
Rok temu po raz pierwszy tak zmobilizowałem siły i wyruszyłem w samotną podróż rowerem. Nie bałem się, bo NIE MYŚLAŁEM nad tym wiele... Po prostu bardzo chciałem to zrobić i dzięki pomocy wielu ludzi doprowadziłem rzecz do końca. W tym roku chciałem jechać, pamiętając jak wiele dało mi to ubiegłoroczne przeżycie. Lecz tym razem bardzo się bałem, bo jestem starszy, a co za tym idzie - bardziej rozsądny



Piosenka Janet stała się moim tegorocznym mottem jeszcze na długo przed pierwszym obrotem pedałami:
Come on baby let's get away
Let's save your troubles for another day
Come go with me we've got it made
Let me take you on an escapade (let's go)
Es-ca-pade we'll have a good time
Es-ca-pade leave your worries behind
So don't hold back
Just have a good time
We'll make the rules up
As we go along
And break them all
If we're not havin' fun
PRZYGOTOWANIA
przed wyjazdem zrobiłem 42 wycieczki, łącznie 1500 km. Przeanalizowałem moją ubiegłoroczną trasę, oceniłem swoje siły i potrzeby. Starałem się poprawić sposób żywienia. Dużo czytałem o diecie kolarskiej i sporo z tego wyciągnąłem. Moja dewiza to mało tłuszczu, a białka i węglowodanów ile wlezie :] Pić dużo izotoników, ale to tylko ogólne zalecenie. Co, kiedy i jak pić, to temat na spory artykuł - taki właśnie, jaki przeczytałem :] Jeśli chodzi o picie, zrobiłem duże postępy :D Kupiłem lusterko, które uratowało mi parę razy życie. Dzięki ubiegłorocznym doświadczeniom zminimalizowałem bagaż. Wziąłem fajny środek odrdzewiający, nie skąpiłem narzędzi, środków opatrunkowych i lekarstw. Nie zapomniałem niczego, prócz agrafki!


Dzień 1.
24.07.05
ROZGRZEWKA
Wyjechałem o 11:05, po długich porannych przygotowaniach roweru, siebie i mieszkania, ale już po chwili miałem pierwszą dziurę w torbie, coś tam spadło, licznik nie działał, błotnik ocierał, a z tyłu był flap. Do dziś nie wiem, jak można było coś tak długo przygotowywać, planować, i już na samym początku wszystko zmaścić...
I'm bad! I'm bad! Really, really bad!
Jeżeli będę musiał co chwilę grzebać przy rowerze, nigdzie nie dojadę. Piotrek, pomyśl racjonalnie... Spokojnie... Wróć do domu i zrób wszystko tak jak trzeba... Więc wróciłem te kilka ulic, wniosłem wszystko znowu na 3 piętro i zabrałem się do roboty. O 12:50 udało mi się zrobić kolejne prowizoryczne mocowanie. Rower wygląda kosmicznie, ale teoretycznie wszystko się trzyma. Wyjeżdżam więc prawie 5 godzin później niż chciałem... Moje oryginalne mocowanie wytrzymało 45 km. Potem zaczęły się problemy, i nie opuszczą mnie już do końca :] Na owym 45 kilometrze zaliczyłem pierwszy kryzys osobisty, a od 90 już było w ogóle kiepsko z siłami i dalszą motywacją.
Pogoda była piękna, dużo słońca i ładne wiejskie widoczki.

Na koniec zabłądziłem i straciłem ponad godzinę, ale o 20:30 dotarłem do Suchego Boru, wsi pod Opolem, gdzie przenocuję u kuzynki mojego dziadka.
Przyznaję - jestem zmęczony i bolą mnie kolana.
o 23:00 idę spać
TRASA:
Katowice - Chorzów - Bytom - Pyskowice (przez pomyłkę) - Wielowieś (to już zgodnie z planem) - Zawadzkie - Kolonowskie - Ozimek - Dylaki (pomyłka) - Niwka (błądzenie po lesie) - Chrząstowice - Suchy Bór
116,1 km; AVerage Speed 19,2 km/h; czas pedałowania 6h 02; v max 41,4 km/h
wypiłem 2,1 l
Dzień 2.
25.07.05
PIERWSZE SZWY
wstałem o 7:45, zjadłem i wyjechałem o 9:50 przy ledwo zauważalnym deszczyku.

