruszków z AC/DC. Slash i Duff doprowadzili utwór do grożącego katastrofą końca, dając nura ze sceny w publiczność. Potem zadziwili niejednego słuchacza podobnie potraktowanym Knockin on Heaven's Door Boba Dylana, który to utwór po raz pierwszy zagrali przed publicznością właśnie w Marquee. Wszystkie trzy występy zostały nagrane, a kilka numerów z tego pobytu w Londynie trafiło na strony B singli i jako dodatkowe utwory na najrozmaitszych singlach dwunastocalowych oraz płytach obrazkowych, które miały się ukazać w ciągu następnych dwóch lat.
Oczywiście tydzień pobytu w Londynie nie obył się bez stosownej porcji incydentów. Slash upił się i wywołał zamieszanie na przyjęciu z okazji premiery Hearts of Fire, nowego filmu z udziałem Ruperta Everetta i Boba Dylana. Axl o mały włos nie został aresztowany w przeddzień występu, gdy wdał się w awanturę z funkcjonariuszami ochrony na schodach sklepu Tower Records na Piccadiiiy Circus. Poszedł tam z Alanem Niyenem i Tomem Zutautem, ale poczuł się słabo, co było wypadkową zmiany czasu po podróży i działania przeciwhistaminowej tabletki, którą zażył nieco wcześniej na pobudzenie krążenia. Strażnicy zaniepokoili się, gdy zobaczyli go siedzącego na schodach wejściowych z głową w dłoniach, ściskającego kasetę The Eagles, którą przed chwilą kupił. Kazali mu się stamtąd wynosić. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby odgadnąć, jaka była reakcja Axla. Tylko szybka interwencja wygadanego Zutauta w samą porę powstrzymała strażników od wezwania policji po tym, jak Axl zagroził, że zrobi coś nieprzyjemnego ich matkom.
W ogólnym rozrachunku tę pierwszą podróż do Anglii zespół miał wspominać jako udane doświadczenie życiowe: wielką przygodę. Przede wszystkim - jak przyznał Axl - ogromną ulgą było wyrwanie się z Los Angeles, gdzie ich sława zaczynała już rzutować na ich osobiste życie. "W L.A. wychodzisz przed siedemsetosobowy tłum i trzystu ludzi znasz osobiście! Ta osoba cię kocha, tamta nienawidzi, ten jest na ciebie wściekły, bo winien mu jesteś pięć dolarów. A ty z kolei jesteś wściekły na innego, bo jest ci winien dwadzieścia pięć... Kiedy jestem na scenie,daję z siebie wszystko, na co mnie stać. Kiedy śpiewam, myślę w pierwszym rzędzie o emocjach, z których wyrosła dana piosenka. Jednocześnie myślę też o tym, co teraz czuję śpiewając te słowa i jak one będą odebrane przez publiczność. Dlatego wydawać się mogę trochę teatralny, ponieważ idę na całość..."
Ale co, tak naprawdę, go napędzało? Czy desperackie poszukiwanie jakiejś prawdy, a może, jak określano to bełkotliwie w mediach, tylko chęć pogrążenia się bez reszty w wirze hedonizmu? Prawda jest taka - jak powiedział sam Axl - że "kiedy oglądam MTV, mam ochotę obrzucić gównem telewizor, bo jest to kurewsko nudne. Nawet zespoły z L.A., cały ten przemysł muzyczny... To wszystko jest dla nas nowe i kiedy poznajemy różnych ludzi, oni ciągle powtarzają: 'zrób to, zrób tamto'. A my na to: 'odpierdolcie się'. To dlatego, że oni nie są nami. My robimy to, na co mamy ochotę".
Appetite for Destruction, pierwszy album Guns N'Roses, miał światową edycję 31 lipca 1987 roku i natychmiast dowiódł, że oto w Los Angeles pojawił się taki jeden zespół, którego talent sięga wyżej niż obcasy ich kowbojskich butów. Producentem płyty był inżynier dźwięku, Mike Clint, weteran w tym fachu. Przedtem wciskał właściwe guziki między innymi na albumach Heart, Ossy'ego Osbourne'a i Survivor. Jego dwiema głównymi zaletami, według Slasha, były "niewiarygodne brzmienie gitar i ogromne zapasy cierpliwości". Appetite for Destruction zawierał dwanaście utworów pełnych surowej, nieokiełznanej siły. Co więcej, było tam również miejsce na dowcip i mądrość, głębię i wszechstronność. I chociaż wiele rozgłosu nadano temu, iż słowo fuck pojawiło się w tekstach więcej niż tuzin razy, mało kto potrafił oprzeć się urokowi tak bezwstydnie szczerych i romantycznych wersów, jak: "Twoje włosy przywołują wspomnienie ciepłego bezpiecznego miejsca/Gdzie jako dziecko się skrywałem...", z utworu Swet Child o'Mine. Jednakże otwierający płytę Welcome to the Jungle - najświeższa tyrada Axla o chłopcu ze wsi, który po raz pierwszy wyrywa się na swobodę w wielkim mieście - pochodzi już z samego dna szuflady ze wspomnieniami. Pierwsze akordy Slasha pobrzmiewają echem pośpiesznych kroków w nieoświetlonym zaułku; Axl szepce słowa, "Och, mój Boże...", po czym Steven wali w bębny z ogłuszającym hukiem jak młotem, a reszta zespołu ostro wchodzi w ten riff.
Drugi utwór, It's So Easy, z tekstem napisanym przez Axla wspólnie z przyjacielem, Wesem Arkeenem, jest zuchwałym i pozbawionym zahamowań popisem. Axl daje w nim pełny upust zdumiewającej biegłości w zakresie opanowania rozlicznych stylów wokalnych: od głębokiej, rozwlekłej, prawie recytowanej pierwszej zwrotki i następującego po niej refrenu, przez łagodne zawodzenie kiepskiego szansonisty w środkowej części, aż do histerycznie skowyczącego nieudacznika, plującego nienawiścią w punkcie kulminacyjnym. Dzikie, a jednocześnie poruszające oszczędne wstawki gitarowe Slasha tną melodię, nasycając ją nastrojem grozy.
Utrzymany w lżejszym nastroju Nightrain, nazwany od jedynego gatunku wina, na który zespół mógł sobie pozwolić w czasach przed podpisaniem kontraktu, przynosi więcej efektów tego typu: Axl przez cały czas dynamiczny i prowokujący, a Slash i Izzy podążają jego tropem jak lawina pełnych goryczy dźwięków gitary.
Out Ta Get Me mówi o paranoi; został zainspirowany - jak przyznaje Axl - jego pobytami w ośrodkach poprawczych i "weekendowych więzieniach".
Mr Brownstone, z mrożącym krew w żyłach refrenem: "Brałem tylko trochę/ Ale to trochę nie wystarczało/ Więc to trochę stawało się więcej i więcej...", jest o nałogu heroinowym. Klarowny, a jednocześnie wcale nie tak jednoznaczny. Axl obserwował, jak najpierw Slash, a potem Izzy dali się w swoim czasie wciągnąć na wiele miesięcy w śmiertelną pułapkę "hery". On sam zażywał niewielkie jej ilości i chociaż robił to bardziej dyskretnie i znacznie rzadziej niż jego koledzy, opisuje to - jak zwykle - jako własne doświadczenie.
Pełen idealistycznej tęsknoty za epoką, która prawdopodobnie istniała tylko w gazetach i kiepskich filmach, zamykający stronę pierwszą płyty Paradise City, jest bodaj najzręczniej skrojonym rock'n'rollowym hymnem na cześć na wskroś amerykańskiej słabości do "dyliżansowej" romantyki od czasów Jump Van Halen, a zarazem - ozdobionym srebrnymi ostrogami - spadkobiercą Freebird Lynyrd Skynyrd. Slash pompuje gitarowe pasaże jakby na kolanie; Axl jest tak kiczowaty i teatralny jak sam gwiaździsty sztandar.
Drugą stronę otwiera My Michelle, pozornie zwykła ballada, która szybko przechodzi w tyradę, następną historię z życia: "Poznałem ją,
gdy miałem trzynaście lat - wyjaśnia Axl - a później zaczęliśmy ze sobą chodzić. Potem pożarliśmy się i wtedy napisałem tę piosenkę".
Grany z gwałtownością zniewagi ciśniętej komuś prosto w twarz, Think About You jest w sumie bardzo urokliwym utworem. Axl zapomina jakby na wystarczająco długą chwilę o pachnącym siarką "dymie" dobywającym się z uszu, by zdobyć się na mały, przelotny uśmiech na widok przepływających chmur. Ale to wszystko nic w porównaniu z kolejnym utworem - Sweet Child o' Mine. Axl napisał go dla swojej dziewczyny, Erin - pięknej, nastoletniej córki gwiazdora estrady z lat pięćdziesiątych, Dona Everly'ego. Przeznaczeniem tego utworu - czego zespół przecież nie był w stanie przewidzieć, gdy go nagrywał - było stać się singlem numer jeden Guns N'Roses w Ameryce.
Następny na płycie jest samotłumaczący się You're Crazy, grany dwa razy szybciej od oryginału wykonywanego podczas pierwszych występów, ale przez to wcale nie mniej złowieszczy. Narrator piosenki w pocie czoła nadaremnie poszukuje miłości w "świecie, który jest zbyt mroczny". Anything Goes utrzymany jest w takim samym wściekłym tempie, ale dopiero finalny utwór, Rocket Queen, stanowi właściwy, pełny i oszałamiający punkt kulminacyjny pierwszego albumu Guns N'Roses. Jest ostatnim asem w nafaszerowanej nimi talii. Zespół po prostu wyszedł z siebie. I znowu mamy do czynienia z kolejną prawdziwą mroczną historią z bogatych, jak się zdaje, akt personalnych Axla: "Śpiewam w pierwszej osobie, ale dotyczy to pewnej dziewczyny, którą znam. Śpiewam tak, jakbym był w jej skórze, wreszcie na końcu śpiewam tę piosenkę dla niej. Dziewczyna, o której pisałem, i jej życie należą już do historii - dodaje beznamiętnie. - To znaczy ona żyje, ale niewiele z niej pozostało. Od czasu gdy przyjechałem do L.A., straciłem pięciu czy sześciu przyjaciół, z którymi przebywałem co dzień. Całkiem przesrana sprawa..."
Mówiąc oględnie, recenzje, które powitały ukazanie się Appetite for Destruction, były mieszane. Pisma rockowe z prawdziwego zdarzenia z punktu obsypały go hojnie pochwałami, natomiast inne uznały, że jest to zbyt gorzka pigułka do przełknięcia. Albo skwitowały album słowami oziębłej pochwały- albo - całkowicie go zignorowały. Przecie to był tylko "heavy metal", no nie? A brać coś takiego ze szczyptą czegoś mocniejszego niż sól, znaczyło... ho, ho, ho... Innymi słowy, nie wypadało tego traktować zbyt p o w a ż n i e.
Uczeni krytycy potraktowali natomiast poważnie projekt graficzny okładki. Znalazła się na niej reprodukcja obrazu amerykańskiego malarza z nurtu fantasy, Roberta Williamsa, który przedstawia coś, co wygląd na robota w długim brązowym płaszczu, w scenie tuż po stosunku z młodą kobietą: majtki zsunięte do kostek, jedna pierś odkryta, wyraz totalnego osłupienia na twarzy. Okładka wywołała w USA tak wielką konsternację, iż musiano ją szybko zastąpić inną - przedstawiająca, na jednolitym tle, tatuaż Axla: krzyż śmierci wysadzany pięcioma czaszkami, z której każda reprezentuje innego członka zespołu. Dopiero wtedy wielka sieć sklepów płytowych w USA zdecydowała się trzymać album na swoich antyseptycznych półkach. Alternatywna "czarna" wersja była również udostępniona detalistom w Wielkiej Brytanii, po tym jak W.H. Smith zakazał oryginałowi wstępu na swoje półki, a londyński Virgin Megastore odmówił eksponowania płyty w swoim magazynie.
W tym czasie zespół rozpoczął promocję płyty w USA. W sierpniu wyruszył na sześciotygodniowe tournee w charakterze zespołu towarzyszącego The Cult. Jego wokalista, Ian Astbury, zaproponował im udział w tej trasie po obejrzeniu jednego z ich koncertów w Marquee. "Więcej czasu spędzał w naszej garderobie niż w swojej własnej" - żartował Axl. Była to ostra próba jak na owe czasy, lecz Gunnersi dobrze byli przyjmowani przez publiczność The Cult. Nie powstrzymało to jednak Axla od wpadki w kolejne tarapaty. Tym razem w Atlancie, gdzie policja weszła na scenę i aresztowała go podczas wykonywania drugiej piosenki za zaatakowanie jednego ze strażników ochrony tuż przed rozpoczęciem występu. Kiedy był przesłuchiwany za kulisami, reszta zespołu musiała radzić sobie bez niego, najlepiej jak potrafiła, przez cały czterdziestopięciominutowy występ. Aby jakoś wypełnić powstałe luki, jeden z roadies został zaciągnięty na scenę, by trochę wspomóc zespół wokalnie, podczas gdy Slash zagrał piętnastominutową improwizację na gitarze, a Steven uporał się z dziesięciominutową solówką na perkusji.
Po tym w planach był ponowny przyjazd do Wielkiej Brytanii, tym razem w celu odbycia własnej trasy, obejmującej teatry i sale koncertowe - u boku Aerosmith. "Program wymyślony w piekle!" - jak zwykł określać ten układ Slash w przepojonym radością oczekiwaniu. Kiedy jednak bostońskie bandziory w ostatniej chwili wycofały się, powzięto poważną decyzję uratowania przynajmniej kilku występów - z Gunnersami jako głównym punktem programu. Grupa Faster Pussycat, która także wydała swój pierwszy album w tym roku, została dokooptowana jako zespół wspomagający. W październiku 1987 roku Guns N'Roses przybyli więc ponownie do Wielkiej Brytanii na pięć koncertów, z których pierwszy odbył się w Rock City w Nottingham, a ostatni siedem dni później w Hammersmith Odeon w Londynie.
Aby utrzymać dotychczasowe tempo, Geffen wydał Welcome to the Jungle jako singel, natomiast Axl nawiązał do trasy z The Cult, zrywając w swoim pokoju hotelowym w przeddzień pierwszego występu w Nottingham telefon ze ściany, który następnie cisnął w studnię klatki schodowej, prosto w przerażoną recepcjonistkę. Koncerty przebiegały również kapryśnie. W trakcie pierwszego wieczoru w Rock City, od momentu pojawienia się na scenie i ostrego jak brzytwa startu z It's So Easy, poderwali hardcore'owych bywalców z miejsc i zmusili do wybijania rytmu nogami. Trzymali ich tak, podrygujących jak kukiełki, aż do zniknięcia za kulisami, dziewięćdziesiąt minut i dwa bisy później. Wkrótce, kiedy muzycy usiłowali wyjechać spod klubu, setki nadgorliwych fanów o mało nie przewróciło ich autokaru.
Z kolei podczas następnego występu w Apollo w Manchesterze przeważająca część publiczności pozostała na swoich miejscach, a balkon był zamknięty z uwagi na zbyt małą liczbę sprzedanych biletów. Właściwie występ trwał niewiele ponad sześćdziesiąt pięć minut, łącznie z jednym, zagranym bez serca, bisem. Frekwencja na koncertach była jednak, w sumie, jeśli nie świetna, to przynajmniej dobra. Kiedy trasa dotarła do Hammersmith Odeon, okazało się, że zabrakło mniej niż dwieście biletów do całkowitego wyprzedania sali. W odpowiedzi zespól wystartował z jednym z najbardziej pasjonujących koncertów w całym tournee. Zagrał, oczywiście, większą część materiału z albumu oraz wybór znanych już wtedy wszystkim własnych wersji cudzych utworów. Najjaśniejszym punktem programu był Rocket Queen - Guns N'Roses wydłużyli na żywo sześciominutową wersję płytową o jakieś pięć minut. Slash rozpoczął w połowie drugą gonitwę palcami po gryfie - plecy wygięte w łuk, jedna noga spoczywająca na monitorze. Bębny Stevena zaczęły wybijać długi, jak przedśmiertne rzężenie, rytm. Gitary ze zrozumieniem umilkły i zespół znikł za kulisami, pozostawiając na placu boju perkusję. Po chwili obok Stevena na podeście perkusji pojawił się ponownie Izzy z pałkami w dłoniach i zaczął wybijać jakieś własne rytmy. Nagle po drugiej stronie zestawu ukazał się Duff, na którego teraz przyszła kolej grzmocenia na dwóch werblach. Wreszcie z cienia wyłonił się buńczucznie Axl, ciągnąc za sobą bas Duffa, a Slash wślizgnął się ponownie na oświetlony punktówką środek sceny i pozwolił, by wszystko runęło na ziemię w gęstej ulewie tak wrednych dźwięków gitary, że zimny pot spływał ludziom po plecach. To był podniosły moment i ostateczny dowód - o ile taki w ogóle był jeszcze konieczny - że Guns N'Roses nie potrzebują zamkniętej, ściśle familiarnej atmosfery klubowej, by koncerty nabrały magicznego wymiaru. Te sukinsyny mogły dokonać tego wszędzie. Ich misja zdawała się być taka: im większy jest tłum, tym większy staje się zespół. Tym też większy huk, gdy obie strony zderzą się ze sobą czołowo.
Po tym nastąpił Welcome to the Jungle, otrzymawszy największą owację wieczoru, a Paradise City zakończył cały występ w wielkim stylu. Pierwszy bis, Knockin' On Heaven's Door, Axl zadedykował pamięci Todda Crewa, młodego przyjaciela zespołu, który czasami pracował u nich jako roadie w ciągu ostatnich lat. To znaczy wtedy gdy nie pracował nad kultywowaniem swego uzależnienia od heroiny. W istocie Todd był z nimi podczas koncertów w Marquee w Londynie, cztery miesiące temu. Właśnie wtedy - nie mogąc strzelić sobie w żyłę - upił się do nieprzytomności i opuścił cały pierwszy występ. W Los Angeles, tuż przed koncertami z The Cult, próbowali namówić go do skorzystania z medycznej pomocy, by mógł rozwiązać swój problem. Lecz zanim sześć tygodni później wrócili z trasy, Todd zmarł wskutek przedawkowania heroiny. Jak zawsze, Axl stanął w samym oku cyklonu. Gdy szaleństwo osiągnęło szczyt, tkwił pośród żywiołu, by ze spokojem przypominać nam o sprawach, o których woleliśmy nie wiedzieć - samotny głos krzyczący w najczarniejszej godzinie przed świtem.
Guns N'Roses przybyli do Wielkiej Brytanii, przedstawiani jako zabijające psy, narkotyzujące się, przesiąknięte gorzałą potwory, które zjadają dzieci na śniadanie i wypluwają ich kości. Chociaż jeszcze wyniki sprzedaży płyt tego nie odzwierciedlały, wyjeżdżali obrastając w sławę jednej z pierwszoplanowych maszyn do wydawania rock'n'rollowego hałasu na ziemi bożej. Najniebezpieczniejszy Zespół na Świecie objawił się w pełni. Reszta powinna pójść jak z płatka. Teraz musieli tylko po prostu być.
c.d. niebawem
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
WSTĘP CZĘŚĆ 4. (parę rzeczy dla przypomnienia o historii Gunsów 'w pigułce' - rozszerzone wiadomości można znaleźć w poprzednich rozdziałach od I do VII)
15 czerwca Geffen pośpiesznie wydał dwa utwory z przyszłego albumu, aby zbiegło się to z datami występów. Na singlu o podwójnej stronie A znalazły się It's So Easy i Mr Brownstone. Cztery dni później Guns N'Roses zagrali swój pierwszy koncert w Zjednoczonym Królestwie w klubie Marquee.
"Jak to dobrze znaleźć się wreszcie w tej pierdolonej Anglii!" - ciepło pozdrowił publiczność ze sceny Axl w ten inauguracyjny wieczór gdy Slash wyciskał resztę życia ze swojej gitary wraz z warczącymi akordami, zamykającymi utwór Reckless Life. Lecz na początku tłum wypełniający Marquee nie reagował przychylnie i - gdy zespół szybko rozpoczął Out Ta Get Me - na scenę lunął deszcz plwocin i grad plastikowych kubków po piwie. Tracąc cierpliwość, Axl zakończył utwór przed czasem i zwrócił się bezpośrednio do rozrabiaków: "Hej, jeśli nadal będziecie rzucać, to my, kurwa, wychodzimy" - powiedział głosem, w którym brzmiała groźba. "I co wy na to?" Następny kubek odbił się z hukiem od perkusji Stevena. "Hej, odpierdol się, cipo!" - wrzasnął Axl ze złością, wskazując palcem na pijanego winowajcę i mrucząc niezrozumiale przekleństwa poza zasięgiem mikrofonu.
Pod koniec trzeciego utworu, zdumiewająco zatytułowanego Anything Goes [Wszystko uchodzi], ogień zaporowy osłabł do pojedynczych wystrzałów, niemniej szkód nie dało się już naprawić. Koncentracja zarówno zespołu, jak i niecierpliwego piątkowego tłumu rozwiała się, a pozostała część występu - choć barwna i fachowa - nie była już w stanie nikogo zelektryzować w oczekiwany sposób. Znalazło to odzwierciedlenie w letnich recenzjach, które ukazały się kilka dni później. Z powodu układu terminów oddawania materiałów do druku nie odnotowano drugiego koncertu w Marquee trzy dni później, który pod każdym względem był wydarzeniem większego kalibru.
W ostatni wieczór w Marquee, w sobotę 28 czerwca, Axl zadedykował Out Ta Get Me "wszystkim krytykom z tylnych rzędów". Ubrany w podkoszulkę z napisem "Fuck Dancing, Let's Fuck", poprowadził zespół przez najbardziej jak dotąd olśniewający popis. Slash, z twarzą skrytą za kaskadą długich, ciemnych loków, jednym leniwym uderzeniem dał sygnał do rozpoczęcia się riffu do It's So Easy. Axl kołysał się jak kobra w sepiowym świetle reflektorów; z przymkniętymi oczami, ryczał jak ranny niedźwiedź. Izzy, Duffi Steven chwiali się jak strachy na wróble w nawałnicy rytmów, wysnuwając z czułością riffy, by po chwili przygwoździć je jak martwe insekty. Na bis wystartowali z rozżarzoną do białości własną wersją Whole Lotta Rosie, która mogła nawet rywalizować z sędziwym wykonaniem staruszków z AC/DC. Slash i Duff doprowadzili utwór do grożącego katastrofą końca, dając nura ze sceny w publiczność. Potem zadziwili niejednego słuchacza podobnie potraktowanym Knockin on Heaven's Door Boba Dylana, który to utwór po raz pierwszy zagrali przed publicznością właśnie w Marquee. Wszystkie trzy występy zostały nagrane, a kilka numerów z tego pobytu w Londynie trafiło na strony B singli i jako dodatkowe utwory na najrozmaitszych singlach dwunastocalowych oraz płytach obrazkowych, które miały się ukazać w ciągu następnych dwóch lat.
