Na reasumpcję mnie wzięło i co poradzić. Trzeba zebrać myśli istotne w jedno; szczególnie w przypadku pierwszego roku tak frapującego koncertowo. I jak przy okazji końca roku i urodzin dwudziestych robiłem coś na wzór - zgrozo! - bilansu zysków i strat, to doszedłem do wniosku, że może nie dokonałem jeszcze spraw wielkich i istotnych, ale przynajmniej większość ulubionych artystów zobaczyłem. Część dopiero w zeszłym roku. A jeżeli już bawić się od najmocniejszego do najsłabszego ogniwa...
1.
Radiohead,
Park Cytadela - nie mieli w zanadrzu tyle efektów specjalnych, co Madonna a jeżeli odtwarzali jakiekolwiek wizualizacje, to ich nie zapamiętałem. Nie zagrali też w tak kameralnych warunkach jak chociażby Tori Amos. Ale... Jak Radiogłowi walnęli i
15 Step, i
There There, i
Idioteque, i
Paranoid Android, i
The National Anthem, i
Reckoner, i... to po co to wszystko. Muzyka. Przede wszystkim. I
oko Thoma. Najlepszym jest fakt, że jadąc w sierpniu do Poznania niezbyt wiele znałem. Dzisiaj kojarzę już całkiem nieźle, ale wiele wciąż przede mną. I to jest ekscytujące.
2.
Madonna,
Lotnisko Bemowo - Tutaj przede wszystkim show. Jeżeli się nie mylę, to też największy koncert na jakim byłem - przy jednoczesnym braku wyczuwalności ogromu publiczności. Warto inwestować w miejsca bliżej sceny! Jeżeli ktoś żałuje że nie dojechał, niebawem premiera
Sticky & Sweet. Sam warszawski koncert nie różnił się specjalnie od innych słodko-lepkich występów Madonny - może poza faktem, że ta dłużej mówiła, następnego dnia miała skończyć 51 lat a fani zgotowali jej akcję z białymi sercami. Potem wspomniała o tym w wywiadzie dla
Rolling Stone...
3.
Pustki, Hybrydy - zdziwienie? Kora śpiewała, żeby nie pytać za co się kocha, bo kocha się za nic. A ja zakochałem się po uszy w Basi Wrońskiej. Iskrzyło nieźle jak supportowali Myslovitz w Palladium, na Offie wybawiłem się z nimi znakomicie a w Hybrydach... cóż. W grudniu mieli już na koncie już wyśmienite, ochoczo grane
Kalambury. Poza tym, stałem pod samą sceną. Niewielką. Miałem kontakt wzrokowy. Jeżeli ktoś był i widział tych frików pod sceną, tych co z wyższym dźwiękiem ich ciała poruszają się do przodu, z niższym do tyłu, i klaszczą, i pstrykają palcami, i głowa im się rytmicznie rusza, i mają pozamykane oczy przy każdym wolniejszym utworze (to pewnie nazywa się
przeżywanie), to mnie też widział. A skoro po koncercie była okazja, to nie mogłem uniknąć rozmowy z uroczą Basią. Długo dochodziłem do siebie. A wydawać by się mogło, że z chwilą wydania
Końca kryzysu z nami koniec.
Najgorzej, że mogło być jeszcze piękniej. Ale Nosowska zachorowała. Był za to Rojek. Zaśpiewał
Nieodwagę a potem krążył jeszcze przez jakiś czas po Hybrydach.
4.