/w tej chacie mieszkałem/
Wszystko było dobrze aż do momentu, kiedy stchórzyłem przed tirem i zjechałem z drogi, trafiając na zbyt wysoki krawężnik. Bagaż podskoczył, zakołysał się i wszedł w szprychy. Rozwaliła się jedna sakwa, co nie pozostało bez wpływu na rzeczy, które w niej były. Zrobiłem dłuższą przerwę aby przenieść część bagażu do żołądka, a następnie zszyć torbę dzięki niciom od dobrej miejscowej kobiety (szczęście w nieszczęściu, że wyglebałem się obok jakiegoś domku, a nie na pustkowiu).

/zamek w Brzegu/
O 16, trochę spóźniony, dotarłem w miejsce spotkania zaproponowane mi przez Jowitę. Stamtąd musieliśmy jeszcze jechać 15 km przez najbardziej terenowy teren, jaki dotąd widział mój rower. Respect dla Jowity :)

/uaha, rowery dwa/
O 17:45 byliśmy w mieszkaniu, do którego dostałem się po wniesieniu roweru na 8 piętro... Tego nie zapomnę...


ok. 18:50-21:45 oglądamy Wrocław. Poszliśmy spotkać się z Anią, tj. Dziną i chodziliśmy do wieczora. Jestem zachwycony miastem... Różni się od Katowic :] A we Wrocławiu jestem pierwszy raz.





/fot. mjs27/
Po powrocie Jowita zrobiła obiad, który był tak dobry, że pamiętam to po miesiącu

Pobyt u Jowity był z konieczności bardzo krótki, lecz starczyło czasu przynajmniej na to, by urosła w moich oczach. Trudno napisać dlaczego... Po prostu :)
Raz, z tego powodu, że w ogóle znałem ją tyle, co nic...
Mimo, że od dawna wiedziałem, że jest osobą zdolną, kreatywną i nieprzeciętną, co widać już przez kontakt wirtualny, to dopiero takie obcowanie z nią przez parę godzin na żywo jest tym, w czym tkwi sedno :]
23:30 idę spać
"Schmittko pedałuje drogą,
Hej ho, hej ho,
Lewą, a raz prawą nogą,
Hej ho, hej ho,
Mija pola, mija lasy,
Hej ho, hej ho,
Taki pomysł ma na wczasy,
Hej ho, hej ho,
Wiatr we włosach, w oczach muchy,
Hej ho, hej ho
Wzdychają za nim dziewuchy,
Hej ho, hej ho"
~MJowitka
TRASA:
Suchy Bór - obwodnica opolska - Brzeg - Oława - Jelcz Laskowice - Kamieniec Wrocławski - Wrocław
107,7 km; AVS 20,1; 5h 20 mielenia; max 36
wypiłem 3 l
Dzień 3.
26.07.05
The Long And WINDY Road
O 6:40 bardzo przyjemnie obudziła mnie "Why You Wanna Trip On Me", nastawiona przez Jowitę. Noc natomiast była średnio udana, ponieważ toczyłem krwawą walkę z komarami. Życie w Katowicach jednak ma jakąś zaletę... Nad naszymi rzeko-ściekami komary zdychają, natomiast nad Odrą mnożą się w najlepsze.
O 8:45 wyjechaliśmy z domu, i Jowita karnęła się ze mną 15 minut do drogi wyjazdowej na Poznań. Droga przez pierwsze kilometry była fatalna. Tego dnia miałem już zbliżyć się do mojego rekordu życiowego, i rozpoczynanie od tak tragicznej i ruchliwej drogi źle wróżyło. Nie przejechałem wiele, kiedy w identyczny sposób co ostatnio, zafundowałem sobie dodatkową godzinę grzebania przy rowerze. Chcąc być uprzejmy, innymi słowy - ze strachu - uciekłem przed tirem na pobocze, gdzie przywitała mnie taka sobie dziura... Bagażnik opadł kilka centymetrów, skutecznie blokując tylne koło. Wtedy zrozumiałem do czego były te dwie śrubki, które odkręciłem przed wyjazdem...