Oczywiście tydzień pobytu w Londynie nie obył się bez stosownej porcji incydentów. Slash upił się i wywołał zamieszanie na przyjęciu z okazji premiery Hearts of Fire, nowego filmu z udziałem Ruperta Everetta i Boba Dylana. Axl o mały włos nie został aresztowany w przeddzień występu, gdy wdał się w awanturę z funkcjonariuszami ochrony na schodach sklepu Tower Records na Piccadiiiy Circus. Poszedł tam z Alanem Niyenem i Tomem Zutautem, ale poczuł się słabo, co było wypadkową zmiany czasu po podróży i działania przeciwhistaminowej tabletki, którą zażył nieco wcześniej na pobudzenie krążenia. Strażnicy zaniepokoili się, gdy zobaczyli go siedzącego na schodach wejściowych z głową w dłoniach, ściskającego kasetę The Eagles, którą przed chwilą kupił. Kazali mu się stamtąd wynosić. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby odgadnąć, jaka była reakcja Axla. Tylko szybka interwencja wygadanego Zutauta w samą porę powstrzymała strażników od wezwania policji po tym, jak Axl zagroził, że zrobi coś nieprzyjemnego ich matkom.
W ogólnym rozrachunku tę pierwszą podróż do Anglii zespół miał wspominać jako udane doświadczenie życiowe: wielką przygodę. Przede wszystkim - jak przyznał Axl - ogromną ulgą było wyrwanie się z Los Angeles, gdzie ich sława zaczynała już rzutować na ich osobiste życie. "W L.A. wychodzisz przed siedemsetosobowy tłum i trzystu ludzi znasz osobiście! Ta osoba cię kocha, tamta nienawidzi, ten jest na ciebie wściekły, bo winien mu jesteś pięć dolarów. A ty z kolei jesteś wściekły na innego, bo jest ci winien dwadzieścia pięć... Kiedy jestem na scenie,daję z siebie wszystko, na co mnie stać. Kiedy śpiewam, myślę w pierwszym rzędzie o emocjach, z których wyrosła dana piosenka. Jednocześnie myślę też o tym, co teraz czuję śpiewając te słowa i jak one będą odebrane przez publiczność. Dlatego wydawać się mogę trochę teatralny, ponieważ idę na całość..."
Ale co, tak naprawdę, go napędzało? Czy desperackie poszukiwanie jakiejś prawdy, a może, jak określano to bełkotliwie w mediach, tylko chęć pogrążenia się bez reszty w wirze hedonizmu? Prawda jest taka - jak powiedział sam Axl - że "kiedy oglądam MTV, mam ochotę obrzucić gównem telewizor, bo jest to kurewsko nudne. Nawet zespoły z L.A., cały ten przemysł muzyczny... To wszystko jest dla nas nowe i kiedy poznajemy różnych ludzi, oni ciągle powtarzają: 'zrób to, zrób tamto'. A my na to: 'odpierdolcie się'. To dlatego, że oni nie są nami. My robimy to, na co mamy ochotę".
Appetite for Destruction, pierwszy album Guns N'Roses, miał światową edycję 31 lipca 1987 roku i natychmiast dowiódł, że oto w Los Angeles pojawił się taki jeden zespół, którego talent sięga wyżej niż obcasy ich kowbojskich butów. Producentem płyty był inżynier dźwięku, Mike Clint, weteran w tym fachu. Przedtem wciskał właściwe guziki między innymi na albumach Heart, Ossy'ego Osbourne'a i Survivor. Jego dwiema głównymi zaletami, według Slasha, były "niewiarygodne brzmienie gitar i ogromne zapasy cierpliwości". Appetite for Destruction zawierał dwanaście utworów pełnych surowej, nieokiełznanej siły. Co więcej, było tam również miejsce na dowcip i mądrość, głębię i wszechstronność. I chociaż wiele rozgłosu nadano temu, iż słowo fuck pojawiło się w tekstach więcej niż tuzin razy, mało kto potrafił oprzeć się urokowi tak bezwstydnie szczerych i romantycznych wersów, jak: "Twoje włosy przywołują wspomnienie ciepłego bezpiecznego miejsca/Gdzie jako dziecko się skrywałem...", z utworu Swet Child o'Mine. Jednakże otwierający płytę Welcome to the Jungle - najświeższa tyrada Axla o chłopcu ze wsi, który po raz pierwszy wyrywa się na swobodę w wielkim mieście - pochodzi już z samego dna szuflady ze wspomnieniami. Pierwsze akordy Slasha pobrzmiewają echem pośpiesznych kroków w nieoświetlonym zaułku; Axl szepce słowa, "Och, mój Boże...", po czym Steven wali w bębny z ogłuszającym hukiem jak młotem, a reszta zespołu ostro wchodzi w ten riff.
Drugi utwór, It's So Easy, z tekstem napisanym przez Axla wspólnie z przyjacielem, Wesem Arkeenem, jest zuchwałym i pozbawionym zahamowań popisem. Axl daje w nim pełny upust zdumiewającej biegłości w zakresie opanowania rozlicznych stylów wokalnych: od głębokiej, rozwlekłej, prawie recytowanej pierwszej zwrotki i następującego po niej refrenu, przez łagodne zawodzenie kiepskiego szansonisty w środkowej części, aż do histerycznie skowyczącego nieudacznika, plującego nienawiścią w punkcie kulminacyjnym. Dzikie, a jednocześnie poruszające oszczędne wstawki gitarowe Slasha tną melodię, nasycając ją nastrojem grozy.
Utrzymany w lżejszym nastroju Nightrain, nazwany od jedynego gatunku wina, na który zespół mógł sobie pozwolić w czasach przed podpisaniem kontraktu, przynosi więcej efektów tego typu: Axl przez cały czas dynamiczny i prowokujący, a Slash i Izzy podążają jego tropem jak lawina pełnych goryczy dźwięków gitary.
Out Ta Get Me mówi o paranoi; został zainspirowany - jak przyznaje Axl - jego pobytami w ośrodkach poprawczych i "weekendowych więzieniach".
Mr Brownstone, z mrożącym krew w żyłach refrenem: "Brałem tylko trochę/ Ale to trochę nie wystarczało/ Więc to trochę stawało się więcej i więcej...", jest o nałogu heroinowym. Klarowny, a jednocześnie wcale nie tak jednoznaczny. Axl obserwował, jak najpierw Slash, a potem Izzy dali się w swoim czasie wciągnąć na wiele miesięcy w śmiertelną pułapkę "hery". On sam zażywał niewielkie jej ilości i chociaż robił to bardziej dyskretnie i znacznie rzadziej niż jego koledzy, opisuje to - jak zwykle - jako własne doświadczenie.
Pełen idealistycznej tęsknoty za epoką, która prawdopodobnie istniała tylko w gazetach i kiepskich filmach, zamykający stronę pierwszą płyty Paradise City, jest bodaj najzręczniej skrojonym rock'n'rollowym hymnem na cześć na wskroś amerykańskiej słabości do "dyliżansowej" romantyki od czasów Jump Van Halen, a zarazem - ozdobionym srebrnymi ostrogami - spadkobiercą Freebird Lynyrd Skynyrd. Slash pompuje gitarowe pasaże jakby na kolanie; Axl jest tak kiczowaty i teatralny jak sam gwiaździsty sztandar.
Drugą stronę otwiera My Michelle, pozornie zwykła ballada, która szybko przechodzi w tyradę, następną historię z życia: "Poznałem ją,
gdy miałem trzynaście lat - wyjaśnia Axl - a później zaczęliśmy ze sobą chodzić. Potem pożarliśmy się i wtedy napisałem tę piosenkę".
Grany z gwałtownością zniewagi ciśniętej komuś prosto w twarz, Think About You jest w sumie bardzo urokliwym utworem. Axl zapomina jakby na wystarczająco długą chwilę o pachnącym siarką "dymie" dobywającym się z uszu, by zdobyć się na mały, przelotny uśmiech na widok przepływających chmur. Ale to wszystko nic w porównaniu z kolejnym utworem - Sweet Child o' Mine. Axl napisał go dla swojej dziewczyny, Erin - pięknej, nastoletniej córki gwiazdora estrady z lat pięćdziesiątych, Dona Everly'ego. Przeznaczeniem tego utworu - czego zespół przecież nie był w stanie przewidzieć, gdy go nagrywał - było stać się singlem numer jeden Guns N'Roses w Ameryce.
Następny na płycie jest samotłumaczący się You're Crazy, grany dwa razy szybciej od oryginału wykonywanego podczas pierwszych występów, ale przez to wcale nie mniej złowieszczy. Narrator piosenki w pocie czoła nadaremnie poszukuje miłości w "świecie, który jest zbyt mroczny". Anything Goes utrzymany jest w takim samym wściekłym tempie, ale dopiero finalny utwór, Rocket Queen, stanowi właściwy, pełny i oszałamiający punkt kulminacyjny pierwszego albumu Guns N'Roses. Jest ostatnim asem w nafaszerowanej nimi talii. Zespół po prostu wyszedł z siebie. I znowu mamy do czynienia z kolejną prawdziwą mroczną historią z bogatych, jak się zdaje, akt personalnych Axla: "Śpiewam w pierwszej osobie, ale dotyczy to pewnej dziewczyny, którą znam. Śpiewam tak, jakbym był w jej skórze, wreszcie na końcu śpiewam tę piosenkę dla niej. Dziewczyna, o której pisałem, i jej życie należą już do historii - dodaje beznamiętnie. - To znaczy ona żyje, ale niewiele z niej pozostało. Od czasu gdy przyjechałem do L.A., straciłem pięciu czy sześciu przyjaciół, z którymi przebywałem co dzień. Całkiem przesrana sprawa..."
Mówiąc oględnie, recenzje, które powitały ukazanie się Appetite for Destruction, były mieszane. Pisma rockowe z prawdziwego zdarzenia z punktu obsypały go hojnie pochwałami, natomiast inne uznały, że jest to zbyt gorzka pigułka do przełknięcia. Albo skwitowały album słowami oziębłej pochwały- albo - całkowicie go zignorowały. Przecie to był tylko "heavy metal", no nie? A brać coś takiego ze szczyptą czegoś mocniejszego niż sól, znaczyło... ho, ho, ho... Innymi słowy, nie wypadało tego traktować zbyt p o w a ż n i e.
Uczeni krytycy potraktowali natomiast poważnie projekt graficzny okładki. Znalazła się na niej reprodukcja obrazu amerykańskiego malarza z nurtu fantasy, Roberta Williamsa, który przedstawia coś, co wygląd na robota w długim brązowym płaszczu, w scenie tuż po stosunku z młodą kobietą: majtki zsunięte do kostek, jedna pierś odkryta, wyraz totalnego osłupienia na twarzy. Okładka wywołała w USA tak wielką konsternację, iż musiano ją szybko zastąpić inną - przedstawiająca, na jednolitym tle, tatuaż Axla: krzyż śmierci wysadzany pięcioma czaszkami, z której każda reprezentuje innego członka zespołu. Dopiero wtedy wielka sieć sklepów płytowych w USA zdecydowała się trzymać album na swoich antyseptycznych półkach. Alternatywna "czarna" wersja była również udostępniona detalistom w Wielkiej Brytanii, po tym jak W.H. Smith zakazał oryginałowi wstępu na swoje półki, a londyński Virgin Megastore odmówił eksponowania płyty w swoim magazynie.
W tym czasie zespół rozpoczął promocję płyty w USA. W sierpniu wyruszył na sześciotygodniowe tournee w charakterze zespołu towarzyszącego The Cult. Jego wokalista, Ian Astbury, zaproponował im udział w tej trasie po obejrzeniu jednego z ich koncertów w Marquee. "Więcej czasu spędzał w naszej garderobie niż w swojej własnej" - żartował Axl. Była to ostra próba jak na owe czasy, lecz Gunnersi dobrze byli przyjmowani przez publiczność The Cult. Nie powstrzymało to jednak Axla od wpadki w kolejne tarapaty. Tym razem w Atlancie, gdzie policja weszła na scenę i aresztowała go podczas wykonywania drugiej piosenki za zaatakowanie jednego ze strażników ochrony tuż przed rozpoczęciem występu. Kiedy był przesłuchiwany za kulisami, reszta zespołu musiała radzić sobie bez niego, najlepiej jak potrafiła, przez cały czterdziestopięciominutowy występ. Aby jakoś wypełnić powstałe luki, jeden z roadies został zaciągnięty na scenę, by trochę wspomóc zespół wokalnie, podczas gdy Slash zagrał piętnastominutową improwizację na gitarze, a Steven uporał się z dziesięciominutową solówką na perkusji.
Po tym w planach był ponowny przyjazd do Wielkiej Brytanii, tym razem w celu odbycia własnej trasy, obejmującej teatry i sale koncertowe - u boku Aerosmith. "Program wymyślony w piekle!" - jak zwykł określać ten układ Slash w przepojonym radością oczekiwaniu. Kiedy jednak bostońskie bandziory w ostatniej chwili wycofały się, powzięto poważną decyzję uratowania przynajmniej kilku występów - z Gunnersami jako głównym punktem programu. Grupa Faster Pussycat, która także wydała swój pierwszy album w tym roku, została dokooptowana jako zespół wspomagający. W październiku 1987 roku Guns N'Roses przybyli więc ponownie do Wielkiej Brytanii na pięć koncertów, z których pierwszy odbył się w Rock City w Nottingham, a ostatni siedem dni później w Hammersmith Odeon w Londynie.
Aby utrzymać dotychczasowe tempo, Geffen wydał Welcome to the Jungle jako singel, natomiast Axl nawiązał do trasy z The Cult, zrywając w swoim pokoju hotelowym w przeddzień pierwszego występu w Nottingham telefon ze ściany, który następnie cisnął w studnię klatki schodowej, prosto w przerażoną recepcjonistkę. Koncerty przebiegały również kapryśnie. W trakcie pierwszego wieczoru w Rock City, od momentu pojawienia się na scenie i ostrego jak brzytwa startu z It's So Easy, poderwali hardcore'owych bywalców z miejsc i zmusili do wybijania rytmu nogami. Trzymali ich tak, podrygujących jak kukiełki, aż do zniknięcia za kulisami, dziewięćdziesiąt minut i dwa bisy później. Wkrótce, kiedy muzycy usiłowali wyjechać spod klubu, setki nadgorliwych fanów o mało nie przewróciło ich autokaru.
Z kolei podczas następnego występu w Apollo w Manchesterze przeważająca część publiczności pozostała na swoich miejscach, a balkon był zamknięty z uwagi na zbyt małą liczbę sprzedanych biletów. Właściwie występ trwał niewiele ponad sześćdziesiąt pięć minut, łącznie z jednym, zagranym bez serca, bisem. Frekwencja na koncertach była jednak, w sumie, jeśli nie świetna, to przynajmniej dobra. Kiedy trasa dotarła do Hammersmith Odeon, okazało się, że zabrakło mniej niż dwieście biletów do całkowitego wyprzedania sali. W odpowiedzi zespól wystartował z jednym z najbardziej pasjonujących koncertów w całym tournee. Zagrał, oczywiście, większą część materiału z albumu oraz wybór znanych już wtedy wszystkim własnych wersji cudzych utworów. Najjaśniejszym punktem programu był Rocket Queen - Guns N'Roses wydłużyli na żywo sześciominutową wersję płytową o jakieś pięć minut. Slash rozpoczął w połowie drugą gonitwę palcami po gryfie - plecy wygięte w łuk, jedna noga spoczywająca na monitorze. Bębny Stevena zaczęły wybijać długi, jak przedśmiertne rzężenie, rytm. Gitary ze zrozumieniem umilkły i zespół znikł za kulisami, pozostawiając na placu boju perkusję. Po chwili obok Stevena na podeście perkusji pojawił się ponownie Izzy z pałkami w dłoniach i zaczął wybijać jakieś własne rytmy. Nagle po drugiej stronie zestawu ukazał się Duff, na którego teraz przyszła kolej grzmocenia na dwóch werblach. Wreszcie z cienia wyłonił się buńczucznie Axl, ciągnąc za sobą bas Duffa, a Slash wślizgnął się ponownie na oświetlony punktówką środek sceny i pozwolił, by wszystko runęło na ziemię w gęstej ulewie tak wrednych dźwięków gitary, że zimny pot spływał ludziom po plecach. To był podniosły moment i ostateczny dowód - o ile taki w ogóle był jeszcze konieczny - że Guns N'Roses nie potrzebują zamkniętej, ściśle familiarnej atmosfery klubowej, by koncerty nabrały magicznego wymiaru. Te sukinsyny mogły dokonać tego wszędzie. Ich misja zdawała się być taka: im większy jest tłum, tym większy staje się zespół. Tym też większy huk, gdy obie strony zderzą się ze sobą czołowo.
Po tym nastąpił Welcome to the Jungle, otrzymawszy największą owację wieczoru, a Paradise City zakończył cały występ w wielkim stylu. Pierwszy bis, Knockin' On Heaven's Door, Axl zadedykował pamięci Todda Crewa, młodego przyjaciela zespołu, który czasami pracował u nich jako roadie w ciągu ostatnich lat. To znaczy wtedy gdy nie pracował nad kultywowaniem swego uzależnienia od heroiny. W istocie Todd był z nimi podczas koncertów w Marquee w Londynie, cztery miesiące temu. Właśnie wtedy - nie mogąc strzelić sobie w żyłę - upił się do nieprzytomności i opuścił cały pierwszy występ. W Los Angeles, tuż przed koncertami z The Cult, próbowali namówić go do skorzystania z medycznej pomocy, by mógł rozwiązać swój problem. Lecz zanim sześć tygodni później wrócili z trasy, Todd zmarł wskutek przedawkowania heroiny. Jak zawsze, Axl stanął w samym oku cyklonu. Gdy szaleństwo osiągnęło szczyt, tkwił pośród żywiołu, by ze spokojem przypominać nam o sprawach, o których woleliśmy nie wiedzieć - samotny głos krzyczący w najczarniejszej godzinie przed świtem.
Guns N'Roses przybyli do Wielkiej Brytanii, przedstawiani jako zabijające psy, narkotyzujące się, przesiąknięte gorzałą potwory, które zjadają dzieci na śniadanie i wypluwają ich kości. Chociaż jeszcze wyniki sprzedaży płyt tego nie odzwierciedlały, wyjeżdżali obrastając w sławę jednej z pierwszoplanowych maszyn do wydawania rock'n'rollowego hałasu na ziemi bożej. Najniebezpieczniejszy Zespół na Świecie objawił się w pełni. Reszta powinna pójść jak z płatka. Teraz musieli tylko po prostu być.
c.d. niebawem


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
WSTĘP CZĘŚĆ 5. (parę rzeczy dla przypomnienia o historii Gunsów 'w pigułce' - rozszerzone wiadomości można znaleźć w poprzednich rozdziałach od I do VII)
Jeżeli Los Angeles nie jest kwintesencją rajskiego miasta, to powiedzcie mi - które nim jest? Najbogatsze miasto w najzamożniejszym stanie najpotężniejszego państwa na świecie, ma nawet najlepszy klimat - kiedy, oczywiście, słońce wypali wczesnoporanny smog. Los Angeles to miasto blaszanek, które stanęło dęba, to Sodoma i Gomora na deskorolkach. Jest to miejsce, gdzie tablice z reklamami degradują budynki do rozmiarów karłów (w tym miesiącu na Sunset Boulevard najczęściej reklamowane były filmy Rambo III i Krokodyl Dundee II) i gdzie dziewięćdziesiąt procent damskiej populacji stanowią rzeźbione piękności, które potrafią stłumić jakąkolwiek myśl w twojej głowie. Los Angeles jest również siedzibą Guns N'Roses, a ja nie mogłem doczekać się chwili, kiedy zobaczę ich w akcji na ich własnym boisku. W ciągu ośmiu miesięcy od naszego ostatniego spotkania w Anglii kariera zespołu wystrzeliła w niebo jak rakieta. Po powrocie do USA zahaczyli o największe, jak dotąd, a zarazem najbardziej dla nich prestiżowe tournee: zastąpili Whitesnake jako grupa otwierająca koncerty Motley Crue.
W owym czasie - był to koniec 1987 roku - Motley znajdowali się w szczytowym momencie "okresu złych chłopców", jak później określił to obłudnie basista zespołu, Nikki Sixx. Teoretycznie skojarzenie Motley Crue oraz Guns N' Roses i wypuszczenie ich razem w trasę Wydawało się pomysłem wybuchowym. Wszystkie obawy potwierdziły się co do joty. Obie grupy rywalizowały ze sobą bez wytchnienia o tytuł najbardziej niebezpiecznego zespołu na świecie. I to nie tylko na scenie. Chłopcy urządzali wspólne eskapady noc w noc po koncertach. Szczególnie bezbożne przymierze zawarli Slash, Nikki Sixx i Steven Adler, którzy co noc ruszali w kurs i wywoływali totalne zadymy w każdym barze, w każdym napotkanym mieście na Środkowym Zachodzie, dokąd akurat przywiodła ich trasa koncertowa. Ta załoga rozpadła się dopiero wtedy, gdy Steven złamał rękę podczas paskudnej burdy w barze (na pozostałe występy pośpiesznie ściągnięto Freda Coury'ego, perkusistę Cinderelli), a Slash otrzymał oficjalne ostrzeżenie od managementu Crue, że Gunnersi zostaną wylani, jeśli on natychmiast nie skończy z nocnymi włóczęgami z nieobliczalnym basistą Motley.
Slash podporządkował się na około czterdzieści osiem godzin. (Prawdziwy rozpad przymierza nastąpił po incydencie z Nikkim, który pewnej nocy przedawkował heroinę. Slash i Steven znaleźli go na podłodze pokoju hotelowego w stanie śpiączki. Slash wezwał karetkę, a Steven zaciągnął nieprzytomnego Nikkiego pod zimny prysznic. Wydaje się wątpliwe, czy Nikki pozostałby przy życiu bez ich interwencji w ostatniej chwili.)
Po powrocie do Los Angeles na początku 1988 roku zespół zaczął planować swoje samodzielne tournee po USA. Jeszcze nie po stadionach, lecz już w teatrach i dużych salach koncertowych, w których występowali jako zespół towarzyszący The Cult. Ówczesna brytyjska gwiazda sezonu, Zodiac Mindwarp, została zaproszona jako specjalny gość Gunnersów. Koncert mieli rozpocząć niemieccy "metalowcy" Udo. Dla zabicia czasu przed rozpoczęciem się tournee zespół zainstalował się w studiach Rumbo z producentem Mike'em Clinkiem i nagrał serię akustycznych utworów: Patience, One in a Million, Used to Love Her, Corn Chucker oraz powolną, złowieszczą przeróbkę You 're Crazy z albumu Appetite for Destruction. Utwory te nagrano w zasadzie "na żywo" w studiu i początkowo zamierzano je opublikować "na stronach B singli lub jako EP" - tak przynajmniej utrzymywali Gunnersi, jeśli ktoś się o nie pytał.
Appetite pośpiesznie wspinał się na amerykańskich listach bestsellerów. Znalazł się już w pierwszej dwudziestce i nadal szedł w górę. Prawie wszystkie koncerty w ramach zbliżającego się tournee były już sprzedane, gdy grupa w marcu ruszyła w drogę. Od samego początku ścigały ich kłopoty, jak pies myśliwski, który złapał trop. Axl został aresztowany za próbę przemytu karabinu sten przez granicę kanadyjską; Slasha i Duffa aresztowano za kolejną burdę w barze w Seattle. Wreszcie przyszło najgorsze: dwa tygodnie przed zakończeniem trasy Axl opuścił zespół po gwałtownej kłótni w pokoju hotelowym.