Placebo,
Open'er Festival - pierwszy raz z zespołem, którego lata apogeum popularności w moim rankingu ma już dawno za sobą. I nie wiem czy to fakt owej pierwszyzny, czy entuzjazmu napierającego tłumu, czy bliskości sceny, czy dobrego nastroju, czy czegokolwiek innego. Ten koncert miał nawet mało interesującą setlistę... a wzięło. Bez względu na dyskomfort. Jaka szkoda, że jak potem chciałem więcej i wybrałem się w listopadzie na Torwar, to wyszedłem zawiedziony. Bardzo dziwne doświadczenie to zresztą było. Jak zagrano już coś frapującego, to za chwilę nastrój potrafił zostać wyeliminowany słabszym momentem jeszcze słabszej płyty. Już się zapowiadało, że będzie nieźle, to zespół próbuje nieudolnie eksperymentować ze starszym. Vide:
20 Years. I tak w kółko. Ja się tak nie bawię. Dziś musieliby chyba nagrać coś na miarę
Without You I'm Nothing, by znów przekonać do siebie.
5.
Moby, Open'er Festival - nie wiedziałem, czego się spodziewać. I zostałem zaskoczony nader pozytywnie. Trochę dzięki świetnie zagranej muzyce, trochę dzięki różnorodności: było przede wszystkim tanecznie, przebojowo, ale też i na rockowo, lirycznie a i w innym niż na
Hotel Raining Again jakby funkowo... Moby śpiewał, grywał na bębenkach, popisywał się solówkami, uroczo dziękował, zagrał na bis
Ring of Fire Johny'ego Casha, w nieśpiewanych przez niego utworach dzielnie zastępowała go kobieca część zespołu. Trudno było się nie bawić, skoro zagrano zresztą tyle przebojów - a pewnie pod sceną było jeszcze radośniej. Zdążyłem dotrzeć tylko do miejsca bardzo odległego. Festiwale...
6.
IAMX, Stodoła - bezapelacyjna wygrana w rankingu na stężenie ludzi wyglądających nieszablonowo w jednym miejscu. Z zespołem włącznie. Poza tym, dużo dobrze przygotowanej muzyki przy jednoczesnej możliwości nacieszenia oka efektem specjalnym i światełkiem. Występ dla tych, którzy lubią jak jest queer, czyli dziwnie. Na
zachętę, jeżeli ktoś nie zna. Kwintesencja.
7.
Tori Amos, Sala Kongresowa - miało być o Tori, wyszło autobiograficznie, głupio wręcz i jak o muzyce, to w ilościach śladowych. Jak orzechy ziemne. Czyli nie tak miało być. Ale skoro jest...
Rozmawia ze sobą Pankaem:
- Dopisz coś o Tori. Bo wychodzi, że byłem tam sam. Ja już o Wrocku z Zabrza nie wspominam. Co ja tam miałem im zrobić? Udusić?
- Napiszę. Tylko jest jeden problem.
- Co mianowicie?
- Moja relacja wyjdzie blado, będzie cienka. Nie dość, że siedziałem w odległym, siódmym rzędzie, to jeszcze nic nie wiem o Tori. Połowę piosenek poznałem dopiero po koncercie. Już teraz nie do końca pamiętam nawet, czym się różnią od oryginałów. I w ogóle...
- Możesz zacząć w ten sposób. I że prosisz o wsparcie, oklaski i takie tam.