Coś podobnego zdarzyło się pierwszy raz - choć wcale nie ostatni - i z początku wszyscy pozostali członkowie zespołu byli wstrząśnięci. Jednak, jak wiadomo, trzy dni później, po rozmowie telefonicznej ze Slashem, Axl powrócił. Zupełnie jak w małżeństwie, które ze smutkiem obwieszcza swoją separację i schodzi się na powrót już następnej nocy. Axl i reszta chłopców byli bardzo zażenowani całym zajściem i odmawiali wszelkich publicznych komentarzy na ten temat. Prywatnie kręcili tylko głowami z rezygnacją i kwitowali swe uczucia dobrze dziś znanym zużytym zwrotem: "No cóż, znacie przecież Axla".
Tournee ciągnęło się do końca kwietnia. Po nim w planach był następny objazd USA szlakiem stadionów, a Guns N'Roses mieli występować jako gość podczas kolejnej trasy Davida Lee Rotha. Projekt ten z czasem upadł z powodu zamętu spowodowanego zderzeniem się osobowości protagonistów; w maju Guns N'Roses ruszyli w trasę po stadionach, a ich koncerty były prologiem występów Iron Maiden. W tym samym czasie ukazał się Sweet Child O 'Mine, który prawie natychmiast wstrzelił się w pierwszą czterdziestkę amerykańskiej listy. Wszystko wskazywało, że będzie to wielki przebój singlowy Guns N'Roses. Istotnie, przeznaczeniem Sweet Child O'Mine było stać się pierwszym światowym hitem zespołu. (Aby zdyskontować sukces piosenki w Japonii, tokijski oddział Geffen wydał mini-album zatytułowany Live From the Jungle, na którym znalazła się płytowa wersja Sweet Child O'Mine[/i] oraz wykonane na żywo: Whole Lotta Rosie, Knockin' On Heaven 's Door, Shadow of Your Love i It 's So Easy, nagrane w londyńskiej Marquee w 1987 roku, a także Move to the City, okrojony z czwórki Live?!* @ Like a Suicide. Błyskawicznie też zaplanowano na lipiec tournee po Japonii.)
Trasa z Iron Maiden nie przebiegała tak gładko, jak spodziewali się Guns N'Roses. Głównym problemem - jak się zdaje - był fakt, że Maiden mieli nieoczekiwane trudności ze sprzedażą biletów na kilka pierwszych koncertów. Po umieszczeniu jednak na afiszu pikantnego anonsu o występie najbardziej niebezpiecznego zespołu na świecie Gunnersi znowu grali dla wypełnionej do ostatniego miejsca widowni. W ich obozie narastało przeświadczenie, iż to oni, a nie Iron Maiden powinni być głównym punktem programu. Jednocześnie ich współtowarzysze na trasie przestali robić na nich jakiekolwiek wrażenie. Aż do tego stopnia, iż Duff wziął sobie nawet tydzień urlopu, by polecieć do Los Angeles i wziąć ślub z Mandy, dziewczyną, z którą spotykał się od dawna. Zastąpił go jego kumpel, Kid Chaos, były basista The Cult, dzisiaj znany po prostu jako Haggis [i lider zespołu The Four Horsemea - przyp. tłum.].
Kiedy wreszcie w czerwcu dołączyłem do toumee w oczekiwaniu na występy Guns N'Roses przez dwa kolejne wieczory w Irvine Meadows - otwartym amfiteatrze obliczonym na siedemnaście tysięcy widzów w Long Beach w Kalifornii - sprawy przybrały tak zły obrót, że oba zespoły prawie nie odzywały się do siebie.
Wtedy też, w ostatniej chwili - jakby nie dość było kłopotów - obóz Guns N'Roses obwieścił, że zespół jest zmuszony wycofać się z pozostałych koncertów, ponieważ Axla - który podczas trasy chwilami tracił głos - zmusił lekarz do położenia się do łóżka. Diagnoza brzmiała: guzek na strunach głosowych. Jest to bolesna dolegliwość, znana aż nadto dobrze ludziom, którzy zarabiają na życie zdzieraniem sobie płuc. Jedynym lekarstwem na to jest bezwarunkowy odpoczynek, a gdy on nie wystarcza - operacja. Niestety, tak jak wielu ludzi zgromadzonych na widowni tego wieczoru, dowiedziałem się o tym dopiero po przybyciu na miejsce. "Och, stary. Wszystko przejebane - rozłożył ręce Slash. - Facetowi nawet nie wolno mówić. Wyobrażasz sobie coś takiego - Axla, który musi trzymać gębę na kłódkę?" - spytał potrząsając głową ze zgrozą.
Jak na ironię, zespołem zwerbowanym na ich miejsce byli LA Guns. Aby nieco złagodzić rozczarowanie fanów Guns N'Roses, Slash i Duff zagrali razem z LA Guns. Następnego wieczoru cały zespół, z wyjątkiem Axla, pojawił się na scenie po występie LA Guns i wygarnął pełną pasji - choć chaotyczną - wersję It's So Easy, z Duffem w roli wokalisty. "Nigdy w życiu nie miałem tak kurewskiego pietra" - oświadczył później, wciąż jeszcze wyraźnie drżąc.
Gdy zespół wypadł na jakiś czas z trasy, Slash - który nie miał stałego miejsca zamieszkania przez ostatni rok - wynajął pokój Continental Hyatt House na Sunset Boulevard, który dziwnym zbiegiem okoliczności znajdował się naprzeciw hotelu Le Mondrain, gdzie się wtedy zatrzymałem. Umówiliśmy się, iż w najbliższych dniach kilkakrotnie spotkamy się i porozmawiamy. "Wynająłem pokój na nazwisko Mr Disorderly" - powiedział krzywiąc twarz w uśmiechu. "Zadzwoń do mnie". Zrobiłem to kilka dni później....
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
WSTĘP CZĘŚĆ 5. (parę rzeczy dla przypomnienia o historii Gunsów 'w pigułce' - rozszerzone wiadomości można znaleźć w poprzednich rozdziałach od I do VII)
Jeżeli Los Angeles nie jest kwintesencją rajskiego miasta, to powiedzcie mi - które nim jest? Najbogatsze miasto w najzamożniejszym stanie najpotężniejszego państwa na świecie, ma nawet najlepszy klimat - kiedy, oczywiście, słońce wypali wczesnoporanny smog. Los Angeles to miasto blaszanek, które stanęło dęba, to Sodoma i Gomora na deskorolkach. Jest to miejsce, gdzie tablice z reklamami degradują budynki do rozmiarów karłów (w tym miesiącu na Sunset Boulevard najczęściej reklamowane były filmy Rambo III i Krokodyl Dundee II) i gdzie dziewięćdziesiąt procent damskiej populacji stanowią rzeźbione piękności, które potrafią stłumić jakąkolwiek myśl w twojej głowie. Los Angeles jest również siedzibą Guns N'Roses, a ja nie mogłem doczekać się chwili, kiedy zobaczę ich w akcji na ich własnym boisku. W ciągu ośmiu miesięcy od naszego ostatniego spotkania w Anglii kariera zespołu wystrzeliła w niebo jak rakieta. Po powrocie do USA zahaczyli o największe, jak dotąd, a zarazem najbardziej dla nich prestiżowe tournee: zastąpili Whitesnake jako grupa otwierająca koncerty Motley Crue.
W owym czasie - był to koniec 1987 roku - Motley znajdowali się w szczytowym momencie "okresu złych chłopców", jak później określił to obłudnie basista zespołu, Nikki Sixx. Teoretycznie skojarzenie Motley Crue oraz Guns N' Roses i wypuszczenie ich razem w trasę Wydawało się pomysłem wybuchowym. Wszystkie obawy potwierdziły się co do joty. Obie grupy rywalizowały ze sobą bez wytchnienia o tytuł najbardziej niebezpiecznego zespołu na świecie. I to nie tylko na scenie. Chłopcy urządzali wspólne eskapady noc w noc po koncertach. Szczególnie bezbożne przymierze zawarli Slash, Nikki Sixx i Steven Adler, którzy co noc ruszali w kurs i wywoływali totalne zadymy w każdym barze, w każdym napotkanym mieście na Środkowym Zachodzie, dokąd akurat przywiodła ich trasa koncertowa. Ta załoga rozpadła się dopiero wtedy, gdy Steven złamał rękę podczas paskudnej burdy w barze (na pozostałe występy pośpiesznie ściągnięto Freda Coury'ego, perkusistę Cinderelli), a Slash otrzymał oficjalne ostrzeżenie od managementu Crue, że Gunnersi zostaną wylani, jeśli on natychmiast nie skończy z nocnymi włóczęgami z nieobliczalnym basistą Motley.
Slash podporządkował się na około czterdzieści osiem godzin. (Prawdziwy rozpad przymierza nastąpił po incydencie z Nikkim, który pewnej nocy przedawkował heroinę. Slash i Steven znaleźli go na podłodze pokoju hotelowego w stanie śpiączki. Slash wezwał karetkę, a Steven zaciągnął nieprzytomnego Nikkiego pod zimny prysznic. Wydaje się wątpliwe, czy Nikki pozostałby przy życiu bez ich interwencji w ostatniej chwili.)
Po powrocie do Los Angeles na początku 1988 roku zespół zaczął planować swoje samodzielne tournee po USA. Jeszcze nie po stadionach, lecz już w teatrach i dużych salach koncertowych, w których występowali jako zespół towarzyszący The Cult. Ówczesna brytyjska gwiazda sezonu, Zodiac Mindwarp, została zaproszona jako specjalny gość Gunnersów. Koncert mieli rozpocząć niemieccy "metalowcy" Udo. Dla zabicia czasu przed rozpoczęciem się tournee zespół zainstalował się w studiach Rumbo z producentem Mike'em Clinkiem i nagrał serię akustycznych utworów: Patience, One in a Million, Used to Love Her, Corn Chucker oraz powolną, złowieszczą przeróbkę You 're Crazy z albumu Appetite for Destruction. Utwory te nagrano w zasadzie "na żywo" w studiu i początkowo zamierzano je opublikować "na stronach B singli lub jako EP" - tak przynajmniej utrzymywali Gunnersi, jeśli ktoś się o nie pytał.
Appetite pośpiesznie wspinał się na amerykańskich listach bestsellerów. Znalazł się już w pierwszej dwudziestce i nadal szedł w górę. Prawie wszystkie koncerty w ramach zbliżającego się tournee były już sprzedane, gdy grupa w marcu ruszyła w drogę. Od samego początku ścigały ich kłopoty, jak pies myśliwski, który złapał trop. Axl został aresztowany za próbę przemytu karabinu sten przez granicę kanadyjską; Slasha i Duffa aresztowano za kolejną burdę w barze w Seattle. Wreszcie przyszło najgorsze: dwa tygodnie przed zakończeniem trasy Axl opuścił zespół po gwałtownej kłótni w pokoju hotelowym.
Coś podobnego zdarzyło się pierwszy raz - choć wcale nie ostatni - i z początku wszyscy pozostali członkowie zespołu byli wstrząśnięci. Jednak, jak wiadomo, trzy dni później, po rozmowie telefonicznej ze Slashem, Axl powrócił. Zupełnie jak w małżeństwie, które ze smutkiem obwieszcza swoją separację i schodzi się na powrót już następnej nocy. Axl i reszta chłopców byli bardzo zażenowani całym zajściem i odmawiali wszelkich publicznych komentarzy na ten temat. Prywatnie kręcili tylko głowami z rezygnacją i kwitowali swe uczucia dobrze dziś znanym zużytym zwrotem: "No cóż, znacie przecież Axla".
Tournee ciągnęło się do końca kwietnia. Po nim w planach był następny objazd USA szlakiem stadionów, a Guns N'Roses mieli występować jako gość podczas kolejnej trasy Davida Lee Rotha. Projekt ten z czasem upadł z powodu zamętu spowodowanego zderzeniem się osobowości protagonistów; w maju Guns N'Roses ruszyli w trasę po stadionach, a ich koncerty były prologiem występów Iron Maiden. W tym samym czasie ukazał się Sweet Child O 'Mine, który prawie natychmiast wstrzelił się w pierwszą czterdziestkę amerykańskiej listy. Wszystko wskazywało, że będzie to wielki przebój singlowy Guns N'Roses. Istotnie, przeznaczeniem Sweet Child O'Mine było stać się pierwszym światowym hitem zespołu. (Aby zdyskontować sukces piosenki w Japonii, tokijski oddział Geffen wydał mini-album zatytułowany Live From the Jungle, na którym znalazła się płytowa wersja Sweet Child O'Mine[/i] oraz wykonane na żywo: Whole Lotta Rosie, Knockin' On Heaven 's Door, Shadow of Your Love i It 's So Easy, nagrane w londyńskiej Marquee w 1987 roku, a także Move to the City, okrojony z czwórki Live?!* @ Like a Suicide. Błyskawicznie też zaplanowano na lipiec tournee po Japonii.)
Trasa z Iron Maiden nie przebiegała tak gładko, jak spodziewali się Guns N'Roses. Głównym problemem - jak się zdaje - był fakt, że Maiden mieli nieoczekiwane trudności ze sprzedażą biletów na kilka pierwszych koncertów. Po umieszczeniu jednak na afiszu pikantnego anonsu o występie najbardziej niebezpiecznego zespołu na świecie Gunnersi znowu grali dla wypełnionej do ostatniego miejsca widowni. W ich obozie narastało przeświadczenie, iż to oni, a nie Iron Maiden powinni być głównym punktem programu. Jednocześnie ich współtowarzysze na trasie przestali robić na nich jakiekolwiek wrażenie. Aż do tego stopnia, iż Duff wziął sobie nawet tydzień urlopu, by polecieć do Los Angeles i wziąć ślub z Mandy, dziewczyną, z którą spotykał się od dawna. Zastąpił go jego kumpel, Kid Chaos, były basista The Cult, dzisiaj znany po prostu jako Haggis [i lider zespołu The Four Horsemea - przyp. tłum.].
Kiedy wreszcie w czerwcu dołączyłem do toumee w oczekiwaniu na występy Guns N'Roses przez dwa kolejne wieczory w Irvine Meadows - otwartym amfiteatrze obliczonym na siedemnaście tysięcy widzów w Long Beach w Kalifornii - sprawy przybrały tak zły obrót, że oba zespoły prawie nie odzywały się do siebie.
Wtedy też, w ostatniej chwili - jakby nie dość było kłopotów - obóz Guns N'Roses obwieścił, że zespół jest zmuszony wycofać się z pozostałych koncertów, ponieważ Axla - który podczas trasy chwilami tracił głos - zmusił lekarz do położenia się do łóżka. Diagnoza brzmiała: guzek na strunach głosowych. Jest to bolesna dolegliwość, znana aż nadto dobrze ludziom, którzy zarabiają na życie zdzieraniem sobie płuc. Jedynym lekarstwem na to jest bezwarunkowy odpoczynek, a gdy on nie wystarcza - operacja. Niestety, tak jak wielu ludzi zgromadzonych na widowni tego wieczoru, dowiedziałem się o tym dopiero po przybyciu na miejsce. "Och, stary. Wszystko przejebane - rozłożył ręce Slash. - Facetowi nawet nie wolno mówić. Wyobrażasz sobie coś takiego - Axla, który musi trzymać gębę na kłódkę?" - spytał potrząsając głową ze zgrozą.
Jak na ironię, zespołem zwerbowanym na ich miejsce byli LA Guns. Aby nieco złagodzić rozczarowanie fanów Guns N'Roses, Slash i Duff zagrali razem z LA Guns. Następnego wieczoru cały zespół, z wyjątkiem Axla, pojawił się na scenie po występie LA Guns i wygarnął pełną pasji - choć chaotyczną - wersję It's So Easy, z Duffem w roli wokalisty. "Nigdy w życiu nie miałem tak kurewskiego pietra" - oświadczył później, wciąż jeszcze wyraźnie drżąc.
Gdy zespół wypadł na jakiś czas z trasy, Slash - który nie miał stałego miejsca zamieszkania przez ostatni rok - wynajął pokój Continental Hyatt House na Sunset Boulevard, który dziwnym zbiegiem okoliczności znajdował się naprzeciw hotelu Le Mondrain, gdzie się wtedy zatrzymałem. Umówiliśmy się, iż w najbliższych dniach kilkakrotnie spotkamy się i porozmawiamy. "Wynająłem pokój na nazwisko Mr Disorderly" - powiedział krzywiąc twarz w uśmiechu. "Zadzwoń do mnie". Zrobiłem to kilka dni później....


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
CZERWIEC 1988 - WYWIAD ZE SLASHEM

...Zrobiłem to kilka dni później
Na powszechnie znany image gitarzysty Guns N'Roses składa się grzywa długich, poskręcanych ciemnych loków, opadających poniżej ramion i zasłaniających twarz; lekko rozkołysana sylwetka w cylindrze, wyciętej podkoszulce firmowej Led Zeppelin, opiętych na tyłku czarnych dżinsach i zdartych kowbojskich butach; butelka Jacka Danielsa w dłoni i wyłuskiwane z gitary, jeden po drugim, niechlujne riffy, jak gdyby grane z zawiązanymi oczami. Jest on na tyle prawdziwy, że trudno byłoby go nazwać pozą. Ale Slash posiada jeszcze kilka innych cech, których nie widać na clipach, okładkach płyt czy plakatach z magazynów. Po prostu nie można ich zarejestrować na kolorowym celuloidzie ani na błyszczącej powierzchni płyty kompaktowej.
Na przykład jego głos: w trakcie rozmowy jest łagodny i cichy i nigdy nie stara się unieść ponad przytulny brzęk szklaneczek i grzechot lodu w drinkach przy barze. Gdy Slash mówi - a bardzo lubi rozmawiać - jego wywody są klarowne, ale i nacechowane dystansem, pełne ciepła, ale nie rozmamłane. Z uwagą wykłada karty na stół. Poza tym nie chodzi przez cały czas po pokoju z otwartą butelką Jacka w zaciśniętej dłoni, a tylko przez większość czasu. Zresztą nad tym pracuje...
"Tego popołudnia, kiedy dowiedziałem się, że musimy wycofać się z tournee Maiden, ściągnąłem wszystkie flaszki z Jackiem zakitrane w naszej garderobie, które tylko mogłem znaleźć, i zabrałem je do hotelu - powiedział. - To było pięć dni temu i od tamtej pory nic innego nie miałem w gębie. Zostało mi już tylko ostatnie półtorej butelki. Skończy się chyba na tym, że sam będę musiał sobie kupić następną" - powiedział pół żartem, pół serio, z nutą komicznego przerażenia. 'To będzie pierwszy raz od niepamiętnych czasów, kiedy sam sobie kupowałem gorzałę. Może już nawet nie pamiętam, jak to się robi" - zachichotał.
Dzieciak, ale nie trzpiot. Pod burzą rozczochranych, jakby nie uczesanych po śnie włosów i za uśmiechem pachnącym whisky kłębiło się coś, co nie pozwalało mu w pełni odprężyć się. W wieku dwudziestu dwóch lat Slash nabrał już manier starego wyjadacza w tej grze. Wiedział dostatecznie dużo, by - jak się wydawało - z pogodą zbyć zdumiewający sukces, jaki jego zespół odniósł w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, jednym nonszalanckim machnięciem ręki. "Och stary, po co mi ta cała wiedza? Jasne, podoba mi się to, że jeździmy w różne miejsca, robimy rozmaite rzeczy i możemy grać i nagrywać takie płyty, jakie chcemy, Poza tym rozmawia się już tylko o pieniądzach, a tu czuję się trochę zagubiony" - wzniósł oczy do nieba.
"Spójrz na mnie: podkoszulka, dżinsy, wysokie buty - to jestem cały ja. Niczego poza tym nie ma i nigdy nie będzie. Odrzuca mnie nawet sama myśl, że muszę pójść do jakiejś pierdolonej garderoby i przebrać się w inne ciuchy, by wyjść na scenę i grać. Daj mi kawałek dachu nad głową i coś do picia; to jest wszystko, czego mi potrzeba. Czy pieniądze mogą coś w tym wszystkim zmienić?"
Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć mu na to pytanie, ale doszedłem do wniosku, że i tak wkrótce sam to odkryje.
Dzień, w którym spotkałem się ze Slashem, by nagrać ten wywiad, był typowym letnim dniem w Los Angeles. Słońce smażyło się jak jajko na błękitnej patelni nieba; nie kończący się strumień pojazdów wlókł swoje obolałe mechanizmy w górę i w dół Sunset Boulevard; chodniki były opustoszałe, jeżeli nie liczyć mnie i Slasha i jeszcze kilku włóczęgów z Zachodniego Hollywood. Poprzedniego wieczoru Slash zaciągnął mnie na imprezę wydaną przez glam-rockersów z Los Angeles - Poison - w norze o nazwie London Club. "Chodź, stary, damy komuś w mordę! - śmiał się. - Nie martw się, jesteś pod moją opieką".
Szeroko komentowana w prasie wrogość między Guns N'Roses i Poison sięgała dawnych czasów. Jedna z wielu wersji mówi, że zanim jeszcze powstali Guns N'Roses, Slash przeszedł pomyślnie przesłuchanie na gitarzystę Poison - miejsce obecnie zajmowane przez CC DeVille'a. Odrzucił jednak tę ofertę, gdy zorientował się, że będzie musiał utlenić włosy i tynkować twarz grubą warstwą makijażu, co wkrótce stało się znakiem firmowym Poison. "Olałem to", syknął Slash - kiedy mu o tym przypomniałem. "Nie chciałem wyglądać jak clown".
Opowiedział mi również o tym, że na samym początku - kiedy żaden z dwóch zespołów nie miał jeszcze kontraktu - Guns N'Roses i Poison czasami występowali wspólnie w małych klubach Los Angeles. "Jednego wieczoru oni grali pierwsi, drugiego - my - opowiadał. - Nie miało to właściwie znaczenia, bo nikt z nas nie miał jeszcze swojej publiczności. Ludzie po prostu przychodzili zobaczyć, co się dzieje, potem wychodzili.
Ale zawsze kiedy te dupki grały pierwsze, Bret Michaels kończył występ zapowiedzią, że kapela wydaje gdzieś tam bankiet i zaprasza wszystkich. Człowieku, ludziom, którzy przesiadywali stale w tych norach, nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i w ciągu kilku minut klub był pusty! Poison zawsze wykręcali takie wredne, śmierdzące numerki. Taka postawa cuchnie fałszem, stary. Była efektem braku wiary we własny talent".
Szczególnie zirytował go incydent, który miał miejsce kilka miesięcy później, gdy oba zespoły miały już kontrakty i wydane płyty. CC DeVille zaczął pojawiać się na scenie w cylindrze podczas koncertów Poison. "Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem pierwszym rock'n'rollowcem, który nosi na scenie cylinder, ale CC to taki facet, który prawdopodobnie nigdy w życiu nie widział cylindra, zanim nie zobaczył go na mojej głowie. I wiesz, pewnego wieczoru dopadłem go w klubie Rainbow i powiedziałem mu z całym spokojem: Jeśli jeszcze raz zobaczę cię na scenie w cylindrze, zastrzelę cię. Mówię ci, stary, facet naprawdę zzieleniał - parsknął pogardliwym śmiechem. - A ja nawet nie mam pistoletu. A gdybym miał, nie wiedziałbym, jak z niego wystrzelić. Zresztą wcale nie jestem agresywny. Czułem tylko, że coś muszę powiedzieć. Niektórym ludziom trzeba czasami dokładnie wytyczyć granice, co wolno, a czego - nie".
Tak więc poszliśmy na imprezę i, poza niewinną wymianą zdań Między Slashem i Bretem Michaelsem, nic ciekawego się właściwie nie zdarzyło. Nie było żadnej bijatyki ani nawet pojedynku na słowa. Butelka Jacka Danielsa w ręku Slasha była chyba także bezpieczna. Gdy gitarzysta zderzał się z innymi tancerzami, wywijał nią trzymając mocno za szyjkę, ale kiedy osunął się wreszcie przy ścianie, tulił ją w ramionach jak dziecko.
Idąc bulwarem następnego popołudnia w stronę mojego hotelu, Slash z wyglądu mógłby uchodzić za ucznia wampira: zmęczone zaczerwienione oczy, ukryte za ciemnymi lustrzanymi szkłami, słby uścisk dłoni - długi pochylony cień szukający bramy, w którą mógłby dać nurka. Rozsiedliśmy się w cieniu, w barze przy basenie w hotelu Le Mondrain. Zamówiliśmy Jacka Danielsa i piwo jako przepychacz. Na słońcu, tuż przy basenie, rozpłaszczyło się na ręcznikach stadko nastolatek, które namierzyły wysokiego, długonogiego gitarzystę, gdy, tylko pojawił się i opadł na najbliższe krzesło. Dwie lub trzy dziewczyny podeszły na paluszkach w stronę naszego stolika i przylgnęły twarzami do szyby oddzielającej bar od basenu. Slash wydawał się ich w ogóle nie dostrzegać: "No, stary, od czego zaczynamy?"
- Od pytania o najświeższe wiadomości na temat głosu Axla - zasugerowałem.
"Nie jestem lekarzem - odpowiedział, zapalając Marlboro. - Wiem, że ma guzek na strunach głosowych i nie może wyciągnąć góry - a to jest przecież ten cały jego wysoki głos. Jego struny zatykają się przez te guzki, narośla, czy jak tam. Jednym słowem, nie może teraz śpiewać. Na scenie brzmiało to okropnie. Kiedy chciał zaśpiewać Knockin' on Heaven's Door czy jakiś inny utwór, w którym jest sam krzyk, dociągnął do pewnej nuty, a potem już poniosło go donikąd. Tak jakby nie było żadnej tonacji. To było naprawdę niesamowite.
Mieliśmy występ z Maiden w Palo Alto, który był fatalny. Do tego stopnia, że musiałem grać solówki, aby wypełnić dziury, bo Axl nie mógł śpiewać. Poszedł do lekarza, a my wszyscy pojechaliśmy do Sacramento, by rozłożyć cały sprzęt. Mieliśmy próbę dźwięku, wszystko brzmiało doskonale. Czekaliśmy tylko na pojawienie się Axla i wtedy nasz szef trasy dostał wiadomość przez telefon, że Axl nie jest w stanie wystąpić i prawdopodobnie nie będzie mógł dokończyć tournee!
Największym kurewstwem w tym wszystkim było to, że cofnięto nas już po wpuszczeniu publiczności, kiedy nasz sztandar był już rozpięty. Wtedy zaczęli nagle wynosić sprzęt. Dzieciaki widziały, że nasze graty znikają, i dostały amoku. Wyszedłem wtedy na scenę i jakimś dwudziestu dwu tysiącom ludzi oznajmiłem: 'Axl ma chwilowe kłopoty z głosem, więc nie zagramy dzisiaj'. Dzieciaki dostały szału. Dziesięć minut później pojawił się Axl i pojechaliśmy do L.A.
Później Axl poszedł do innego lekarza, który powiedział mu, że jego kłopoty z głosem narastały od dawna. We wtorek ma dostać ostateczną opinię i wtedy będzie wiadomo, czy pod koniec miesiąca jedziemy do Japonii czy nie"
- Jak długo będziecie musieli czekać, nim Axlowi wróci głos?
"Jeżeli konieczna będzie operacja, najpierw trzeba będzie poczekać tydzień aż ustąpi opuchlizna. Po zabiegu rany muszą się zagoić. Według
naszej oceny, potrwa to dwa tygodnie - jeśli operacja uda się i Axl będzie trzymał się z dala od kłopotów - dodał znacząco. - Przede wszystkim za trzy miesiące rozpoczynamy trasę z Aerosmith i zależy mi na tym, by nic jej nie spieprzyło. Ze wszystkich koncertów, które mieliśmy w ciągu tego roku - z wyjątkiem festiwalu Monsters of Rock, który zagramy w Anglii - ten jest jakby stworzony dla nas. My i Aerosmith - nie sądzisz, że jest to wspaniałe połączenie?"
- Bez wątpienia - powiedziałem, mrużąc oczy na samą myśl.
"Stary, gdybym był dzieciakiem, który idzie na jakiś koncert, ten, kurwa, byłby najważniejszy w moim życiu. Cieszę się na samą myśl o nim. Jeden występ odbędzie się na stadionie Giants w Nowym Jorku - Aerosmith, Deep Purple i my. Prawdziwa parada rockowych gigantów!"
Czemu nie? W końcu Guns N'Roses sami powoli stawali się rockowym gigantem.
"Zdaję sobie z tego sprawę" - powiedział, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w coś ponad moim ramieniem. Na chwilę zatopił się w myślach. Czyżby mimo wszystko zaczął odczuwać ciężar stale rosnącego sukcesu grupy i nachalnej atencji mediów, jaka temu towarzyszy?
"Nie wydaje mi się, bym się zmienił, ale teraz o wiele więcej uwagi poświęca się wszystkiemu, co robię - powiedział. - Przede wszystkimchyba dlatego, że to głównie ja rozmawiam z prasą, więc wszyscy mnie znają. Teraz, gdy ruszam w trasę, muszę mieć ochroniarza, bo wszyscy boją się, że mogę zostać zabity czy coś w tym sensie. To jest trochę krępujące, bo nikt już tak po prostu nie może się koło ciebie kręcić, czy z tobą przebywać. Jest to mordęga, ale z drugiej strony także i wygoda, bo kiedy otoczy cię nagle tłum ludzi, którzy chcą autografów, ja nie mam serca, aby powiedzieć im: '0dpierdolcie się!'. Wtedy ochroniarz trzyma ich z dala ode mnie i pilnuje, żeby sprawy nie wymknęły się spod kontroli".
Jak wyglądają kwestie finansowe: czy Slash jest na bieżąco informowany o wynikach sprzedaży płyt i temu podobnych sprawach?
"Cały czas mamy telefony: wczoraj sprzedano trzydzieści pięć tysięcy płyt, dzisiaj - dziewięćdziesiąt jeden tysięcy, singel ostro idzie w górę... Można dostać zawrotu dupy! Mogę więc chyba powiedzieć że rzeczywiście stajemy się czymś w rodzaju - jak to nazywasz - dużej kapeli. Według mnie jednak, dopiero druga płyta i jej odbiór naprawdę potwierdziłyby w moich oczach naszą pozycję. Jeśli po wydaniu dwóch albumów nasza popularność nadal będzie zwyżkowała, będzie super. A propos, materiał na naszą drugą płytę jest świetny" - wyznał.
Chociaż miną jeszcze trzy lata, zanim ukaże się wreszcie następny pełnowymiarowy album Guns N' Roses - czego ani Slash, ani nikt inny nie mógł wiedzieć w czerwcu 1988 roku - Slash utrzymywał, iż zespół miał już "mnóstwo nowych piosenek".
"Pisaliśmy je na trasie. Nasza metoda polega na tym, że ja komponuję dużo partii gitarowych i sekwencji akordów oraz, jak je nazywamy, surowych riffów; Izzy także układa naprawdę dobre rock'n'rollowe pochody akordów. Potem Axl wkurza się na coś i zaczyna pisać teksty. Wtedy melodie i rytmy same wskakują na swoje miejsce. Bywa, że po koncercie wciąga mnie ze sobą pod prysznic i mówi: 'Posłuchaj' i zaczyna śpiewać coś, co właśnie wymyślił.
Wydaje się, iż będzie to naprawdę dobre —jeszcze bardziej agresywne i antyradiowe. Wszyscy byli zaszokowani pierwszym albumem, bo słowo fuck pojawiło się na nim jakieś dwadzieścia pięć razy. Nowa płyta może być jeszcze gorsza. Tematycznie będzie ona trochę bardziej..." - urwał w pół zdania, by przywołać kelnera. Zamówił następnego podwójnego Jacka i nie podjął już tego wątku.
Poprosiłem o tytuły niektórych nowo napisanych piosenek.
Slash potarł szczecinę zarostu na podbródku i przyznał, że nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do tytułów. "Nie koncentruję się na tekstach utworów, dopóki nie zaczynamy nagrywać tego całego gówna w studiu. Muszę wtedy posiedzieć trochę z Axlem, żeby zrozumieć -jaka będzie rzeczywista zawartość płyty". Mimo to wyciągnął jak z rękawa dwa tytuły: "Jeden utwór nazywa się Perfect Crime, drugi - You Could Be Mine. Popatrz, to się nawet rymuje! I to właściwie wszystko, co mogę sobie w tej chwili przypomnieć".
Rozmowa przesunęła się na sprawę powolnego, aczkolwiek nieubłaganego awansu obecnego albumu na listach bestsellerów w USA. Prawie dokładnie rok po wydaniu Appetite for Destruction znalazł się po raz pierwszy w pierwszej dziesiątce notowań 'Billboardu". (Niecałe dwa miesiące później miał on dotrzeć do pierwszego miejsca i pozostał na nim, lub w jego okolicach, przez pozostałe miesiące tego roku.)
Slash powiedział, że według niego jest to "idealny sposób na zaistnienie pierwszej płyty. Byłbym ogromnie rozczarowany, gdyby wytwórnia rozprowadziła, powiedzmy, pięćset tysięcy egzemplarzy, album wskoczył na pięćdziesiątą którąś pozydę, a tydzień późnij spadł. W naszym wypadku było odwrotnie. Weszliśmy na Top 200 Billboardu - na miejsce sto sześćdziesiąte ósme czy coś koło tego - i z tej pozycji wciąż pięliśmy się w górę. Dla mnie najwspanialszym momentem było przekroczenie bariery Top 50".
Jaka była ich reakcja, gdy sprzedano pieszy milion Appetite? Chyba poczuli ten wyjątkowy dreszcz emocji, kiedy powiedziano im, że pierwsza płyta, którą nagrali w życiu, rozeszła się w liczbie miliona sztuk?!
"Na początku jakoś to do mnie nie mogło dotrzeć - odpowiedział szczerze. - Jestem w sumie naiwny, jeśli chodzi o te sprawy. Poza tym zawsze staram się zachować zdrowy rozsądek. Ale też stosunek naszej kapeli do tego całego biznesu jest w pewnym sensie naiwny. Kiedy zaczynaliśmy grać pierwsze koncerty, wszystko było proste: jesteśmy kapelą rockową i inne rzeczy gówno nas obchodzą. Ale w miarę jak graliśmy, nauczyliśmy się jak załatwiać sobie chałtury. Później wszystkie wytwórnie naraz chciały nas zakontraktować, ale nasze nastawienie było negatywne: '0lewamy ich. Podpiszemy umowę tylko z tymi, którzy dadzą nam wszystko, czego zażądamy'.
Związaliśmy się z Geffen i natychmiast zaleźliśmy się na trasie. Na trasie z The Cult. Dla mnie było to coś jak... O rany, touraee z The Cult! To jest coś! A potem, sześć miesięcy później, samodzielnie występowaliśmy w tych samych miejscach, gdzie graliśmy przed The CuIt. I wtedy wydało się nam, że oni chyba wcale nie byli tacy wielcy, rozumisz? Teraz wrzuciliśmy następny bieg. Ostatnio zaczęli nachodzić nas różni promotorzy koncertów, którzy powtarzają: 'Nie powinniście grać na otwarcie Iron Maiden, bo sami moglibyście tu być głównym punktem programu'.
Usiadł wygodniej i zapalił następnego papierosa. Zaciągnął się mocno. Po chwili potrząsnął głową i przyznał, że wciąż mu trudno to wszystko zrozumieć: uznanie, popularność, sprzedaż płyt, idącą już w miliony. "Sama myśl o tym, że moglibyśmy być gwiazdą w takim miejscu jak LA Forum (trzynaście tysięcy miejsc), jest trudna do przełknięcia. Promotorzy ryzykują jednak ogromne pieniądze organizując takie trasy i jeśli mimo to chcą w nie inwestować, to chyba wiedzą, o czym mówią?"
Jak, według Slasha, Guns N'Roses przyjęliby propozycję pierwszego samodzielnego koncertu na ogromnym amerykańskim stadionie? Czy ta perspektywa podziałałaby na nich onieśmielająco?
" Ależ nie, to by było wspaniałe - odpowiedział bez wahania. - Zawsze najlepiej jest być głównym wykonawcą. Cała scena należy do ciebie. Możesz być tam, gdzie ci się podoba. Możesz świrować do woli. Poza tym nie musisz martwić się o to, by zmieścić się w wyznaczonym czasie. Pędzić utwór po utworze, aby wszystkie je wcisnąć w swój blok. Wychodzisz i grasz dwie albo dwie i pół godziny. To bardzo wygodne.
Chodzi mi o to że w naszym przypadku, kiedy wychodzimy na scenę podczas trasy, cała nasza uwaga koncentruje się na zmieszczeniu się w tych czterdziestu pięciu minutach. Gdybyśmy mieli dwie godziny dla siebie, występ byłby lepszy. Tak byłoby znacznie lepiej; nie mogę się tego doczekać. Najpierw jednak musimy wydać następną płytę".
Zadałem wtedy pytanie, które powtarzałem podczas każdego kolejnego wywiadu z członkami Guns N'Roses: "Kiedy zamierzacie rozpocząć nagrywanie nowej płyty?"
Nawet uwierzyłem Slashowi - myślę, że w tym czasie sam w to wierzył - kiedy szczerze odpowiedział: "Wchodzimy do studia gdzieś w październiku, listopadzie..." Dzisiaj wydaje się to śmiechu warte, ale wtedy Slash był przeświadczony, że druga płyta znajdzie się w sklepach w połowie 1989 roku. Zdradził mi wtedy nawet, na jakich pozycjach widziałby zespół po wydaniu tej płyty: "Kiedy ona ukaże się - i duch w zespole nie zginie - spodziewam się, że zagramy sporo letnich koncertów i festiwali na otwartej przestrzeni. Najpierw jako grupa wspomagająca - na przykład w programie Monsters of Rock. A później zaczęlibyśmy firmować koncerty własną nazwą. Nie chciałbym już nigdy przed nikim występować" - oświadczył pogodnie, sięgając po szklaneczkę.
Zapytałem, czy granie na stadionach wpłynęłoby na zmianę w prezentacji
scenicznej zespołu. Czy, zdaniem Slasha, z natury rzeczy klubowy charakter koncertów Guns N'Roses - z całą swoją zgrzebnością, dzikością i siłą nie mniejszą od ciosu pięści - uda się przenieść w realia dwudziestotysięcznych audytoriów? Czy nie ulegną pokusie pójścia śladem wielkich, wyczyszczonych z ekscesów produkcji scenicznych, faworyzowanych przez swych bardziej "cywilizowanych" współczesnych, w rodzaju Iron Maiden, Bon Jovi, Motley Crue i innych przedstawicieli cekinowego bractwa?
Skrzywił się: "Wiesz, my jesteśmy zupełnie inni. Jeśli o mnie chodzi, mam w dupie przebieranie się przed wyjściem na scenę. Zamierzam dalej nosić dżinsy. Moim zdaniem, jeśli nie potrafisz wyjść i przyczadować bez rekwizytów teatralnych i efektów świetlnych, to pewnie dlatego, że coś w zespole szwankuje. Coś w tym sensie. Maiden jest dobrą kapelą, jak sądzę. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nie przepadam za nimi. Ale gdyby tak ich obedrzeć z..." - przerwał na chwilę, potem zmienił zamiar. "Nie, nie mogę tak mówić o Maiden, ponieważ oni też odpracowali swoje - mają za sobą mnóstwo występów klubowych. W porządku, dajmy sobie z tym spokój.
Niemniej jest mnóstwo grup, które nie mogą wyjść tak zwyczajnie na scenę, zedrzeć z siebie to całe gówno i dać czadu. Z roku na rok są oni coraz lepsi, bo z roku na rok ich dekoracje są coraz wymyślniejsze. Niektóre kapele sprawiają wrażenie, że najpierw kupiły sobie dużo ciuchów, a potem dopiero zaczęły myśleć o muzyce - parsknął szyderczo. - Jesteśmy przeciwni temu. Wiem, że to, co mówię, to banał, ale są takie kapele, które działają od jakichś trzech lat - chyba domyślasz się, co chcę przez to powiedzieć... Są żałosne. Nie ma w nich duszy; w ich muzyce brakuje dynamiki. Sama poczciwość. Ustalają, że grają na cztery czwarte i pyrkają jak imbryk. To wszystko. Ale dobrze prezentują się na scenie. My natomiast wychodzimy na gołe dechy, z tyłu mamy tylko płachty z napisem "Guns N'Roses", wzmacniacze rozkręcamy na fuli i odjazd...
Poruszyliśmy drażliwy temat MTV. Podczas dyskusji "za" i "przeciw" Slash zdecydowanie opowiadał się po stronie 'przeciw" - niezależnie od faktu, że MTV emitowała wtedy video do Sweet Child 0'Mine dwa razy na godzinę, przez całą dobę, czego efektem była agresywna wspinaczka singla ku szczytowi amerykańskich list (dokąd dotarł jakiś miesiąc po naszej rozmowie).
"Tak, zdaję sobiez tego sprawę, ale niezależnie czy MTV pokazuje nasze clipy, czy nie, nie zmienia to w niczym ani tego jak gramy, ani - dlaczego w ogóle gramy. Natomiast gdybyś zapytał wiele kapel o źródła ich inspiracji, gdyby byli szczerzy, powinni uczciwie powiedzieć, że MTV. Pomyśl o przyszłości - powiedział, starając się znowu zwrócić uwagę kelnera. - Będzie chora - kontynuował. - Dzieciaki będą już tylko opowiadać sobie o ostatnim clipie Poison. Smutne... Jedynym efektem, który rzeczywiście wzbogaca koncert rockowy, to dramatyczne oświetlenie, by wywołać odpowiedni nastrój. Cała reszta to gówno. Brak mi zresztą cierpliwości, aby na przykład usiąść przy stole kreślarskim z resztą zespołu, kilkoma urzędnikami i paroma pustogłowymi grafikami z pomysłami: 'Taaa... A co powiecie na to?' Nasza kapela nie byłaby w stanie tego zrobić. Nie nadajemy się do tego".
Ale z pewnością - rozważałem na głos - fakt, że muzyka Guns N'Roses leci na okrągło w MTV, działa w pewnym sensie równoważąco na publiczność: dowodzi, że z dala od kolejnego clipu Poison wciąż tętni prawdziwe życie.
"Mam nadzieję, że tak jest. Moim zdaniem, bierze się pod uwagę głównie dzieciaki z klasy średniej, które przyjmują reguły gry narzucone przez przemysł rozrywkowy i gonią za nowinkami. Wszystko przelatuje obok nich w mgnieniu oka, a ich podejście jest mniej więcej takie:
'Bomba, trzeba się temu bliżej przyjrzeć'. Ale to nic nie znaczy. Kiedy jesteśmy w trasie, chodzę do klubów i natrafiam na zespoły, które grają nasze utwory. Nawet raz przyłączyłem się do kapeli, która wykonywała Paradise City, i to kompletnie niewłaściwie - zaśmiał się. - To jest wspaniałe. Chciałbym wierzyć, że mamy jakiś wpływ na ludzi - niezależnie od naszego image'u, niezależnie od tego, co takiego w nas zobaczyli, iż pozwoliło nam to osiągnąć tak wysoką pozycję. Chciałbym wierzyć, że sprawiła to przede wszystkim nasza wytrwałość, nasza szczerość; że gramy rzetelnie i naprawę steramy się być dobrzy. Wyznaczyliśmy pewien standard".
A jeśli mają niewłaściwy wpływ? Naśladownictwo jest tanie, czy wzorem będzie Guns N'Roses, czy inny zespół.
"Jeżeli jakaś kapela będzie chodzić w kowbojskich butach i cylindrach tylko po to, by wyglądać jak my, a muzykę będzie miała w dupie, to oczywiście wszystko okaże się gówno warte. Poczułbym się wtedy bardzo zawiedziony - uznałbym, że niewiele osiągnąłem".
A co powie na temat drugiej strony image'u - owego totalnego odpierdolcie się" odzianego w niechlujne ciuchy?! Czy Slash zdaje sobie sprawę, że co poniektórzy reagują bardzo nerwowo, kiedy zespół wchodzi do pokoju?
"I bardzo dobrze - zaśmiał się. - Rzeczywiście tak jest: '0 Boże, Slash jest tu', albo: 'Axl przyszedł, zaraz będzie demolka...' Ale powiedz sam, przebywałeś ze mną. Przecież nie jestem chyba taki zły. Czasami tylko może trochę zbyt popędliwy - dodał z nieco nieszczerym uśmiechem. - Staję się zresztą taki jedynie wobec tych wszystkich pierdolonych dupków, którzy próbują zrobić z ciebie chuja. To tak jakby dać się pożreć wilkom - a my potrafimy wyczuć strach. Czasami więc dajemy tym ludziom popalić. Ale nie robię tego specjalnie tylko po to, żeby... Nie należę do tych facetów, którzy hodują swoje kompleksy i folgują sobie... Jeśli coś podobnego zdarza się, to jedynie dlatego, że ludzie sami się o to proszą. Zadają mi kretyńskie pytania i ja się po prostu wkurwiam".
Zaczął mówić o antybohaterach, o czarnych charakterach, które były jego mistrzami i które pozostawiły w jego wyobraźni niezatarty ślad. Choć wielu spośród najlepszych z nich już nie żyło, a sława pozostałych dawno już wyblakła.
"Bardzo lubiłem The Who, nadal zresztą lubię Pete Townshenda. Do dzisiaj zachował on tę swoją nihilistyczną postawę. Natomiast Stonesi jako zespół i jako indywidualności byli gównem, na którym wyrośliśmy. Muzyka lat siedemdziesiątych... Tak wyszło, że upodobaliśmy ją sobie z całą ich zasraną dekadencją. To było to! Keith Richards był wspaniały, chociaż facetem, którego słuchałem całymi latami na okrągło, był Jimmy Page. Dzisiaj nie potrafi on już w ogóle wyjść na scenę i zagrać jednej przyzwoitej nuty, ale wciąż jest wspaniały" - mrugnął złośliwie.
Powiedziałem, że dla wielu ludzi Slash posiada na scenie taką samą charyzmę jak Richards czy Page, że publiczność wpatruje się w niego z takim samym napięciem jak w Axla. Że obaj tworzą tandem, jakby wyjęty z rockowego podręcznika - podobnie jak Mick i Keith, Robert i Jimmy... Axl i Slash.
"Naprawdę?" - był szczerze zdziwiony.
"Jasne. Jesteś takim samym postrachem z gitarą jak oni. Łeb spuszczony, gotowy do szarży - nie ma żartów z facetem. Może nie?" - podpuszczałem go.
"Tak, rzeczywiście jest tam trochę agresji - przyznał. - Na zdjęciach zespołu lub na clipach dostrzegam różne rzeczy. Siebie, jak miotam się od ściany do ściany, palę, rzygam. Z kolei Axl... Gdy dobrze mu się przyjrzysz, sam zobaczysz, ile siły wnosi jego obecność na scenie. Ile pewności siebie. Albo Duff... Wysoki facet z nisko opuszczonym basem. Stawia niewiarygodnie szerokie kroki i wydaje taki dźwięk: "Grrrr..." Duff jest świetny. Odpadam, gdy patrzę na niego na scenie. No i Izzy, który zasadniczo trzyma się z tyłu. Albo Steven... Ktoś jakby w typie Davida Lee Rotha... Gdy przyglądam się naszej kapeli, wydaje mi się, że jest w niej mnóstwo rzeczy, które mogą przykuć twoją uwagę. Jest w tym coś śmiesznego, jakby cyrkowego, nie uważasz?"