To może raczej inaczej... Oklaski? Nie, nie. To było tak. Telefony, telefony, pędzę ze statystyki do starej Kongresowej, popijam w trakcie kolejną kawę, tłumaczę koleżance obok, że biegnę sobie tak na koncert artystki, której jeszcze właściwie nie znam, i już mijam Park Świętokrzyski, i już chwila dzieli od Emilii Plater. Myślę przy tym jak zderzać się z rzeczywistością jeszcze przez kilka godzin - co to za wieczór wczoraj był! - by nie zaliczyć zgonu. I to na trzeźwo. I już Krzysztof z bitelsami na koszulce mnie wita cały w skowronkach, i skacze, skacze, zaskakuje wrażeniami, niby dojrzały psycholog a teraz to dziecko przecież. Naprawdę nie wiem, co mnie jeszcze dzisiaj spotka... Ale wchodzimy, inwigilacja toreb, pamiątkowy bilet wkładam do terminarza, zostawiam w szatni kurtkę, siadam w siódmym rzędzie, przecież to blisko a już wszyscy ulokowani w swoich pierwszych, drugich, piątych, licytacja kto dobiegnie bliżej trwa w najlepsze. Czekam, czekam dalej czekam; wiele do mnie już nie dociera, robimy jakieś niewyraźne zdjęcia, jest support, trzy osoby na raz grzmotnęły i wymiotło pewnie ćwierć Kongresowej, no to było coś! Ale co tam, co tam, zespół Tori wszedł! I ona nadchodzi! Jest
Give z taki długim wstęp, robi się naprawdę miło, na to czekałem, to jest to! I kolejny utwór, i kolejny.... ee, oczywiście musiałem skończyć poznawać dyskografię na pierwszym i ostatnim albumie, toteż nic z tego nie rozumiem i mam znowu brutalnie za swoje. Oczy się zamykają, zmęczenie rośnie, czuję się coraz nieswój, bo Kongresowej przecież nie cierpię... może by tak wyjść po angielsku? Nie, co ludzie powiedzą. Ale nagle, przecież to
Space Dog! I brzmi n i e s a m o w i c i e! Ten fortepian! To oświetlenie!
Spark!
Welcome to England brzmi jeszcze lepiej niż na albumie pewnie. I tamto przecież też doskonale znam! I tak już do końca. Ja już cały rozbudzony, i już zachwycam się, i śmieję się do siebie i z siebie. A Tori śpiewa i
Precious Things, i gra na fortepianie, w drugiej ręce klawisze, w ustach mikrofon a na krześle czyni rzeczy takie, że trwogę moją budzą! Madonnę za krocze ganicie a Tori nie znacie... W końcu fani dobiegają do sceny, skrzyknęli sie, i wciąż fenomen trwa w najlepsze, choć nic już ze swojego miejsca nie widzę.
Strong Black Vine powala mnie jednak. Bis! Drugi bis! Powstań, Tori wychodzi i się kłania, to nie może być koniec! A potem większość udaje się do domów, my czekamy, pewnie jeszcze wyjdzie na bis trzeci i czwarty, albo przynajmniej wyjdzie porozmawiać. I Gaba Kulka też czeka, ale nic, nic tu po nas. To naprawdę już koniec, proszę się rozejść. I tego smutku zdusić już nie mogłem.
8.
Peter Bjorn & John, Open'er Festival - nie znałem ich, wpadłem do namiotu ot tak - przecież festiwale polega przede wszystkim na odkrywaniu nowego. Tu przez godzinę dostarczono mi dawkę świetnej muzyki... i rozrywki. To oni dali występ wieczoru. Pierwszy w Polsce, mimo dziesięcioletniej działalności. Podobali się nie tylko ze względu na radość kipiącą ze sceny czy świetny kontakt z publicznością. Także ich muzyka - melodyjna, często dość minimalistyczna, oparta nieraz wyłącznie na perkusji, basie, czasem klawiszach lub gitarze - uwagę przykuła. Do tego mocny, świetny wokal Petera Morena - i stałem się sympatykiem zespołu. Reakcja publiczności na ich największy przebój,
Young Folks, przesympatyczna. No i to po ich płytę sięgnąłem jako pierwszą po powrocie z Gdyni.
9.
Kings of Leon, Open'er Festival - nie zaskoczyli chyba tym, że po ich występie nie będzie się zaskoczonym. Pewnie nawet jakby odegrali wyłącznie ostatnią płytę, gdzie jedna piosenka jest lepsza od drugiej, nikt nie poczułby się urażony. Trudno przecież nie docenić
takiej albo
takiej piosenki. Pojawił się jednak i materiał starszy: mniej znany, ale równie dobry. Pamiętam zresztą, jak to czternastolatkiem będąc jarałem się
Four Kicks. Lata mijają a kawałek jara dalej. I chyba nie było głośniejszego momentu podczas festiwalu, niż wspólne odśpiewanie popularnego
Sex On Fire.