A jednak zespół ciągle sprawia wrażenie, jakby za chwilę miał się rozpaść. W istocie w dużej mierze podtrzymuje to zainteresowanie zespołem. Czyż tak nie jest?
Potrząsnął skudloną grzwą i siorbnął głośno ze szklanki. "Wolałbym, żeby kapela rozleciała się - powiedział stanowczo. - Może to zabrzmi negatywnie, ale chciałbym, abyśmy byli tak dobrzy jak to tylko możliwe i istnieli dokładnie dopóty, dopóki jesteśmy w stanie iść na całość. A potem rozpaść się, umrzeć, cokolwiek. To lepsze niż nagrać pięć, sześć, dziesięć albumów i skończyć jak Kiss".
Problem w tym, że fani zaczynają zastanawiać się, czy Guns N'Roses w ogóle będą w stanie zmobilizować się do nagrania drugiego albumu - nie mówiąc o piątym czy szóstym. Axlowi zdarzyło się już przecież raz opuścić zespół...
"To nie było nic wielkiego - utrzymuje Slash. - Jak tylko odwołasz występ, zaczyna się od razu wielkie zamieszanie. Wszyscy dostają świra a prasa rozgrywa to na swój sposób. Nie obawialiśmy się, że grupa rozpadnie się, wszyscy byliśmy wkurzeni na Axla. Ale usiedliśmy razem, pogadaliśmy przy piwie i wszystko wróciło do normy".
Mówi się, że Axl ma notorycznie "trudny" charakter. Jak układają się wasze stosunki prywatne, poza zespołem?
"Kochamy się - odpowiedział wprost. - Cały zespół jest bardzo zgrany. W ogóle nie zaprzątam sobie głowy tym, że ktoś odejdzie. To mnie nie niepokoi. Martwiłbym się tylko wtedy, gdyby któremuś z chłopców przytrafiło się coś złego. Nie mógłbym ciągnąć z tym zespołem dalej bez któregokolwiek z nich. Całą racją naszego istnienia jest jakby magiczne porozumienie pięciu ludzi. Nie jesteśmy, jakbyś to nazwał, wybitnymi muzykami, ale w obrębie Guns N'Roses wszystko funkcjonuje bez zarzutu. Na przykład Steven zmienia dynamikę utworu i ja natychmiast wiem, jak mam grać. Wiem, jak działa ten mechanizm. Przyzwyczaiłem się do grania z tymi facetami, wiesz? Łączy mnie z nimi bardzo silna więź. Owszem, zdarzają się między nami starcia i kłótnie, ale nigdy nie wprowadziłbym kogoś innego w ten układ. Wolne żarty!" - powiedział z drwiną i bladym uśmiechem na twarzy.
Ciekawość w końcu przeważyła i dziewczyny z basenu truchcikiem wpadły do baru. Zebrawszy całą odwagę, z nerwowym chichotem podeszły ostrożnie do naszego stolika: "Czy ty jesteś Slash z Guns N'Roses?" - pisnęła jedna z nich, blondynka o niebieskich, przepastnych jak ocean oczach.
"Owszem" - odpowiedział z cichym czknięciem.
"Czy mogę prosić o autograf?" - zapiszczała znowu.
"Jasne". Slash odstawił szklaneczkę, odłożył papierosa, podniósł się chwiejnie z fotela i cierpliwie podpisywał podsuwane mu kawałki papieru, koszulki, skórę... Spełnił wszystko, czego zażyczyły sobie dziewczyny.
"Kocham cię, Slash" - wyszeptała druga, która mogłaby uchodzić za bliźniaczkę tej pierwszej.
"Ja też ciebie kocham, mała" - wycedził Slash, obrzucając ją teatralnym spojrzeniem. Dziewczyny klasnęły w dłonie, zapiszczały unisono i zaczęły tyłem wycofywać się, machając na pożegnanie i śląc pocałunki.
Slash opadł na fotel z zadowoloną miną.
Zapytałem, czy sprawia mu to przyjemność.
"Tak, ale czasami nie potrafię już tak po prostu podejść i poderwać takiej dziewczyny. Czuję odrazę na samą myśl, że ona zalicza mnie bo jestem w zespole".
Było oczywiste, że Slash nie przywiązywał wielkiej uwagi ani też nie miał szacunku do dziewczyn, które gonią za zespołami - przynajmniej do tych, które ścigają zespoły do końca, do ich hotelowych pokojów.
"Może nie powinienem tego mówić, ale mam skłonność do upijania się. Potem wracam do hotelu i podrywam pierwszą z brzegu panienkę. Zdziwiłbyś się, gdybyś zobaczył niektóre z nich. Czasami zdarza się że wracam do hotelu o szóstej rano i znowu to samo - wydął wargi z niesmakiem. - Jedyne, co mi wtedy pozostaje, to pójść na górę i pić dotąd, aż taka wyda ci się całkiem ładna..."
- Mówiąc poważnie, czy nigdy nie obawiałeś się...
"AIDS?"
Przytaknąłem.
"Wiedziałem, że o to zapytasz - powiedział cicho. - Tak, to jest kurewski problem, który dotyczy mnie, i nie wiem, czy jest to skutek tego, jak zostałem wychowany, czy też jak sam siebie wychowałem, bo akurat pojawił się w czasie, gdy zacząłem myśleć na własny rachunek. Moja filozofia życiowa była bardzo prosta, a teraz jakiś idiotyczny głos wewnętrzny nęka mnie, powtarzając: 'Slash, musisz na siebie uważać. Igrasz ze śmiercią'. Całkiem przesrana sprawa. Widzisz, mam problemy ze swoją dziewczyną. Zerwałem z nią. Nie umiem sobie radzić ze stałymi dziewczynami. Można mnie zaliczyć w każdej chwili. Chyba że... To wszystko jest taką kurewską zmorą".
A jeśli chodzi o używanie prezerwatyw, zdaniem Slasha, nie rozwiązuje ono problemu. "Nie potrafię zmusić się do nakładania gumek. Nie używałem ich od trzynastego roku życia, kiedy mi pękła. Co mogę na to poradzić? To też chyba stanowi jakąś część tego wszystkiego - jeśli nie wykończy mnie gorzała, zrobi to AIDS" - zawyrokował z ponurą rezygnacją. AIDS, według Slasha, jest "upiorem, który został zesłany po to, by nas prześladować. Cały czas odczuwam tkwiący głęboko we mnie strach. Jeżeli coś złego mi się przytrafi, myślę, że będzie to, kurwa, właśnie to!
Kiedy byliśmy w Londynie, zachorowałem, a ja - nie wiem dlaczego - nigdy nie choruję. Zdarzyło się to chyba dlatego, że dawno nie byłem w Londynie. Prosto z lotniska pojechałem do hotelu i tam piłem przez cztery czy pięć dni. Doszła też zmiana czasu . i nagle to wszystko naraz strzeliło mnie między oczy i poczułem się naprawdę źle. Leżałem w łóżku. Potem poszedłem do pubu, ale nie mogłem ani pić, ani rozmawiać, ani włóczyć się z innymi. Musiałem złapać taksówkę i pojechałem do hotelu. Parę następnych dni snedziłem w łóżku. Tuż przed naszym pierwszym koncertem. Wydawało mi się, że to już koniec, że umieram - uśmiechnął się niewesoło.
AIDS jest teraz stale w moich myślach. Witajcie nam lata osiemdziesiąte! Wiesz, co mam na myśli. Oczywiście, nikt tego nie powiedział na głos, nie widziałem też tego nigdy w druku, w żadnym magazynie. Ale sądzę, że wszyscy powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, że kiedy David Lee Roth, Gene Simmons albo ja, albo ktokolwiek z nas pójdzie do piachu, pójdziemy za nim wszyscy. Równo jak w zegarku. Czy słyszałeś o jakiejś gwieździe rocka, która umarła na AIDS? Jak dotąd - nie - rozmowa zaczynała wpadać w ponury ton - ale gdy tylko to nastąpi - no bo Dave Roth zerżnął jakąś panienkę, którą ja zerżnąłem, którą... - choroba zabierze cały legion ludzi. Wyobraź sobie: 1989, 1990 - rok, w którym zmarły wszystkie gwiazdy rocka" - zarechotał.
Czy poddał się testowi na AIDS? A jeśli nie, to czy uważa to za dobry pomysł?
"Nie - skrzywił się. - Ale przez jakiś czas spotykałem się z gwiazdą porno. Poszedłem kiedyś na imprezę z chłopakami z Metalliki i tak się spiłem, że musieli mnie wynosić na rękach. Obudziłem się następnego dnia w mieszkaniu tej cizi. Akurat niedawno zmarł na AIDS gwiazdor Porno, John Rawis. Wydawało mi się, że jestem w piekle. Jej samochód miał przebitą gumę, w domu nie było telefonu. Byłem zupełnie uziemiony, bez grosza przy duszy i wszystko zdawało się być przewalone. Na dodatek ona brała takie pigułki, które są odpowiednikiem heroiny, i cały czas była niekontaktowa, w ogóle nie można z nią było Porozmawiać. Moje pierwsze pytanie tego ranka brzmiało: 'Nie pierdoliłaś się chyba ze starym Johnem, prawda?' Nie, nie pierdoliła się z nim. Gdy się upewniłem, wszystko było znowu w porządku. Ale początkowo naprawdę wpadłem w panikę".
c.d. wywiadu -> w następnym poście
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
CZERWIEC 1988 - WYWIAD ZE SLASHEM



...Zrobiłem to kilka dni później
Na powszechnie znany image gitarzysty Guns N'Roses składa się grzywa długich, poskręcanych ciemnych loków, opadających poniżej ramion i zasłaniających twarz; lekko rozkołysana sylwetka w cylindrze, wyciętej podkoszulce firmowej Led Zeppelin, opiętych na tyłku czarnych dżinsach i zdartych kowbojskich butach; butelka Jacka Danielsa w dłoni i wyłuskiwane z gitary, jeden po drugim, niechlujne riffy, jak gdyby grane z zawiązanymi oczami. Jest on na tyle prawdziwy, że trudno byłoby go nazwać pozą. Ale Slash posiada jeszcze kilka innych cech, których nie widać na clipach, okładkach płyt czy plakatach z magazynów. Po prostu nie można ich zarejestrować na kolorowym celuloidzie ani na błyszczącej powierzchni płyty kompaktowej.
Na przykład jego głos: w trakcie rozmowy jest łagodny i cichy i nigdy nie stara się unieść ponad przytulny brzęk szklaneczek i grzechot lodu w drinkach przy barze. Gdy Slash mówi - a bardzo lubi rozmawiać - jego wywody są klarowne, ale i nacechowane dystansem, pełne ciepła, ale nie rozmamłane. Z uwagą wykłada karty na stół. Poza tym nie chodzi przez cały czas po pokoju z otwartą butelką Jacka w zaciśniętej dłoni, a tylko przez większość czasu. Zresztą nad tym pracuje...
"Tego popołudnia, kiedy dowiedziałem się, że musimy wycofać się z tournee Maiden, ściągnąłem wszystkie flaszki z Jackiem zakitrane w naszej garderobie, które tylko mogłem znaleźć, i zabrałem je do hotelu - powiedział. - To było pięć dni temu i od tamtej pory nic innego nie miałem w gębie. Zostało mi już tylko ostatnie półtorej butelki. Skończy się chyba na tym, że sam będę musiał sobie kupić następną" - powiedział pół żartem, pół serio, z nutą komicznego przerażenia. 'To będzie pierwszy raz od niepamiętnych czasów, kiedy sam sobie kupowałem gorzałę. Może już nawet nie pamiętam, jak to się robi" - zachichotał.
Dzieciak, ale nie trzpiot. Pod burzą rozczochranych, jakby nie uczesanych po śnie włosów i za uśmiechem pachnącym whisky kłębiło się coś, co nie pozwalało mu w pełni odprężyć się. W wieku dwudziestu dwóch lat Slash nabrał już manier starego wyjadacza w tej grze. Wiedział dostatecznie dużo, by - jak się wydawało - z pogodą zbyć zdumiewający sukces, jaki jego zespół odniósł w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, jednym nonszalanckim machnięciem ręki. "Och stary, po co mi ta cała wiedza? Jasne, podoba mi się to, że jeździmy w różne miejsca, robimy rozmaite rzeczy i możemy grać i nagrywać takie płyty, jakie chcemy, Poza tym rozmawia się już tylko o pieniądzach, a tu czuję się trochę zagubiony" - wzniósł oczy do nieba.
"Spójrz na mnie: podkoszulka, dżinsy, wysokie buty - to jestem cały ja. Niczego poza tym nie ma i nigdy nie będzie. Odrzuca mnie nawet sama myśl, że muszę pójść do jakiejś pierdolonej garderoby i przebrać się w inne ciuchy, by wyjść na scenę i grać. Daj mi kawałek dachu nad głową i coś do picia; to jest wszystko, czego mi potrzeba. Czy pieniądze mogą coś w tym wszystkim zmienić?"
Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć mu na to pytanie, ale doszedłem do wniosku, że i tak wkrótce sam to odkryje.
Dzień, w którym spotkałem się ze Slashem, by nagrać ten wywiad, był typowym letnim dniem w Los Angeles. Słońce smażyło się jak jajko na błękitnej patelni nieba; nie kończący się strumień pojazdów wlókł swoje obolałe mechanizmy w górę i w dół Sunset Boulevard; chodniki były opustoszałe, jeżeli nie liczyć mnie i Slasha i jeszcze kilku włóczęgów z Zachodniego Hollywood. Poprzedniego wieczoru Slash zaciągnął mnie na imprezę wydaną przez glam-rockersów z Los Angeles - Poison - w norze o nazwie London Club. "Chodź, stary, damy komuś w mordę! - śmiał się. - Nie martw się, jesteś pod moją opieką".
Szeroko komentowana w prasie wrogość między Guns N'Roses i Poison sięgała dawnych czasów. Jedna z wielu wersji mówi, że zanim jeszcze powstali Guns N'Roses, Slash przeszedł pomyślnie przesłuchanie na gitarzystę Poison - miejsce obecnie zajmowane przez CC DeVille'a. Odrzucił jednak tę ofertę, gdy zorientował się, że będzie musiał utlenić włosy i tynkować twarz grubą warstwą makijażu, co wkrótce stało się znakiem firmowym Poison. "Olałem to", syknął Slash - kiedy mu o tym przypomniałem. "Nie chciałem wyglądać jak clown".
Opowiedział mi również o tym, że na samym początku - kiedy żaden z dwóch zespołów nie miał jeszcze kontraktu - Guns N'Roses i Poison czasami występowali wspólnie w małych klubach Los Angeles. "Jednego wieczoru oni grali pierwsi, drugiego - my - opowiadał. - Nie miało to właściwie znaczenia, bo nikt z nas nie miał jeszcze swojej publiczności. Ludzie po prostu przychodzili zobaczyć, co się dzieje, potem wychodzili.
Ale zawsze kiedy te dupki grały pierwsze, Bret Michaels kończył występ zapowiedzią, że kapela wydaje gdzieś tam bankiet i zaprasza wszystkich. Człowieku, ludziom, którzy przesiadywali stale w tych norach, nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i w ciągu kilku minut klub był pusty! Poison zawsze wykręcali takie wredne, śmierdzące numerki. Taka postawa cuchnie fałszem, stary. Była efektem braku wiary we własny talent".
Szczególnie zirytował go incydent, który miał miejsce kilka miesięcy później, gdy oba zespoły miały już kontrakty i wydane płyty. CC DeVille zaczął pojawiać się na scenie w cylindrze podczas koncertów Poison. "Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem pierwszym rock'n'rollowcem, który nosi na scenie cylinder, ale CC to taki facet, który prawdopodobnie nigdy w życiu nie widział cylindra, zanim nie zobaczył go na mojej głowie. I wiesz, pewnego wieczoru dopadłem go w klubie Rainbow i powiedziałem mu z całym spokojem: Jeśli jeszcze raz zobaczę cię na scenie w cylindrze, zastrzelę cię. Mówię ci, stary, facet naprawdę zzieleniał - parsknął pogardliwym śmiechem. - A ja nawet nie mam pistoletu. A gdybym miał, nie wiedziałbym, jak z niego wystrzelić. Zresztą wcale nie jestem agresywny. Czułem tylko, że coś muszę powiedzieć. Niektórym ludziom trzeba czasami dokładnie wytyczyć granice, co wolno, a czego - nie".
Tak więc poszliśmy na imprezę i, poza niewinną wymianą zdań Między Slashem i Bretem Michaelsem, nic ciekawego się właściwie nie zdarzyło. Nie było żadnej bijatyki ani nawet pojedynku na słowa. Butelka Jacka Danielsa w ręku Slasha była chyba także bezpieczna. Gdy gitarzysta zderzał się z innymi tancerzami, wywijał nią trzymając mocno za szyjkę, ale kiedy osunął się wreszcie przy ścianie, tulił ją w ramionach jak dziecko.
Idąc bulwarem następnego popołudnia w stronę mojego hotelu, Slash z wyglądu mógłby uchodzić za ucznia wampira: zmęczone zaczerwienione oczy, ukryte za ciemnymi lustrzanymi szkłami, słby uścisk dłoni - długi pochylony cień szukający bramy, w którą mógłby dać nurka. Rozsiedliśmy się w cieniu, w barze przy basenie w hotelu Le Mondrain. Zamówiliśmy Jacka Danielsa i piwo jako przepychacz. Na słońcu, tuż przy basenie, rozpłaszczyło się na ręcznikach stadko nastolatek, które namierzyły wysokiego, długonogiego gitarzystę, gdy, tylko pojawił się i opadł na najbliższe krzesło. Dwie lub trzy dziewczyny podeszły na paluszkach w stronę naszego stolika i przylgnęły twarzami do szyby oddzielającej bar od basenu. Slash wydawał się ich w ogóle nie dostrzegać: "No, stary, od czego zaczynamy?"
- Od pytania o najświeższe wiadomości na temat głosu Axla - zasugerowałem.
"Nie jestem lekarzem - odpowiedział, zapalając Marlboro. - Wiem, że ma guzek na strunach głosowych i nie może wyciągnąć góry - a to jest przecież ten cały jego wysoki głos. Jego struny zatykają się przez te guzki, narośla, czy jak tam. Jednym słowem, nie może teraz śpiewać. Na scenie brzmiało to okropnie. Kiedy chciał zaśpiewać Knockin' on Heaven's Door czy jakiś inny utwór, w którym jest sam krzyk, dociągnął do pewnej nuty, a potem już poniosło go donikąd. Tak jakby nie było żadnej tonacji. To było naprawdę niesamowite.
Mieliśmy występ z Maiden w Palo Alto, który był fatalny. Do tego stopnia, że musiałem grać solówki, aby wypełnić dziury, bo Axl nie mógł śpiewać. Poszedł do lekarza, a my wszyscy pojechaliśmy do Sacramento, by rozłożyć cały sprzęt. Mieliśmy próbę dźwięku, wszystko brzmiało doskonale. Czekaliśmy tylko na pojawienie się Axla i wtedy nasz szef trasy dostał wiadomość przez telefon, że Axl nie jest w stanie wystąpić i prawdopodobnie nie będzie mógł dokończyć tournee!
Największym kurewstwem w tym wszystkim było to, że cofnięto nas już po wpuszczeniu publiczności, kiedy nasz sztandar był już rozpięty. Wtedy zaczęli nagle wynosić sprzęt. Dzieciaki widziały, że nasze graty znikają, i dostały amoku. Wyszedłem wtedy na scenę i jakimś dwudziestu dwu tysiącom ludzi oznajmiłem: 'Axl ma chwilowe kłopoty z głosem, więc nie zagramy dzisiaj'. Dzieciaki dostały szału. Dziesięć minut później pojawił się Axl i pojechaliśmy do L.A.
Później Axl poszedł do innego lekarza, który powiedział mu, że jego kłopoty z głosem narastały od dawna. We wtorek ma dostać ostateczną opinię i wtedy będzie wiadomo, czy pod koniec miesiąca jedziemy do Japonii czy nie"
- Jak długo będziecie musieli czekać, nim Axlowi wróci głos?
"Jeżeli konieczna będzie operacja, najpierw trzeba będzie poczekać tydzień aż ustąpi opuchlizna. Po zabiegu rany muszą się zagoić. Według
naszej oceny, potrwa to dwa tygodnie - jeśli operacja uda się i Axl będzie trzymał się z dala od kłopotów - dodał znacząco. - Przede wszystkim za trzy miesiące rozpoczynamy trasę z Aerosmith i zależy mi na tym, by nic jej nie spieprzyło. Ze wszystkich koncertów, które mieliśmy w ciągu tego roku - z wyjątkiem festiwalu Monsters of Rock, który zagramy w Anglii - ten jest jakby stworzony dla nas. My i Aerosmith - nie sądzisz, że jest to wspaniałe połączenie?"
- Bez wątpienia - powiedziałem, mrużąc oczy na samą myśl.
"Stary, gdybym był dzieciakiem, który idzie na jakiś koncert, ten, kurwa, byłby najważniejszy w moim życiu. Cieszę się na samą myśl o nim. Jeden występ odbędzie się na stadionie Giants w Nowym Jorku - Aerosmith, Deep Purple i my. Prawdziwa parada rockowych gigantów!"
Czemu nie? W końcu Guns N'Roses sami powoli stawali się rockowym gigantem.
"Zdaję sobie z tego sprawę" - powiedział, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w coś ponad moim ramieniem. Na chwilę zatopił się w myślach. Czyżby mimo wszystko zaczął odczuwać ciężar stale rosnącego sukcesu grupy i nachalnej atencji mediów, jaka temu towarzyszy?
"Nie wydaje mi się, bym się zmienił, ale teraz o wiele więcej uwagi poświęca się wszystkiemu, co robię - powiedział. - Przede wszystkimchyba dlatego, że to głównie ja rozmawiam z prasą, więc wszyscy mnie znają. Teraz, gdy ruszam w trasę, muszę mieć ochroniarza, bo wszyscy boją się, że mogę zostać zabity czy coś w tym sensie. To jest trochę krępujące, bo nikt już tak po prostu nie może się koło ciebie kręcić, czy z tobą przebywać. Jest to mordęga, ale z drugiej strony także i wygoda, bo kiedy otoczy cię nagle tłum ludzi, którzy chcą autografów, ja nie mam serca, aby powiedzieć im: '0dpierdolcie się!'. Wtedy ochroniarz trzyma ich z dala ode mnie i pilnuje, żeby sprawy nie wymknęły się spod kontroli".
Jak wyglądają kwestie finansowe: czy Slash jest na bieżąco informowany o wynikach sprzedaży płyt i temu podobnych sprawach?
"Cały czas mamy telefony: wczoraj sprzedano trzydzieści pięć tysięcy płyt, dzisiaj - dziewięćdziesiąt jeden tysięcy, singel ostro idzie w górę... Można dostać zawrotu dupy! Mogę więc chyba powiedzieć że rzeczywiście stajemy się czymś w rodzaju - jak to nazywasz - dużej kapeli. Według mnie jednak, dopiero druga płyta i jej odbiór naprawdę potwierdziłyby w moich oczach naszą pozycję. Jeśli po wydaniu dwóch albumów nasza popularność nadal będzie zwyżkowała, będzie super. A propos, materiał na naszą drugą płytę jest świetny" - wyznał.
Chociaż miną jeszcze trzy lata, zanim ukaże się wreszcie następny pełnowymiarowy album Guns N' Roses - czego ani Slash, ani nikt inny nie mógł wiedzieć w czerwcu 1988 roku - Slash utrzymywał, iż zespół miał już "mnóstwo nowych piosenek".
"Pisaliśmy je na trasie. Nasza metoda polega na tym, że ja komponuję dużo partii gitarowych i sekwencji akordów oraz, jak je nazywamy, surowych riffów; Izzy także układa naprawdę dobre rock'n'rollowe pochody akordów. Potem Axl wkurza się na coś i zaczyna pisać teksty. Wtedy melodie i rytmy same wskakują na swoje miejsce. Bywa, że po koncercie wciąga mnie ze sobą pod prysznic i mówi: 'Posłuchaj' i zaczyna śpiewać coś, co właśnie wymyślił.
Wydaje się, iż będzie to naprawdę dobre —jeszcze bardziej agresywne i antyradiowe. Wszyscy byli zaszokowani pierwszym albumem, bo słowo fuck pojawiło się na nim jakieś dwadzieścia pięć razy. Nowa płyta może być jeszcze gorsza. Tematycznie będzie ona trochę bardziej..." - urwał w pół zdania, by przywołać kelnera. Zamówił następnego podwójnego Jacka i nie podjął już tego wątku.
Poprosiłem o tytuły niektórych nowo napisanych piosenek.
Slash potarł szczecinę zarostu na podbródku i przyznał, że nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do tytułów. "Nie koncentruję się na tekstach utworów, dopóki nie zaczynamy nagrywać tego całego gówna w studiu. Muszę wtedy posiedzieć trochę z Axlem, żeby zrozumieć -jaka będzie rzeczywista zawartość płyty". Mimo to wyciągnął jak z rękawa dwa tytuły: "Jeden utwór nazywa się Perfect Crime, drugi - You Could Be Mine. Popatrz, to się nawet rymuje! I to właściwie wszystko, co mogę sobie w tej chwili przypomnieć".
Rozmowa przesunęła się na sprawę powolnego, aczkolwiek nieubłaganego awansu obecnego albumu na listach bestsellerów w USA. Prawie dokładnie rok po wydaniu Appetite for Destruction znalazł się po raz pierwszy w pierwszej dziesiątce notowań 'Billboardu". (Niecałe dwa miesiące później miał on dotrzeć do pierwszego miejsca i pozostał na nim, lub w jego okolicach, przez pozostałe miesiące tego roku.)
Slash powiedział, że według niego jest to "idealny sposób na zaistnienie pierwszej płyty. Byłbym ogromnie rozczarowany, gdyby wytwórnia rozprowadziła, powiedzmy, pięćset tysięcy egzemplarzy, album wskoczył na pięćdziesiątą którąś pozydę, a tydzień późnij spadł. W naszym wypadku było odwrotnie. Weszliśmy na Top 200 Billboardu - na miejsce sto sześćdziesiąte ósme czy coś koło tego - i z tej pozycji wciąż pięliśmy się w górę. Dla mnie najwspanialszym momentem było przekroczenie bariery Top 50".
Jaka była ich reakcja, gdy sprzedano pieszy milion Appetite? Chyba poczuli ten wyjątkowy dreszcz emocji, kiedy powiedziano im, że pierwsza płyta, którą nagrali w życiu, rozeszła się w liczbie miliona sztuk?!
"Na początku jakoś to do mnie nie mogło dotrzeć - odpowiedział szczerze. - Jestem w sumie naiwny, jeśli chodzi o te sprawy. Poza tym zawsze staram się zachować zdrowy rozsądek. Ale też stosunek naszej kapeli do tego całego biznesu jest w pewnym sensie naiwny. Kiedy zaczynaliśmy grać pierwsze koncerty, wszystko było proste: jesteśmy kapelą rockową i inne rzeczy gówno nas obchodzą. Ale w miarę jak graliśmy, nauczyliśmy się jak załatwiać sobie chałtury. Później wszystkie wytwórnie naraz chciały nas zakontraktować, ale nasze nastawienie było negatywne: '0lewamy ich. Podpiszemy umowę tylko z tymi, którzy dadzą nam wszystko, czego zażądamy'.
Związaliśmy się z Geffen i natychmiast zaleźliśmy się na trasie. Na trasie z The Cult. Dla mnie było to coś jak... O rany, touraee z The Cult! To jest coś! A potem, sześć miesięcy później, samodzielnie występowaliśmy w tych samych miejscach, gdzie graliśmy przed The CuIt. I wtedy wydało się nam, że oni chyba wcale nie byli tacy wielcy, rozumisz? Teraz wrzuciliśmy następny bieg. Ostatnio zaczęli nachodzić nas różni promotorzy koncertów, którzy powtarzają: 'Nie powinniście grać na otwarcie Iron Maiden, bo sami moglibyście tu być głównym punktem programu'.
Usiadł wygodniej i zapalił następnego papierosa. Zaciągnął się mocno. Po chwili potrząsnął głową i przyznał, że wciąż mu trudno to wszystko zrozumieć: uznanie, popularność, sprzedaż płyt, idącą już w miliony. "Sama myśl o tym, że moglibyśmy być gwiazdą w takim miejscu jak LA Forum (trzynaście tysięcy miejsc), jest trudna do przełknięcia. Promotorzy ryzykują jednak ogromne pieniądze organizując takie trasy i jeśli mimo to chcą w nie inwestować, to chyba wiedzą, o czym mówią?"
Jak, według Slasha, Guns N'Roses przyjęliby propozycję pierwszego samodzielnego koncertu na ogromnym amerykańskim stadionie? Czy ta perspektywa podziałałaby na nich onieśmielająco?
" Ależ nie, to by było wspaniałe - odpowiedział bez wahania. - Zawsze najlepiej jest być głównym wykonawcą. Cała scena należy do ciebie. Możesz być tam, gdzie ci się podoba. Możesz świrować do woli. Poza tym nie musisz martwić się o to, by zmieścić się w wyznaczonym czasie. Pędzić utwór po utworze, aby wszystkie je wcisnąć w swój blok. Wychodzisz i grasz dwie albo dwie i pół godziny. To bardzo wygodne.
Chodzi mi o to że w naszym przypadku, kiedy wychodzimy na scenę podczas trasy, cała nasza uwaga koncentruje się na zmieszczeniu się w tych czterdziestu pięciu minutach. Gdybyśmy mieli dwie godziny dla siebie, występ byłby lepszy. Tak byłoby znacznie lepiej; nie mogę się tego doczekać. Najpierw jednak musimy wydać następną płytę".
Zadałem wtedy pytanie, które powtarzałem podczas każdego kolejnego wywiadu z członkami Guns N'Roses: "Kiedy zamierzacie rozpocząć nagrywanie nowej płyty?"
Nawet uwierzyłem Slashowi - myślę, że w tym czasie sam w to wierzył - kiedy szczerze odpowiedział: "Wchodzimy do studia gdzieś w październiku, listopadzie..." Dzisiaj wydaje się to śmiechu warte, ale wtedy Slash był przeświadczony, że druga płyta znajdzie się w sklepach w połowie 1989 roku. Zdradził mi wtedy nawet, na jakich pozycjach widziałby zespół po wydaniu tej płyty: "Kiedy ona ukaże się - i duch w zespole nie zginie - spodziewam się, że zagramy sporo letnich koncertów i festiwali na otwartej przestrzeni. Najpierw jako grupa wspomagająca - na przykład w programie Monsters of Rock. A później zaczęlibyśmy firmować koncerty własną nazwą. Nie chciałbym już nigdy przed nikim występować" - oświadczył pogodnie, sięgając po szklaneczkę.
Zapytałem, czy granie na stadionach wpłynęłoby na zmianę w prezentacji
scenicznej zespołu. Czy, zdaniem Slasha, z natury rzeczy klubowy charakter koncertów Guns N'Roses - z całą swoją zgrzebnością, dzikością i siłą nie mniejszą od ciosu pięści - uda się przenieść w realia dwudziestotysięcznych audytoriów? Czy nie ulegną pokusie pójścia śladem wielkich, wyczyszczonych z ekscesów produkcji scenicznych, faworyzowanych przez swych bardziej "cywilizowanych" współczesnych, w rodzaju Iron Maiden, Bon Jovi, Motley Crue i innych przedstawicieli cekinowego bractwa?
Skrzywił się: "Wiesz, my jesteśmy zupełnie inni. Jeśli o mnie chodzi, mam w dupie przebieranie się przed wyjściem na scenę. Zamierzam dalej nosić dżinsy. Moim zdaniem, jeśli nie potrafisz wyjść i przyczadować bez rekwizytów teatralnych i efektów świetlnych, to pewnie dlatego, że coś w zespole szwankuje. Coś w tym sensie. Maiden jest dobrą kapelą, jak sądzę. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nie przepadam za nimi. Ale gdyby tak ich obedrzeć z..." - przerwał na chwilę, potem zmienił zamiar. "Nie, nie mogę tak mówić o Maiden, ponieważ oni też odpracowali swoje - mają za sobą mnóstwo występów klubowych. W porządku, dajmy sobie z tym spokój.
Niemniej jest mnóstwo grup, które nie mogą wyjść tak zwyczajnie na scenę, zedrzeć z siebie to całe gówno i dać czadu. Z roku na rok są oni coraz lepsi, bo z roku na rok ich dekoracje są coraz wymyślniejsze. Niektóre kapele sprawiają wrażenie, że najpierw kupiły sobie dużo ciuchów, a potem dopiero zaczęły myśleć o muzyce - parsknął szyderczo. - Jesteśmy przeciwni temu. Wiem, że to, co mówię, to banał, ale są takie kapele, które działają od jakichś trzech lat - chyba domyślasz się, co chcę przez to powiedzieć... Są żałosne. Nie ma w nich duszy; w ich muzyce brakuje dynamiki. Sama poczciwość. Ustalają, że grają na cztery czwarte i pyrkają jak imbryk. To wszystko. Ale dobrze prezentują się na scenie. My natomiast wychodzimy na gołe dechy, z tyłu mamy tylko płachty z napisem "Guns N'Roses", wzmacniacze rozkręcamy na fuli i odjazd...
Poruszyliśmy drażliwy temat MTV. Podczas dyskusji "za" i "przeciw" Slash zdecydowanie opowiadał się po stronie 'przeciw" - niezależnie od faktu, że MTV emitowała wtedy video do Sweet Child 0'Mine dwa razy na godzinę, przez całą dobę, czego efektem była agresywna wspinaczka singla ku szczytowi amerykańskich list (dokąd dotarł jakiś miesiąc po naszej rozmowie).
"Tak, zdaję sobiez tego sprawę, ale niezależnie czy MTV pokazuje nasze clipy, czy nie, nie zmienia to w niczym ani tego jak gramy, ani - dlaczego w ogóle gramy. Natomiast gdybyś zapytał wiele kapel o źródła ich inspiracji, gdyby byli szczerzy, powinni uczciwie powiedzieć, że MTV. Pomyśl o przyszłości - powiedział, starając się znowu zwrócić uwagę kelnera. - Będzie chora - kontynuował. - Dzieciaki będą już tylko opowiadać sobie o ostatnim clipie Poison. Smutne... Jedynym efektem, który rzeczywiście wzbogaca koncert rockowy, to dramatyczne oświetlenie, by wywołać odpowiedni nastrój. Cała reszta to gówno. Brak mi zresztą cierpliwości, aby na przykład usiąść przy stole kreślarskim z resztą zespołu, kilkoma urzędnikami i paroma pustogłowymi grafikami z pomysłami: 'Taaa... A co powiecie na to?' Nasza kapela nie byłaby w stanie tego zrobić. Nie nadajemy się do tego".
Ale z pewnością - rozważałem na głos - fakt, że muzyka Guns N'Roses leci na okrągło w MTV, działa w pewnym sensie równoważąco na publiczność: dowodzi, że z dala od kolejnego clipu Poison wciąż tętni prawdziwe życie.
"Mam nadzieję, że tak jest. Moim zdaniem, bierze się pod uwagę głównie dzieciaki z klasy średniej, które przyjmują reguły gry narzucone przez przemysł rozrywkowy i gonią za nowinkami. Wszystko przelatuje obok nich w mgnieniu oka, a ich podejście jest mniej więcej takie:
'Bomba, trzeba się temu bliżej przyjrzeć'. Ale to nic nie znaczy. Kiedy jesteśmy w trasie, chodzę do klubów i natrafiam na zespoły, które grają nasze utwory. Nawet raz przyłączyłem się do kapeli, która wykonywała Paradise City, i to kompletnie niewłaściwie - zaśmiał się. - To jest wspaniałe. Chciałbym wierzyć, że mamy jakiś wpływ na ludzi - niezależnie od naszego image'u, niezależnie od tego, co takiego w nas zobaczyli, iż pozwoliło nam to osiągnąć tak wysoką pozycję. Chciałbym wierzyć, że sprawiła to przede wszystkim nasza wytrwałość, nasza szczerość; że gramy rzetelnie i naprawę steramy się być dobrzy. Wyznaczyliśmy pewien standard".
A jeśli mają niewłaściwy wpływ? Naśladownictwo jest tanie, czy wzorem będzie Guns N'Roses, czy inny zespół.
"Jeżeli jakaś kapela będzie chodzić w kowbojskich butach i cylindrach tylko po to, by wyglądać jak my, a muzykę będzie miała w dupie, to oczywiście wszystko okaże się gówno warte. Poczułbym się wtedy bardzo zawiedziony - uznałbym, że niewiele osiągnąłem".
A co powie na temat drugiej strony image'u - owego totalnego odpierdolcie się" odzianego w niechlujne ciuchy?! Czy Slash zdaje sobie sprawę, że co poniektórzy reagują bardzo nerwowo, kiedy zespół wchodzi do pokoju?
"I bardzo dobrze - zaśmiał się. - Rzeczywiście tak jest: '0 Boże, Slash jest tu', albo: 'Axl przyszedł, zaraz będzie demolka...' Ale powiedz sam, przebywałeś ze mną. Przecież nie jestem chyba taki zły. Czasami tylko może trochę zbyt popędliwy - dodał z nieco nieszczerym uśmiechem. - Staję się zresztą taki jedynie wobec tych wszystkich pierdolonych dupków, którzy próbują zrobić z ciebie chuja. To tak jakby dać się pożreć wilkom - a my potrafimy wyczuć strach. Czasami więc dajemy tym ludziom popalić. Ale nie robię tego specjalnie tylko po to, żeby... Nie należę do tych facetów, którzy hodują swoje kompleksy i folgują sobie... Jeśli coś podobnego zdarza się, to jedynie dlatego, że ludzie sami się o to proszą. Zadają mi kretyńskie pytania i ja się po prostu wkurwiam".
Zaczął mówić o antybohaterach, o czarnych charakterach, które były jego mistrzami i które pozostawiły w jego wyobraźni niezatarty ślad. Choć wielu spośród najlepszych z nich już nie żyło, a sława pozostałych dawno już wyblakła.
"Bardzo lubiłem The Who, nadal zresztą lubię Pete Townshenda. Do dzisiaj zachował on tę swoją nihilistyczną postawę. Natomiast Stonesi jako zespół i jako indywidualności byli gównem, na którym wyrośliśmy. Muzyka lat siedemdziesiątych... Tak wyszło, że upodobaliśmy ją sobie z całą ich zasraną dekadencją. To było to! Keith Richards był wspaniały, chociaż facetem, którego słuchałem całymi latami na okrągło, był Jimmy Page. Dzisiaj nie potrafi on już w ogóle wyjść na scenę i zagrać jednej przyzwoitej nuty, ale wciąż jest wspaniały" - mrugnął złośliwie.
Powiedziałem, że dla wielu ludzi Slash posiada na scenie taką samą charyzmę jak Richards czy Page, że publiczność wpatruje się w niego z takim samym napięciem jak w Axla. Że obaj tworzą tandem, jakby wyjęty z rockowego podręcznika - podobnie jak Mick i Keith, Robert i Jimmy... Axl i Slash.
"Naprawdę?" - był szczerze zdziwiony.
"Jasne. Jesteś takim samym postrachem z gitarą jak oni. Łeb spuszczony, gotowy do szarży - nie ma żartów z facetem. Może nie?" - podpuszczałem go.
"Tak, rzeczywiście jest tam trochę agresji - przyznał. - Na zdjęciach zespołu lub na clipach dostrzegam różne rzeczy. Siebie, jak miotam się od ściany do ściany, palę, rzygam. Z kolei Axl... Gdy dobrze mu się przyjrzysz, sam zobaczysz, ile siły wnosi jego obecność na scenie. Ile pewności siebie. Albo Duff... Wysoki facet z nisko opuszczonym basem. Stawia niewiarygodnie szerokie kroki i wydaje taki dźwięk: "Grrrr..." Duff jest świetny. Odpadam, gdy patrzę na niego na scenie. No i Izzy, który zasadniczo trzyma się z tyłu. Albo Steven... Ktoś jakby w typie Davida Lee Rotha... Gdy przyglądam się naszej kapeli, wydaje mi się, że jest w niej mnóstwo rzeczy, które mogą przykuć twoją uwagę. Jest w tym coś śmiesznego, jakby cyrkowego, nie uważasz?"
A jednak zespół ciągle sprawia wrażenie, jakby za chwilę miał się rozpaść. W istocie w dużej mierze podtrzymuje to zainteresowanie zespołem. Czyż tak nie jest?
Potrząsnął skudloną grzwą i siorbnął głośno ze szklanki. "Wolałbym, żeby kapela rozleciała się - powiedział stanowczo. - Może to zabrzmi negatywnie, ale chciałbym, abyśmy byli tak dobrzy jak to tylko możliwe i istnieli dokładnie dopóty, dopóki jesteśmy w stanie iść na całość. A potem rozpaść się, umrzeć, cokolwiek. To lepsze niż nagrać pięć, sześć, dziesięć albumów i skończyć jak Kiss".
Problem w tym, że fani zaczynają zastanawiać się, czy Guns N'Roses w ogóle będą w stanie zmobilizować się do nagrania drugiego albumu - nie mówiąc o piątym czy szóstym. Axlowi zdarzyło się już przecież raz opuścić zespół...
"To nie było nic wielkiego - utrzymuje Slash. - Jak tylko odwołasz występ, zaczyna się od razu wielkie zamieszanie. Wszyscy dostają świra a prasa rozgrywa to na swój sposób. Nie obawialiśmy się, że grupa rozpadnie się, wszyscy byliśmy wkurzeni na Axla. Ale usiedliśmy razem, pogadaliśmy przy piwie i wszystko wróciło do normy".
Mówi się, że Axl ma notorycznie "trudny" charakter. Jak układają się wasze stosunki prywatne, poza zespołem?
"Kochamy się - odpowiedział wprost. - Cały zespół jest bardzo zgrany. W ogóle nie zaprzątam sobie głowy tym, że ktoś odejdzie. To mnie nie niepokoi. Martwiłbym się tylko wtedy, gdyby któremuś z chłopców przytrafiło się coś złego. Nie mógłbym ciągnąć z tym zespołem dalej bez któregokolwiek z nich. Całą racją naszego istnienia jest jakby magiczne porozumienie pięciu ludzi. Nie jesteśmy, jakbyś to nazwał, wybitnymi muzykami, ale w obrębie Guns N'Roses wszystko funkcjonuje bez zarzutu. Na przykład Steven zmienia dynamikę utworu i ja natychmiast wiem, jak mam grać. Wiem, jak działa ten mechanizm. Przyzwyczaiłem się do grania z tymi facetami, wiesz? Łączy mnie z nimi bardzo silna więź. Owszem, zdarzają się między nami starcia i kłótnie, ale nigdy nie wprowadziłbym kogoś innego w ten układ. Wolne żarty!" - powiedział z drwiną i bladym uśmiechem na twarzy.
Ciekawość w końcu przeważyła i dziewczyny z basenu truchcikiem wpadły do baru. Zebrawszy całą odwagę, z nerwowym chichotem podeszły ostrożnie do naszego stolika: "Czy ty jesteś Slash z Guns N'Roses?" - pisnęła jedna z nich, blondynka o niebieskich, przepastnych jak ocean oczach.
"Owszem" - odpowiedział z cichym czknięciem.
"Czy mogę prosić o autograf?" - zapiszczała znowu.
"Jasne". Slash odstawił szklaneczkę, odłożył papierosa, podniósł się chwiejnie z fotela i cierpliwie podpisywał podsuwane mu kawałki papieru, koszulki, skórę... Spełnił wszystko, czego zażyczyły sobie dziewczyny.
"Kocham cię, Slash" - wyszeptała druga, która mogłaby uchodzić za bliźniaczkę tej pierwszej.
"Ja też ciebie kocham, mała" - wycedził Slash, obrzucając ją teatralnym spojrzeniem. Dziewczyny klasnęły w dłonie, zapiszczały unisono i zaczęły tyłem wycofywać się, machając na pożegnanie i śląc pocałunki.
Slash opadł na fotel z zadowoloną miną.
Zapytałem, czy sprawia mu to przyjemność.
"Tak, ale czasami nie potrafię już tak po prostu podejść i poderwać takiej dziewczyny. Czuję odrazę na samą myśl, że ona zalicza mnie bo jestem w zespole".
Było oczywiste, że Slash nie przywiązywał wielkiej uwagi ani też nie miał szacunku do dziewczyn, które gonią za zespołami - przynajmniej do tych, które ścigają zespoły do końca, do ich hotelowych pokojów.
"Może nie powinienem tego mówić, ale mam skłonność do upijania się. Potem wracam do hotelu i podrywam pierwszą z brzegu panienkę. Zdziwiłbyś się, gdybyś zobaczył niektóre z nich. Czasami zdarza się że wracam do hotelu o szóstej rano i znowu to samo - wydął wargi z niesmakiem. - Jedyne, co mi wtedy pozostaje, to pójść na górę i pić dotąd, aż taka wyda ci się całkiem ładna..."
- Mówiąc poważnie, czy nigdy nie obawiałeś się...
"AIDS?"
Przytaknąłem.
"Wiedziałem, że o to zapytasz - powiedział cicho. - Tak, to jest kurewski problem, który dotyczy mnie, i nie wiem, czy jest to skutek tego, jak zostałem wychowany, czy też jak sam siebie wychowałem, bo akurat pojawił się w czasie, gdy zacząłem myśleć na własny rachunek. Moja filozofia życiowa była bardzo prosta, a teraz jakiś idiotyczny głos wewnętrzny nęka mnie, powtarzając: 'Slash, musisz na siebie uważać. Igrasz ze śmiercią'. Całkiem przesrana sprawa. Widzisz, mam problemy ze swoją dziewczyną. Zerwałem z nią. Nie umiem sobie radzić ze stałymi dziewczynami. Można mnie zaliczyć w każdej chwili. Chyba że... To wszystko jest taką kurewską zmorą".
A jeśli chodzi o używanie prezerwatyw, zdaniem Slasha, nie rozwiązuje ono problemu. "Nie potrafię zmusić się do nakładania gumek. Nie używałem ich od trzynastego roku życia, kiedy mi pękła. Co mogę na to poradzić? To też chyba stanowi jakąś część tego wszystkiego - jeśli nie wykończy mnie gorzała, zrobi to AIDS" - zawyrokował z ponurą rezygnacją. AIDS, według Slasha, jest "upiorem, który został zesłany po to, by nas prześladować. Cały czas odczuwam tkwiący głęboko we mnie strach. Jeżeli coś złego mi się przytrafi, myślę, że będzie to, kurwa, właśnie to!