10.
N*E*R*D, Orange Warsaw Festival - czyli za darmo w sercu wielkiego miasta nie znaczy źle. Stoimy na najsłynniejszym placu PRLu, pod nami tunel metra, obok przejeżdżają po Marszałkowskiej - jakby nigdy nic - samochody i tramwaje, po lewo widzimy rozświetlony Pałac Kultury. I w tym wszystkim Pharell robi show. Nawet jakby zespół zagrał utwory wyłącznie z drugiej - tej mniej udanej - płyty, to nic by nie burzyło czystej przyjemności. A skoro zagrali jeszcze trochę z
Fly or die... Nawet deszcz zdawał się nikomu nie przeszkadzać. Tylko pozazdrościć zespołowi takiego kontakt z publicznością; zresztą widać, że oni sami mają niezłą radochę z grania. Zabawa była. Czasem chodzi tylko o to.
11.
Lech Janerka gra
Historię podwodną, Off Festival - Nie porwało mnie w Mysłowicach, no. Niewielu porwało. I jakby niewielu przyjechało. Uniesienia sporadyczne - choć wyjątki się zdarzały. Pustki, do których uwielbienie się odrodziło. Ólafur Arnalds w Kościele Ewangelickim, The Week That Was i Final Fantasy w namiocie, Spiritualized i The National na scenach głównych - do pobujania. Ale to za mało, za mało, by wygło! Lech Janerka to wyjątek potwierdzający regułę.
Historia podwodna w nowych aranżacjach była co najmniej warta uwagi. Dobry to pomysł zresztą z przygotowaniem - zamiast standardowego setu - wybranego albumu. Cool Kids of Death ze swoim debiutem również zaintrygowali. A jakby tak w tym roku 'Nosowska gra
puk.puk'? Albo 'Lao Che gra
Gusła'? Albo...
12.
Gossip - Open'er Festival - Gossip jaką muzykę ma, taką ma. Ja taki
Music for Men słucham z przyjemnością, ale bez większych uniesień. Ktoś napisał, że to dobra muzyka do odkurzania, przetestowałem wobec tego - i rzeczywiście. Przeczytawszy przed festiwalem wywiad dla
Machiny z wokalistką zespołu, stwierdziłem że będzie ciekawie. I... pełna satysfakcja. Podczas występu chyba niemal wszystkim udzielał się taki sam humor jak żywiołowej, tańczącej i rozgadanej Beth. Niezorientowani w twórczości mieli popularne
Standing in the Way of Control i nowsze
Heavy Cross, geje - dedykowane im
Men in Love; wszyscy bawili się wyśmienicie. I kto z Polaków nie poczuł się połechtany, gdy Ditto śpiewała
ain't no country like Poland? Hołd Michaelowi Jacksonowi też został oddany: fragment
Billie Jean zabrzmiał już po otwierającym
Pop Goes The World. W końcu to kilka dni po jego śmierci było.
13.
Final Fantasy, Off Festival - mysłowicka ciekawostka po drugiej w nocy, istny one-man show. Owen Palett gra jakiś motyw skrzypcach, 'w biegu' sampluje i odtwarza to w kółko, później dogrywa kolejne partie piosenki, a na końcu dopiero - jak wszystko jest na swoim miejscu - zaczyna śpiewać, ewentualnie grać mniej charakterystyczne dźwięki. Może nawet nie musiało być w rankingu, ale po pewnym złym dniu jego płyta
Has A Good Home stała się świetnie działającym lekarstwem na podły humor. Jak tu nie zaliczyć do piętnastki.
14.