Kiedy byliśmy w Londynie, zachorowałem, a ja - nie wiem dlaczego - nigdy nie choruję. Zdarzyło się to chyba dlatego, że dawno nie byłem w Londynie. Prosto z lotniska pojechałem do hotelu i tam piłem przez cztery czy pięć dni. Doszła też zmiana czasu . i nagle to wszystko naraz strzeliło mnie między oczy i poczułem się naprawdę źle. Leżałem w łóżku. Potem poszedłem do pubu, ale nie mogłem ani pić, ani rozmawiać, ani włóczyć się z innymi. Musiałem złapać taksówkę i pojechałem do hotelu. Parę następnych dni snedziłem w łóżku. Tuż przed naszym pierwszym koncertem. Wydawało mi się, że to już koniec, że umieram - uśmiechnął się niewesoło.
AIDS jest teraz stale w moich myślach. Witajcie nam lata osiemdziesiąte! Wiesz, co mam na myśli. Oczywiście, nikt tego nie powiedział na głos, nie widziałem też tego nigdy w druku, w żadnym magazynie. Ale sądzę, że wszyscy powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, że kiedy David Lee Roth, Gene Simmons albo ja, albo ktokolwiek z nas pójdzie do piachu, pójdziemy za nim wszyscy. Równo jak w zegarku. Czy słyszałeś o jakiejś gwieździe rocka, która umarła na AIDS? Jak dotąd - nie - rozmowa zaczynała wpadać w ponury ton - ale gdy tylko to nastąpi - no bo Dave Roth zerżnął jakąś panienkę, którą ja zerżnąłem, którą... - choroba zabierze cały legion ludzi. Wyobraź sobie: 1989, 1990 - rok, w którym zmarły wszystkie gwiazdy rocka" - zarechotał.
Czy poddał się testowi na AIDS? A jeśli nie, to czy uważa to za dobry pomysł?
"Nie - skrzywił się. - Ale przez jakiś czas spotykałem się z gwiazdą porno. Poszedłem kiedyś na imprezę z chłopakami z Metalliki i tak się spiłem, że musieli mnie wynosić na rękach. Obudziłem się następnego dnia w mieszkaniu tej cizi. Akurat niedawno zmarł na AIDS gwiazdor Porno, John Rawis. Wydawało mi się, że jestem w piekle. Jej samochód miał przebitą gumę, w domu nie było telefonu. Byłem zupełnie uziemiony, bez grosza przy duszy i wszystko zdawało się być przewalone. Na dodatek ona brała takie pigułki, które są odpowiednikiem heroiny, i cały czas była niekontaktowa, w ogóle nie można z nią było Porozmawiać. Moje pierwsze pytanie tego ranka brzmiało: 'Nie pierdoliłaś się chyba ze starym Johnem, prawda?' Nie, nie pierdoliła się z nim. Gdy się upewniłem, wszystko było znowu w porządku. Ale początkowo naprawdę wpadłem w panikę".
c.d. wywiadu -> w następnym poście
Ostatnio zmieniony sob, 02 kwie 2005, 21:10 przez SUNrise, łącznie zmieniany 1 raz.


HISTORIA GUNS N' ROSES ROZDZIAŁ VIII
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
CZERWIEC 1988 - WYWIAD ZE SLASHEM ciąg dalszy

Zamówiliśmy kolejne drinki. Slash przerzucił się na piwo. Wkrótce Guns N'Roses znowu mieli wyruszyć do Anglii, by w sierpniu wziąć udział w dorocznym festiwalu Monsters of Rock w Castle Donington. Czy miał dla niego jakieś znaczenie fakt, że urodził się w Anglii?
"Jasne, że tak. Kiedy byłem małym dzieciakiem, przywieziono mnie do L.A. z babką i wcale nie byłem tym zmartwiony. Potem pojechałem do Anglii na Boże Narodzenie i jeszcze parę razy. Moje najwcześniejsze wspomnienia o Ameryce to King Kong w telewizji i słońce. Angielski styl życia jest zupełnie inny. Tam umieją gotować, potrawy są inne, wszyscy są sympatyczni i jest tak, jakbyś znał wszystkich ludzi z dzielnicy, nawet dzielnicowego lekarza".
Powiedziałem, że w jego wspomnieniach Anglia wygląda jak w starym czarno-białym filmie i że w mojej dzielnicy życie wygląda zupełnie inaczej.
"Może. Ale ja mówię o czasach, kiedy byłem dzieckiem. Poza tym nie mieszkałem w dużym mieście. Kiedy po raz pierwszy pojechałem do Anglii z zespołem, czułem się naprawdę szczęśliwy. Teraz to zmieniło się w ciepłe uczucia do rockowej publiczności, która zrobiła na mnie duże wrażenie, kiedy byłem tam pierwszy raz".
Jaki był ten nowy "zły chłopiec rock'n'rolla" jako dziecko? Czy dobrze, na przykład uczył się w szkole?
"Potrafiłem dodawać, odejmować i jeszcze kilka innych gównianych rzeczy. Ale kiedy przychodziło do algebry, szło mi tak beznadziejnie, że mama zapisała mnie nawet na specjalne letnie kursy.
Chodziłem na nie codziennie i paliłem papierosy. Przez pierwsze półtora tygodnia byłem sam z nauczycielem. Jak chcę, mogę się przyłożyć. Więc chodziłem i ten nudny dupek usiłował wbić mi to gówno do głowy. Rzygać mi się chciało i wreszcie urwałem się. Nie byłem w tym dobry. Ale język angielski był jednym z tych przedmiotów, do których ojciec przekonał mnie bardzo wcześnie, bo sam dużo czyta.
Poza tym byłem przeciętnym uczniem".
Czy utrzymuje nadal ścisły kontakt z rodziną w Anglii?
"Nigdy nie pojechałem tam, by się zobaczyć z rodziną - zresztą oni i tak nie widzieli mnie od dziecka. Nigdy nie odwiedzam rodziny, więc w tym miejscu sprawę uważam za niebyłą" - wyznał.
Jak wytłumaczy oszałamiający sukces zespołu w Wielkiej Brytanii? Od Marquee, przez Hammersmith Odeon, aż do udziału w Castle Donington? Także przebojowy singel zaledwie po dwóch krótkich wizytach? Nie udało się tego dokonać w tak krótkim czasie - i w tak przekonujący sposób - innym z jego familii, by wspomnieć Motley Crtie, Bon Jovi czy Poison. Dlaczego właśnie Guns N'Roses?
"Nie wiem. Właściwy zespół we właściwym czasie, jak sądzę. Kiedy graliśmy w Marquee, cały czas buczało w głośnikach. Wydaje mi się, że ten pierwszy występ był bardzo niechlujny i cienki. Ale bawiłem się kurewsko dobrze. Wałęsałem się po ulicach, upijałem się. Byłem tak odrażający jak chyba nigdy dotąd. Wyrzucano mnie z każdego pubu. Znasz klub St. Moritz (na Wardour Street)? Rozwaliłem całą frontową szybę, bo nie chcieli mnie wpuścić! Wkopałem do środka całą szybę. Przyjechały gliny, ale udało mi się wymknąć. Wykopano mnie z Lime-light, wykopano z Intrepid Fox". Z dumą wyliczał kluby, jakby były to medale wojenne. "Byłem wyrzucany ze wszystkich lokali w tej okolicy i świetnie się przy tym bawiłem.
W Intrepid Fox zabrałem Philowi Moggowi (wokalista UFO) drinka, wylałem go sobie na głowę i cisnąłem w niego szklanką. Nie cierpię tego faceta - wyszeptał. - Nienawidzę każdego, kto zgrywa się przy mnie na wielką gwiazdę rocka. Usiadł przy naszym stoliku. Myślałem najpierw, że popisuje się. Nie wiem. Może jest rzeczywiście fajnym facetem. Ale on się przysiadł i zamówił drinka na nasz rachunek czy coś w tym sensie. Gdy go podano, przechwyciłem go i rozpieprzyłem szklankę. Wszyscy zdębieli. Było to może głupie, ale świetnie się bawiłem i nie miało to dla mnie znaczenia... Biegałem po ulicach Soho i wydzierałem się na całe gardło - ale jaja! Przesiadywaliśmy z Lennym z Motorhead w ich studiu. Pozwalali nam grać na swoim sprzęcie. Motorhead są kimś w rodzaju naszych krosów, więc było naprawdę fajnie.
Londyn jest dla mnie... Chcę czuć się blisko związany z tą publicznością; chcę, aby ona czuła, że jesteśmy ich kapelą. Ale za mało tam gramy - dotąd tylko dwa razy. Może wrócimy tam znowu z Metalliką, ale to nastąpi dopiero w październiku i będzie to koniec całej trasy. Najwspanialsze jest to, że możemy jechać na Donington. Mówiono nam, że będzie tam prawdopodobnie sto tysięcy ludzi. To będzie dla nas jakby najważniejszy występ... Czy mówiłem ci, jak to zrobimy? - zapytał, pochylając się konspiracyjnie nad stołem. - Jedziemy w trasę z Aerosmith. Wtedy łapiemy Concorda, gramy w Donington i zaraz wracamy. Zwykłym pasażerskim samolotem, ale w business ciass" - powiedział z nie ukrywaną radością.
'Widzisz, Alan, nasz menedżer jest naprawdę dobry. Fajne w nim jest to, że ma skłonność do częstego łamania reguł gry i folgowaniu sobie. Na przykład gdy się upije, zamawia limuzynę, żeby go zawiozła do innego lokalu. Potrzebny jest nam taki luz - wyjaśnił z kamienną twarzą. - Cała forsa do kapelusza i jazda!"
Ranek zamienił się w popołudnie. Słońce przypiekało swoim blaskiem nieruchome postacie, rozrzucone wokół basenu w kształcie nerki. Wróciliśmy do zbliżających się koncertów z Aerosmith. Czy Slash poznał już kogoś z zespołu?
"Tak, poznałem cały zespół. Poszedłem na ich ostatni koncert w L.A. Zostałem wciągnięty do pokoju, gdzie stali w rządku przy stole i podpisywali plakaty. Ktoś z Geffen popchnął mnie w ich stronę i przedstawił. Wydusiłem: «Cześć» - nic innego nie przychodziło mi do głowy. Ci faceci całe życie byli moimi bohaterami. Nie byłem zdenerwowany, tylko odebrało mi zupełnie mowę i ta sytuacja była dość dziwaczna. Patrzyli na mnie - miałem na głowie cylinder, skórzaną kurtkę i dżinsy - i wyczuwałem, że mnie taksują wzrokiem. Tylko Steven Tyler odezwał się do mnie: «Sie masz. Gdzie jest Axl?», czy coś w tym rodzaju. Kompletny luz. Gdy byliśmy kiedyś w Amsterdamie, zadzwonił do nas z USA. Rozmawiał z Axlem - przepraszał za coś, co powiedział w radiu. Zachował się w porządku.
Wydaje mi się, iż są zadowoleni z tego, że ruszają z nami w trasę. Rozmawiałem z ich menedżerem. Powiedział, że nie mogą się tego doczekać, bo my potrafimy dać ostro czadu, a to z kolei zmusi ich do dania jeszcze większego czadu. Teraz myślę sobie, że będę musiał wycisnąć z siebie ostatnie poty, byśmy pozostawili po sobie jakiś ślad na tej trasie".
Czy Slash jest fanem stylu gry Joe Perry'ego na gitarze?
"Nie mam nic przeciwko Joe. Jakiś czas temu bardzo mi się podobał. problem chyba tkwi w tym, że Joe starzeje się - w zasadzie wygrał już wszystko, chociaż nadal coś kombinuje. Stale próbuje czegoś nowego. To wspaniałe. Jestem jednak raczej zatwardziałym zwolennikiem Jeffa Becka i jego gry na Les Paul". Uśmiechnął się: "Mam szczególną słabość do tamtego okresu w karierze Jeffa, a i Joe grał w tym stylu. Dzisiaj już nie słucham Joe, ale jest on wciąż odpowiedzialny za kilka solówek, które stały się naszym znakiem firmowym. Na plecach skórzanej kurtki miałem wymalowane logo Aerosmith - nie tej nowej, na której jest napis «Guns N'Roses» - ale innej. Mam ją w hotelu, z wielkim godłem Aerosmith. Myślałem, aby ją założyć na trasę. Może zresztą zagram w niej parę koncertów".
Członkowie Aerosmith - w latach siedemdziesiątych notoryczni zadymiarze - przeszli szeroko opisywaną kurację odwykową; są abstynentami, aktywnie uczestniczą w kampanii antynarkotykowej, stali się fanatycznymi zwolennikami zdrowego trybu życia. To raczej ogranicza możliwość wspólnych zabaw "do upadłego".
"Tak, to fatalnie - skrzywił się. - To znaczy cieszę się, że są czyści, ale żałuję, że tak ostro się w to wpieprzyli, ponieważ w ogóle nie wolno nam już z nimi przestawać. To samo było z Nikki Sixxem. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale po tournee z Motley Crue, kiedy Nikki poszedł na odwyk, przestaliśmy się widywać. Wpadłem kiedyś na niego w klubie Cathouse. Siedziałem w części dla VIP-ów, na stoliku miałem cztery wysokie szklanki z Jackiem Danielsem. Nikki podszedł i usiadł obok mnie. «Ten Jack nieźle pachnie» - powiedział. Ja na to bez zastanowienia: Chcesz się poczęstować? A on: «0ch, nie, nie..;» Kurewska sprawa, nie powinienem był tego powiedzieć. Od pewnego więc czasu nie przestajemy z sobą. Tak samo jest z Aerosmith. Bardzo dziwne. Szanuję jednak wysiłek uwolnienia się od nałogu, zanim on cię zabije".
Czy Slash kiedykolwiek rozważał tę dramatyczną kwestię odwyku?
"Nie wiem, co się ze mną stanie - ziewnął. - Nie wiem, co będzie w przyszłości. Na razie robię to co robię..."
"Jak długo jeszcze? Czy i na Slasha także przyjdzie pora - za pięć, może dziesięć lat - kiedy i on będzie musiał trochę "wyhamować", nie tylko dlatego, aby przeżyć, ale żeby pozostać normalnym.
"Nie mam pojęcia, czy taki moment nadejdzie - wzruszył ramionami. Trudno powiedzieć, jak długo wytrzyma mój organizm. Może okaże się, że jestem nadczłowiekiem i mogę pić bezkarnie. Jesteśmy młodym zespołem i odczuwam ogromny głód... wszystkiego! Potrwa to tak długo, jak długo potrwa. Wiem, że każdy, kto sądzi, iż zawsze będzie panem sytuacji - jest w błędzie. Zrozumiałem to, gdy jeszcze mieszkałem z rodzicami. Dużo widziałem. Najgorsze też. Nigdy jednak nie spotkałem osoby, która by nie rzuciła nałogu, gdy zrobiła karierę. W przeciwnym razie on spierdoliłby jej życie.
Problem z koką, haszem i walium polega na tym, że wspaniale się po nich czujesz, wydają się najlepsze ze wszystkiego, co próbowałeś. W końcu jednak zaczynają ciebie dopadać. A gdy ciebie dopadają, a ty nie zwracasz na to uwagi i traktujesz to z arogancją, wylądujesz na odwyku i każdego pierdolonego dnia będziesz musiał chodzić na spotkania anonimowych narkomanów. Nie warto przez to gówno przechodzić".
Po co wobec tego zaczynać z narkotykami?
"No cóż, czasem jest to zwykła ciekawość albo, na przykład, wydaje ci się, że jesteś Keithem Richardsem. My zaczynaliśmy, bo musieliśmy spróbować. Nie byłoby jednak dziś Guns N'Roses, gdybym tego nie rzucił. Gdyby Izzy tego nie rzucił".
Konkretnie czego - jakiegoś określonego narkotyku czy narkotyków w ogóle?
"Narkotyków w ogóle, ale przede wszystkim - heroiny. Ona jest jedną z głównych spraw, które spierdoliły życie bardzo wielu ludziom. Musisz z nią skończyć. Ale spójrz na Claptona. Miał szczęście - zrobił wtedy kilka dobrych płyt. To samo Aerosmith. Wszyscy oni nagrali sporo wspaniałych albumów. Gdyby Keithowi wciąż dawało to kopa, na pewno by dalej ćpał..."
Slash zaczynał być ożywiony, trochę rozbiegany. Być może Jack Daniels robił już swoje. Cały czas w jego świadomości tkwił nowy album: "Muszę nagrać następną płytę - powiedział zdecydowanie. W głowie kotłuje mi się jak w przepełnionym sraczu. Sprawy doszły do takiego punktu, że gram piętnastominutowe wstępy do utworów. Gówno dosłownie wylewa mi się ze łba. Chciałbym to wszystko zagrać. Nie wytrzymam, jeżeli przez następne sześć miesięcy będziemy wciąż grać My Michelle. Kocham te kawałki, ale nasz nowy materiał jest o wiele bardziej... Większość jest zdecydowanie bardziej ostra - to efekt ciągłego przebywania z Metalliką" - zażartował.
"Podoba mi się podejście Jamesa Hatfielda do życia. Z nim i Jimem Martinem z Faith No More spędziłem dziką noc. Pojechaliśmy do Doliny, by się upić. James wyrzucał na szosę puszki po piwie. On zawsze zgrywa się na takiego pierdolonego twardziela... Zawsze kojarzy mi się z komandosem... Jest jednak naprawdę sympatycznym facetem. W najmniejszym stopniu nie jest tak zły, na jakiego się zgrywa. Jest świetnym kompanem, ma wspaniałe podejście do życia. Lars Ulrich (Metallica - przyp. tłum.) też jest kochany. Mają autentyczny luz".
Oczywiście, Slash często przebywa z muzykami z innych zespołów. Przypomina to trochę taką wyspiarską egzystencję.
Nie zgodził się: "Tak naprawdę niewiele jest właściwie zespołów, z którymi przebywam, bo obowiązuje zasada, że trzeba trzymać dystans. L.A. jest najgorszym miastem pod tym względem. Na przykład zespół Junkyard - chłopcy są bardzo rozrywkowi. Albo... Kręciłem się trochę z ludźmi z Ratt - Juan (Croucier) jest naprawdę miłym facetem, ale kiedy rozmawiałem ze Stevenem (Pearcym), wyglądało to tak, jakby chciał mi powiedzieć: «Zamknij twarz i spierdalaj!»"
Dlaczego?
"Ludzie tego pokroju uważają, że jak już sprzedałeś milion płyt, musisz postępować tak, a nie inaczej. Ja mam to jakby w dupie. Sprzedałeś milion płyt - wspaniale. Cieszę się, że odnieśliśmy sukces. Dla mnie jednak znaczy to tyle, że nie muszę znowu zaczynać od zera. Nienawidzę też podejścia typu: jeśli już raz sprzedałeś milion płyt, nie musisz troszczyć się o jakość następnej - ludzie i tak ją kupią. Rzygać mi się chce, jak to słyszę. Kogo to obchodzi? Po prostu, kurwa, graj".
Milion sprzedanych płyt to miliony dolarów - przynajmniej teoretycznie.
"Kilka dni temu dostaliśmy pierwsze honorarium - czek na dużą sumę. Są to pierwsze prawdziwe pieniądze, jakie zobaczyliśmy, choć nawet w przybliżeniu nie jest to tyle, ile mogłoby ci się zdawać. Ale teraz, kiedy już je mam, nie wiem, co z nimi zrobić. Pieniądze nigdy nie były dla mnie... Po rozwodzie moja mama przez pewien czas chodziła z Davidem Bowie. Projektowała dla niego kostiumy. Nienawidziłem tej sytuacji, bo on zajął miejsce mojego ojca. Byłem bardzo młody. W każdym razie Bowie wynajmował małego białego mercedesa i cały ogromny dom w Bel Air, gdy był w LA. Niewiele wtedy orientowałem się w tych pieprzonych sprawach. Myślałem - po co, kurwa, to wszystko? Komu potrzebny jest taki duży dom? Całe to zamieszanie wokół niego wydawało mi się po prostu śmieszne.
Dziś mogę podjąć tyle pieniędzy, żeby rozbijać się limuzynami, albo kupić sobie jaguara. Ale, kurwa, po co? Nie widzę żadnego powodu by szastać pieniędzmi tylko dlatego, że osiągnęło się sukces i jest się tak zwaną gwiazdą rocka".
Ale pieniądze dają poczucie bezpieczeństwa, a także wolność i swobodę, by robić co się chce.
"Wcale nie dają ci wolności - gorzko zaprzeczył. - Zwiększają natomiast odpowiedzialność - musisz dokonywać pewnych wyborów, o których nigdy przedtem nie miałeś pojęcia. Masz teraz pieniądze, więc jeśli zostało ci trochę oleju w głowie, gdzieś je musisz ulokować. Gdy ich nigdzie nie ulokujesz, zaczniesz hulać i wszystko wydasz; pojawia się następny kłopot: znowu jesteś spłukany".
Dlatego też zespoły, których członkowie nienawidzą się od lat, decydują się mimo wszystko zebrać do kupy (by zarobić trochę pieniędzy).
"Dokładnie tak. Mówię ci, my byśmy się w ogóle nad tym nie zastanawiali - zaśmiał się. Pete Townshend jest wspaniały... Któregoś dnia słyszałem, jak powiedział w telewizji: No tak. Prawdopodobnie zreanimujemy The Who, potrzebujemy pieniędzy. Wydało mi się to dość zabawne. Sam nie wiem. Pieniądze to dziwna rzecz. Gdybym na przykład kupił sobie stolik pod telewizor ze szczerego złota za trzysta tysięcy dolarów, pewnie nikt nie zwróciłby na niego uwagi - ale mnie się podoba i wszystko gra. Ale gdybym kupił sobie złotą - wycieraczkę pod drzwi za trzysta tysięcy dolarów, byłaby to wtedy już zupełnie inna sprawa".
Slash był w rozterce, czy zamówić sobie na koniec jeszcze jednego Jacka, czy nie. Miał wkrótce iść do salonu tatuażu. Sam zaprojektował wzór - czaszki, gitara, obowiązkowe róże i słowa "PIJ DO UPADŁEGO", nagryzmolone ukośnie.
"Może Jack znieczuli ból - powiedział.

W każdym razie zamówił drinka i zamyślił się. Zapytałem, czy ma jakieś inne hobby oprócz gry na gitarze i picia Jacka Danielsa?
"No... lubię czytać. Ale nie lubię ryzykować - kupować książek tylko dlatego, że wpadła mi w oko okładka. W zasadzie czytam tylko to co mi ludzie podrzucą. Przeczytałem ostatnio porcję książek Anne Rice o wampirach. Czytałem też Wyspy na Golfsztromie Hemingwaya;
strasznie mnie wynudziła. Mam jeszcze jeden zły nawyk: po przeczytaniu książki ciskam ją w kąt. Czytam dla samego czytania".
Czy ma ulubionego autora?
"Celinę - przeczytałem kilka jego książek, które były po prostu doskonałe. Ma on chyba najbardziej gorzki, najbardziej negatywny stosunek do życia, na jaki natknąłem się w książkach. Ale są one świetne. Przeczytałem chyba ze dwie. Mój ojciec zachęcił mnie do czytania jeszcze jednego faceta... W ogóle uwielbiam czytać dobre rzeczy; nienawidzę gównianych książek. Ten facet do Shaun Hutson. Jego książki są zabawne. Na przykład ta o włóczęgach... Ten fragment o parze małżeńskiej, która koczuje w domu przeznaczonym do rozbiórki - ależ to, kurwa, świetne! Albo fragment, gdy jego dupa nagle zmienia się w owoc, który ktoś wyrzucił... O, Boże..." - zawył, trzymając się za brzuch w udanym paroksyzmie śmiechu.
"...Potrzebuję tego świństwa na trasie. W przeciwnym razie siedzę w autokarze, ot tak" - bezwładnie zwiesił głowę. "Jestem w stu dwudziestu pięciu procentach oddany zespołowi. Każdy mój ruch jest jemu podporządkowany. Nawet kiedy mamy przerwy w działalności, nie potrafię się na niczym innym skoncentrować. Kiedyś hodowałem węże. Teraz jednak nie mam czasu, żeby się nimi zajmować. Chodzę więc w miasto, cały czas piję i tak czekam na następny koncert. Nie mam zbyt wiele do roboty, bo wszystkim zajmuje się nasz menedżer. Nie mam właściwie żadnego prawdziwego hobby. Gram na gitarze. Nie lubię wprawdzie ćwiczyć, ale często siadam z gitarą i pracuję - komponuję nowe kawałki. Jedynym momentem, kiedy naprawdę czuję, że odrywam się od ziemi, jest gdy napiszę piosenkę i ona wydaje mi się tak dobra, że gram ją bez przerwy. Albo kiedy jestem na scenie... Jestem w zasadzie leniwy, ale na scenie musisz, kurwa, wycisnąć z siebie wszystko..."
Skwitowaliśmy to obaj słowem: "amen".
The Most Dangerous Band in the World - written by Mick Wall
CZERWIEC 1988 - WYWIAD ZE SLASHEM ciąg dalszy



Zamówiliśmy kolejne drinki. Slash przerzucił się na piwo. Wkrótce Guns N'Roses znowu mieli wyruszyć do Anglii, by w sierpniu wziąć udział w dorocznym festiwalu Monsters of Rock w Castle Donington. Czy miał dla niego jakieś znaczenie fakt, że urodził się w Anglii?
"Jasne, że tak. Kiedy byłem małym dzieciakiem, przywieziono mnie do L.A. z babką i wcale nie byłem tym zmartwiony. Potem pojechałem do Anglii na Boże Narodzenie i jeszcze parę razy. Moje najwcześniejsze wspomnienia o Ameryce to King Kong w telewizji i słońce. Angielski styl życia jest zupełnie inny. Tam umieją gotować, potrawy są inne, wszyscy są sympatyczni i jest tak, jakbyś znał wszystkich ludzi z dzielnicy, nawet dzielnicowego lekarza".
Powiedziałem, że w jego wspomnieniach Anglia wygląda jak w starym czarno-białym filmie i że w mojej dzielnicy życie wygląda zupełnie inaczej.
"Może. Ale ja mówię o czasach, kiedy byłem dzieckiem. Poza tym nie mieszkałem w dużym mieście. Kiedy po raz pierwszy pojechałem do Anglii z zespołem, czułem się naprawdę szczęśliwy. Teraz to zmieniło się w ciepłe uczucia do rockowej publiczności, która zrobiła na mnie duże wrażenie, kiedy byłem tam pierwszy raz".
Jaki był ten nowy "zły chłopiec rock'n'rolla" jako dziecko? Czy dobrze, na przykład uczył się w szkole?
"Potrafiłem dodawać, odejmować i jeszcze kilka innych gównianych rzeczy. Ale kiedy przychodziło do algebry, szło mi tak beznadziejnie, że mama zapisała mnie nawet na specjalne letnie kursy.
Chodziłem na nie codziennie i paliłem papierosy. Przez pierwsze półtora tygodnia byłem sam z nauczycielem. Jak chcę, mogę się przyłożyć. Więc chodziłem i ten nudny dupek usiłował wbić mi to gówno do głowy. Rzygać mi się chciało i wreszcie urwałem się. Nie byłem w tym dobry. Ale język angielski był jednym z tych przedmiotów, do których ojciec przekonał mnie bardzo wcześnie, bo sam dużo czyta.
Poza tym byłem przeciętnym uczniem".
Czy utrzymuje nadal ścisły kontakt z rodziną w Anglii?
"Nigdy nie pojechałem tam, by się zobaczyć z rodziną - zresztą oni i tak nie widzieli mnie od dziecka. Nigdy nie odwiedzam rodziny, więc w tym miejscu sprawę uważam za niebyłą" - wyznał.
Jak wytłumaczy oszałamiający sukces zespołu w Wielkiej Brytanii? Od Marquee, przez Hammersmith Odeon, aż do udziału w Castle Donington? Także przebojowy singel zaledwie po dwóch krótkich wizytach? Nie udało się tego dokonać w tak krótkim czasie - i w tak przekonujący sposób - innym z jego familii, by wspomnieć Motley Crtie, Bon Jovi czy Poison. Dlaczego właśnie Guns N'Roses?
"Nie wiem. Właściwy zespół we właściwym czasie, jak sądzę. Kiedy graliśmy w Marquee, cały czas buczało w głośnikach. Wydaje mi się, że ten pierwszy występ był bardzo niechlujny i cienki. Ale bawiłem się kurewsko dobrze. Wałęsałem się po ulicach, upijałem się. Byłem tak odrażający jak chyba nigdy dotąd. Wyrzucano mnie z każdego pubu. Znasz klub St. Moritz (na Wardour Street)? Rozwaliłem całą frontową szybę, bo nie chcieli mnie wpuścić! Wkopałem do środka całą szybę. Przyjechały gliny, ale udało mi się wymknąć. Wykopano mnie z Lime-light, wykopano z Intrepid Fox". Z dumą wyliczał kluby, jakby były to medale wojenne. "Byłem wyrzucany ze wszystkich lokali w tej okolicy i świetnie się przy tym bawiłem.
W Intrepid Fox zabrałem Philowi Moggowi (wokalista UFO) drinka, wylałem go sobie na głowę i cisnąłem w niego szklanką. Nie cierpię tego faceta - wyszeptał. - Nienawidzę każdego, kto zgrywa się przy mnie na wielką gwiazdę rocka. Usiadł przy naszym stoliku. Myślałem najpierw, że popisuje się. Nie wiem. Może jest rzeczywiście fajnym facetem. Ale on się przysiadł i zamówił drinka na nasz rachunek czy coś w tym sensie. Gdy go podano, przechwyciłem go i rozpieprzyłem szklankę. Wszyscy zdębieli. Było to może głupie, ale świetnie się bawiłem i nie miało to dla mnie znaczenia... Biegałem po ulicach Soho i wydzierałem się na całe gardło - ale jaja! Przesiadywaliśmy z Lennym z Motorhead w ich studiu. Pozwalali nam grać na swoim sprzęcie. Motorhead są kimś w rodzaju naszych krosów, więc było naprawdę fajnie.
Londyn jest dla mnie... Chcę czuć się blisko związany z tą publicznością; chcę, aby ona czuła, że jesteśmy ich kapelą. Ale za mało tam gramy - dotąd tylko dwa razy. Może wrócimy tam znowu z Metalliką, ale to nastąpi dopiero w październiku i będzie to koniec całej trasy. Najwspanialsze jest to, że możemy jechać na Donington. Mówiono nam, że będzie tam prawdopodobnie sto tysięcy ludzi. To będzie dla nas jakby najważniejszy występ... Czy mówiłem ci, jak to zrobimy? - zapytał, pochylając się konspiracyjnie nad stołem. - Jedziemy w trasę z Aerosmith. Wtedy łapiemy Concorda, gramy w Donington i zaraz wracamy. Zwykłym pasażerskim samolotem, ale w business ciass" - powiedział z nie ukrywaną radością.
'Widzisz, Alan, nasz menedżer jest naprawdę dobry. Fajne w nim jest to, że ma skłonność do częstego łamania reguł gry i folgowaniu sobie. Na przykład gdy się upije, zamawia limuzynę, żeby go zawiozła do innego lokalu. Potrzebny jest nam taki luz - wyjaśnił z kamienną twarzą. - Cała forsa do kapelusza i jazda!"
Ranek zamienił się w popołudnie. Słońce przypiekało swoim blaskiem nieruchome postacie, rozrzucone wokół basenu w kształcie nerki. Wróciliśmy do zbliżających się koncertów z Aerosmith. Czy Slash poznał już kogoś z zespołu?
"Tak, poznałem cały zespół. Poszedłem na ich ostatni koncert w L.A. Zostałem wciągnięty do pokoju, gdzie stali w rządku przy stole i podpisywali plakaty. Ktoś z Geffen popchnął mnie w ich stronę i przedstawił. Wydusiłem: «Cześć» - nic innego nie przychodziło mi do głowy. Ci faceci całe życie byli moimi bohaterami. Nie byłem zdenerwowany, tylko odebrało mi zupełnie mowę i ta sytuacja była dość dziwaczna. Patrzyli na mnie - miałem na głowie cylinder, skórzaną kurtkę i dżinsy - i wyczuwałem, że mnie taksują wzrokiem. Tylko Steven Tyler odezwał się do mnie: «Sie masz. Gdzie jest Axl?», czy coś w tym rodzaju. Kompletny luz. Gdy byliśmy kiedyś w Amsterdamie, zadzwonił do nas z USA. Rozmawiał z Axlem - przepraszał za coś, co powiedział w radiu. Zachował się w porządku.
Wydaje mi się, iż są zadowoleni z tego, że ruszają z nami w trasę. Rozmawiałem z ich menedżerem. Powiedział, że nie mogą się tego doczekać, bo my potrafimy dać ostro czadu, a to z kolei zmusi ich do dania jeszcze większego czadu. Teraz myślę sobie, że będę musiał wycisnąć z siebie ostatnie poty, byśmy pozostawili po sobie jakiś ślad na tej trasie".
Czy Slash jest fanem stylu gry Joe Perry'ego na gitarze?
"Nie mam nic przeciwko Joe. Jakiś czas temu bardzo mi się podobał. problem chyba tkwi w tym, że Joe starzeje się - w zasadzie wygrał już wszystko, chociaż nadal coś kombinuje. Stale próbuje czegoś nowego. To wspaniałe. Jestem jednak raczej zatwardziałym zwolennikiem Jeffa Becka i jego gry na Les Paul". Uśmiechnął się: "Mam szczególną słabość do tamtego okresu w karierze Jeffa, a i Joe grał w tym stylu. Dzisiaj już nie słucham Joe, ale jest on wciąż odpowiedzialny za kilka solówek, które stały się naszym znakiem firmowym. Na plecach skórzanej kurtki miałem wymalowane logo Aerosmith - nie tej nowej, na której jest napis «Guns N'Roses» - ale innej. Mam ją w hotelu, z wielkim godłem Aerosmith. Myślałem, aby ją założyć na trasę. Może zresztą zagram w niej parę koncertów".
Członkowie Aerosmith - w latach siedemdziesiątych notoryczni zadymiarze - przeszli szeroko opisywaną kurację odwykową; są abstynentami, aktywnie uczestniczą w kampanii antynarkotykowej, stali się fanatycznymi zwolennikami zdrowego trybu życia. To raczej ogranicza możliwość wspólnych zabaw "do upadłego".
"Tak, to fatalnie - skrzywił się. - To znaczy cieszę się, że są czyści, ale żałuję, że tak ostro się w to wpieprzyli, ponieważ w ogóle nie wolno nam już z nimi przestawać. To samo było z Nikki Sixxem. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale po tournee z Motley Crue, kiedy Nikki poszedł na odwyk, przestaliśmy się widywać. Wpadłem kiedyś na niego w klubie Cathouse. Siedziałem w części dla VIP-ów, na stoliku miałem cztery wysokie szklanki z Jackiem Danielsem. Nikki podszedł i usiadł obok mnie. «Ten Jack nieźle pachnie» - powiedział. Ja na to bez zastanowienia: Chcesz się poczęstować? A on: «0ch, nie, nie..;» Kurewska sprawa, nie powinienem był tego powiedzieć. Od pewnego więc czasu nie przestajemy z sobą. Tak samo jest z Aerosmith. Bardzo dziwne. Szanuję jednak wysiłek uwolnienia się od nałogu, zanim on cię zabije".
Czy Slash kiedykolwiek rozważał tę dramatyczną kwestię odwyku?
"Nie wiem, co się ze mną stanie - ziewnął. - Nie wiem, co będzie w przyszłości. Na razie robię to co robię..."
"Jak długo jeszcze? Czy i na Slasha także przyjdzie pora - za pięć, może dziesięć lat - kiedy i on będzie musiał trochę "wyhamować", nie tylko dlatego, aby przeżyć, ale żeby pozostać normalnym.
"Nie mam pojęcia, czy taki moment nadejdzie - wzruszył ramionami. Trudno powiedzieć, jak długo wytrzyma mój organizm. Może okaże się, że jestem nadczłowiekiem i mogę pić bezkarnie. Jesteśmy młodym zespołem i odczuwam ogromny głód... wszystkiego! Potrwa to tak długo, jak długo potrwa. Wiem, że każdy, kto sądzi, iż zawsze będzie panem sytuacji - jest w błędzie. Zrozumiałem to, gdy jeszcze mieszkałem z rodzicami. Dużo widziałem. Najgorsze też. Nigdy jednak nie spotkałem osoby, która by nie rzuciła nałogu, gdy zrobiła karierę. W przeciwnym razie on spierdoliłby jej życie.
Problem z koką, haszem i walium polega na tym, że wspaniale się po nich czujesz, wydają się najlepsze ze wszystkiego, co próbowałeś. W końcu jednak zaczynają ciebie dopadać. A gdy ciebie dopadają, a ty nie zwracasz na to uwagi i traktujesz to z arogancją, wylądujesz na odwyku i każdego pierdolonego dnia będziesz musiał chodzić na spotkania anonimowych narkomanów. Nie warto przez to gówno przechodzić".
Po co wobec tego zaczynać z narkotykami?
"No cóż, czasem jest to zwykła ciekawość albo, na przykład, wydaje ci się, że jesteś Keithem Richardsem. My zaczynaliśmy, bo musieliśmy spróbować. Nie byłoby jednak dziś Guns N'Roses, gdybym tego nie rzucił. Gdyby Izzy tego nie rzucił".
Konkretnie czego - jakiegoś określonego narkotyku czy narkotyków w ogóle?
"Narkotyków w ogóle, ale przede wszystkim - heroiny. Ona jest jedną z głównych spraw, które spierdoliły życie bardzo wielu ludziom. Musisz z nią skończyć. Ale spójrz na Claptona. Miał szczęście - zrobił wtedy kilka dobrych płyt. To samo Aerosmith. Wszyscy oni nagrali sporo wspaniałych albumów. Gdyby Keithowi wciąż dawało to kopa, na pewno by dalej ćpał..."
Slash zaczynał być ożywiony, trochę rozbiegany. Być może Jack Daniels robił już swoje. Cały czas w jego świadomości tkwił nowy album: "Muszę nagrać następną płytę - powiedział zdecydowanie. W głowie kotłuje mi się jak w przepełnionym sraczu. Sprawy doszły do takiego punktu, że gram piętnastominutowe wstępy do utworów. Gówno dosłownie wylewa mi się ze łba. Chciałbym to wszystko zagrać. Nie wytrzymam, jeżeli przez następne sześć miesięcy będziemy wciąż grać My Michelle. Kocham te kawałki, ale nasz nowy materiał jest o wiele bardziej... Większość jest zdecydowanie bardziej ostra - to efekt ciągłego przebywania z Metalliką" - zażartował.
"Podoba mi się podejście Jamesa Hatfielda do życia. Z nim i Jimem Martinem z Faith No More spędziłem dziką noc. Pojechaliśmy do Doliny, by się upić. James wyrzucał na szosę puszki po piwie. On zawsze zgrywa się na takiego pierdolonego twardziela... Zawsze kojarzy mi się z komandosem... Jest jednak naprawdę sympatycznym facetem. W najmniejszym stopniu nie jest tak zły, na jakiego się zgrywa. Jest świetnym kompanem, ma wspaniałe podejście do życia. Lars Ulrich (Metallica - przyp. tłum.) też jest kochany. Mają autentyczny luz".
Oczywiście, Slash często przebywa z muzykami z innych zespołów. Przypomina to trochę taką wyspiarską egzystencję.
Nie zgodził się: "Tak naprawdę niewiele jest właściwie zespołów, z którymi przebywam, bo obowiązuje zasada, że trzeba trzymać dystans. L.A. jest najgorszym miastem pod tym względem. Na przykład zespół Junkyard - chłopcy są bardzo rozrywkowi. Albo... Kręciłem się trochę z ludźmi z Ratt - Juan (Croucier) jest naprawdę miłym facetem, ale kiedy rozmawiałem ze Stevenem (Pearcym), wyglądało to tak, jakby chciał mi powiedzieć: «Zamknij twarz i spierdalaj!»"
Dlaczego?
"Ludzie tego pokroju uważają, że jak już sprzedałeś milion płyt, musisz postępować tak, a nie inaczej. Ja mam to jakby w dupie. Sprzedałeś milion płyt - wspaniale. Cieszę się, że odnieśliśmy sukces. Dla mnie jednak znaczy to tyle, że nie muszę znowu zaczynać od zera. Nienawidzę też podejścia typu: jeśli już raz sprzedałeś milion płyt, nie musisz troszczyć się o jakość następnej - ludzie i tak ją kupią. Rzygać mi się chce, jak to słyszę. Kogo to obchodzi? Po prostu, kurwa, graj".
Milion sprzedanych płyt to miliony dolarów - przynajmniej teoretycznie.
"Kilka dni temu dostaliśmy pierwsze honorarium - czek na dużą sumę. Są to pierwsze prawdziwe pieniądze, jakie zobaczyliśmy, choć nawet w przybliżeniu nie jest to tyle, ile mogłoby ci się zdawać. Ale teraz, kiedy już je mam, nie wiem, co z nimi zrobić. Pieniądze nigdy nie były dla mnie... Po rozwodzie moja mama przez pewien czas chodziła z Davidem Bowie. Projektowała dla niego kostiumy. Nienawidziłem tej sytuacji, bo on zajął miejsce mojego ojca. Byłem bardzo młody. W każdym razie Bowie wynajmował małego białego mercedesa i cały ogromny dom w Bel Air, gdy był w LA. Niewiele wtedy orientowałem się w tych pieprzonych sprawach. Myślałem - po co, kurwa, to wszystko? Komu potrzebny jest taki duży dom? Całe to zamieszanie wokół niego wydawało mi się po prostu śmieszne.
Dziś mogę podjąć tyle pieniędzy, żeby rozbijać się limuzynami, albo kupić sobie jaguara. Ale, kurwa, po co? Nie widzę żadnego powodu by szastać pieniędzmi tylko dlatego, że osiągnęło się sukces i jest się tak zwaną gwiazdą rocka".
Ale pieniądze dają poczucie bezpieczeństwa, a także wolność i swobodę, by robić co się chce.
"Wcale nie dają ci wolności - gorzko zaprzeczył. - Zwiększają natomiast odpowiedzialność - musisz dokonywać pewnych wyborów, o których nigdy przedtem nie miałeś pojęcia. Masz teraz pieniądze, więc jeśli zostało ci trochę oleju w głowie, gdzieś je musisz ulokować. Gdy ich nigdzie nie ulokujesz, zaczniesz hulać i wszystko wydasz; pojawia się następny kłopot: znowu jesteś spłukany".
Dlatego też zespoły, których członkowie nienawidzą się od lat, decydują się mimo wszystko zebrać do kupy (by zarobić trochę pieniędzy).
"Dokładnie tak. Mówię ci, my byśmy się w ogóle nad tym nie zastanawiali - zaśmiał się. Pete Townshend jest wspaniały... Któregoś dnia słyszałem, jak powiedział w telewizji: No tak. Prawdopodobnie zreanimujemy The Who, potrzebujemy pieniędzy. Wydało mi się to dość zabawne. Sam nie wiem. Pieniądze to dziwna rzecz. Gdybym na przykład kupił sobie stolik pod telewizor ze szczerego złota za trzysta tysięcy dolarów, pewnie nikt nie zwróciłby na niego uwagi - ale mnie się podoba i wszystko gra. Ale gdybym kupił sobie złotą - wycieraczkę pod drzwi za trzysta tysięcy dolarów, byłaby to wtedy już zupełnie inna sprawa".
Slash był w rozterce, czy zamówić sobie na koniec jeszcze jednego Jacka, czy nie. Miał wkrótce iść do salonu tatuażu. Sam zaprojektował wzór - czaszki, gitara, obowiązkowe róże i słowa "PIJ DO UPADŁEGO", nagryzmolone ukośnie.
"Może Jack znieczuli ból - powiedział.

W każdym razie zamówił drinka i zamyślił się. Zapytałem, czy ma jakieś inne hobby oprócz gry na gitarze i picia Jacka Danielsa?
"No... lubię czytać. Ale nie lubię ryzykować - kupować książek tylko dlatego, że wpadła mi w oko okładka. W zasadzie czytam tylko to co mi ludzie podrzucą. Przeczytałem ostatnio porcję książek Anne Rice o wampirach. Czytałem też Wyspy na Golfsztromie Hemingwaya;
strasznie mnie wynudziła. Mam jeszcze jeden zły nawyk: po przeczytaniu książki ciskam ją w kąt. Czytam dla samego czytania".
Czy ma ulubionego autora?
"Celinę - przeczytałem kilka jego książek, które były po prostu doskonałe. Ma on chyba najbardziej gorzki, najbardziej negatywny stosunek do życia, na jaki natknąłem się w książkach. Ale są one świetne. Przeczytałem chyba ze dwie. Mój ojciec zachęcił mnie do czytania jeszcze jednego faceta... W ogóle uwielbiam czytać dobre rzeczy; nienawidzę gównianych książek. Ten facet do Shaun Hutson. Jego książki są zabawne. Na przykład ta o włóczęgach... Ten fragment o parze małżeńskiej, która koczuje w domu przeznaczonym do rozbiórki - ależ to, kurwa, świetne! Albo fragment, gdy jego dupa nagle zmienia się w owoc, który ktoś wyrzucił... O, Boże..." - zawył, trzymając się za brzuch w udanym paroksyzmie śmiechu.
"...Potrzebuję tego świństwa na trasie. W przeciwnym razie siedzę w autokarze, ot tak" - bezwładnie zwiesił głowę. "Jestem w stu dwudziestu pięciu procentach oddany zespołowi. Każdy mój ruch jest jemu podporządkowany. Nawet kiedy mamy przerwy w działalności, nie potrafię się na niczym innym skoncentrować. Kiedyś hodowałem węże. Teraz jednak nie mam czasu, żeby się nimi zajmować. Chodzę więc w miasto, cały czas piję i tak czekam na następny koncert. Nie mam zbyt wiele do roboty, bo wszystkim zajmuje się nasz menedżer. Nie mam właściwie żadnego prawdziwego hobby. Gram na gitarze. Nie lubię wprawdzie ćwiczyć, ale często siadam z gitarą i pracuję - komponuję nowe kawałki. Jedynym momentem, kiedy naprawdę czuję, że odrywam się od ziemi, jest gdy napiszę piosenkę i ona wydaje mi się tak dobra, że gram ją bez przerwy. Albo kiedy jestem na scenie... Jestem w zasadzie leniwy, ale na scenie musisz, kurwa, wycisnąć z siebie wszystko..."
Skwitowaliśmy to obaj słowem: "amen".