Arctic Monkeys, Open'er Festival - w wywiadzie dla festiwalowej gazetki stwierdzili, iż zostawiwszy w tyle Londyn, wysiadła im klimatyzacja. W Niemczech musieli wymienić autokar na nowy. A potem trafił w nich piorun. Na głównej scenie też nie szło po ich myśli... To Arctic Monkeys - obok Basement Jaxx - pretendowali do bycia gwiazdą dnia pierwszego. Cenię ich dwie pierwsze, przebojowe płyty - i materiału z nich, rzecz jasna, nie zabrakło. Były też niespodzianki - podobno po raz pierwszy zagrany na żywo melancholijny
Only Ones Who Now z
Favourite Worst Nightmare. Po raz pierwszy można było też usłyszeć kilka kompozycji z wydanej w sierpniu płyty
Humbug. Bez rewolucji, bez rewelacji - to piosenki, jakby wolniejsze, lecz nagrane w stylu, do którego zespół zdążył nas dobrze przyzwyczaić. Zdecydowanym nieporozumieniem okazała się w tym wypadku... dwukrotna awaria prądu. Rzecz, która w przypadku gwiazdy wieczoru, zdarzyć się nie powinna. Rzecz, która potrafiła popsuć i tak dość chłodną atmosferę panującą między zespołem a publicznością. A przecież gdy w dyskografii ma się takie utwory jak
I Bet You Look Good on the Dancefloor albo
Brianstorm, człowiek spodziewa się innej energii...
15.
Hey, Stadion Syrenki - jedyny raz mój (sic!) z Kaśką w roku ubiegłym. W dodatku w ramach warszawskich juwenaliów - nigdy więc nie możesz być pewnym czy zaraz nie dostaniesz w głowę glanem albo czy ktoś za tobą nie zarzyga koszuli. Ani jedno, ani drugie się - na szczęście - nie wydarzyło. I najwidoczniej z powodu trasy
Unplugged, Nosowskiej
Osieckiej i prac nad kolejnym Heyem, zespół też nie przygotował specjalnych nowości. Ale wiecie. Cokolwiek Kaśka by nie zrobiła, nie zaśpiewała i nie powiedziała, to i tak zachwycać się będę. Koncert nader tradycyjny - dużo nowego a to, co stare - najczęściej w nowych aranżacjach. Plus
Time of the Season The Zombies. I
Angelene PJ Harvey. Cudownie, że Kaśka nie starała się już śpiewać drugiej zwrotki jak Chylińska na albumie dla MTV. Bo nigdy nie potrafiła.
I to też noc, w której polubiłem nocne autobusy.
Nie no, porażka! Co oni, kurwa, przyszli promować nową płytę? Zdzierżyć nie mogłam tej smęcącej Nosowskiej. Kiedyś ich słuchałam, nawet fajne piosenki mieli a teraz - syf straszny. Może poza tym... no... na początku, jaki to tytuł był? Nie pamiętam. O, kino Femina, eee, gdzie my jedziemy?! I jeszcze 'Teksański' był! No to, kurwa, dwa utwory! Totalna porażka. Czemu grali tak późno w ogóle?!... To Lady Pank powinno grać ostatnie! Poskakać sobie można było. I fajne piosenki śpiewali! A ta Nosowska, stoi jak kołek, w worku jakimś. No kurwa, co to miało być. Tak p r z y t y ć ! Ej, czemu stoimy na tym moście?
Mnie bardzo interesuje, co w tym roku się zdarzy, co będzie elektryzować. I co jeszcze poznam i polubię. Czy Prince kiedykolwiek zawita do Polski a znając jego dyskografię - pewnie z jakimś nowym materiałem. Czy David Bowie jeszcze zdecyduje się wyruszyć w trasę czy karmić będzie nas już tylko tego typu
ciekawostkami. Czy Bjork znów pokręci się po świecie, najlepiej w ciekawszych miejscach niż scena główna na Openerze. I tak dalej... Wiadomym przynajmniej, że Off Festival zapowiada się, póki co, zacnie. Stawiam, że koncert Lenny Valentino będzie w piątce roku 2010.