/90-ty kilometr - odpoczynek na przystanku/
Pamiętam przede wszystkim, że był bardzo mocny wiatr, który sprawy mi nie ułatwiał. Tak mocny, że należy go uznać za głównego bohatera tego dnia. Ale za to przez większą część podróży była ładna pogoda.


/zamek w Kórniku/
O 20:15 dokulałem się do ronda w Poznaniu, gdzie czekał na mnie Błażej. Było to bardzo miłe z jego strony, ponieważ mieszka na samej północy miasta, i dojechanie stamtąd do niego okazało się jeszcze całkiem czasochłonne i zawiłe... Poznań to jednak wielki jest...
O 21:00 ruszyliśmy do domu i - widząc już po drodze kilka fajnych miejsc, jak np. oświetloną nocą operę - na miejscu byliśmy o 22:10. Błażej jechał całkiem szybko, i musiałem się trochę namęczyć żeby dotrzymać mu tempa :]
W zeszycie napisałem, że o 25:40 zjadłem obiad, co oznacza tylko tyle, że pisząc to, musiałem być bardzo zmęczony :)
Czułem już bardzo mocny ból kolan i nadgarstka

15 minut po północy zabrałem się za esemesowanie, lecz zasnąłem z komórką w ręku.
TRASA:
Wrocław - Rawicz - Krobia - Gostyń - Dolsk - Śrem - Kórnik - Poznań
178,4 km; AVS 19,51; 9h 07 kręcenia; max 54,3
wypiłem 3l
Dzień 4.
27.07.05
BŁAŻEJ OKEJ
Budzę się o 10:10, bo mogę sobie na to pozwolić. Ważę 62 kg, więc straciłem już 3.

O 13:20 wyszliśmy na miasto i do domu wróciliśmy o 23:30, co oznacza wiele godzin spędzonych na poznawaniu Poznania i Błażeja :) THRILLER, choćbym miał o nim nie wiem jak dobrą opinię przedtem, przyćmiłby ją stanem faktycznym. Wymiana poglądów z Błażejem wciąż mnie zaskakiwała... nawet rozbiłem butelkę piwa z wrażenia :] Czułem, że to bratnia dusza. Naprawdę nieczęsto doświadcza się czegoś takiego.


Wystarczyłaby ta rozmowa, ale Błażej zapewnił mi naprawdę atrakcyny plan dnia. Był to dzień wypełniony po brzegi, i trudno wszystko opisać. Oglądaliśmy miasto, byliśmy w kinie na "Królestwie Niebieskim" [do dziś pamiętam zdanie: "dusza należy do człowieka"], wskoczyliśmy do McDonalds i sklepów, w Empiku poukładaliśmy płyty Michaela




Z rąk Błażeja otrzymałem cegłę - przewodnik Pascala "Polska na rowerze", który zafundował mi wraz z billie_jean. Mimo propozycji, że odbiorę ją na zlocie, postanowiłem wieźć tą książkę przez następne 2 tygodnie :) Byłem autentycznie zszokowany tym wielkim gestem, szczególnie, że jak dotąd prawie się nie znaliśmy. Bardzo Wam dziękuję!
Mam wrażenie, że ten dzień, to były najlepsze w moim życie, spędzone z facetem chwile <lol>
Dzień 5.
28.07.05
HARDCORE OD POCZĄTKU DO KOŃCA
6:40 pobudka, o 8:30 skończyliśmy śniadanie i o 8:45 wyruszyliśmy razem w drogę. Zaraz potem lunęło i nie był to zwykły deszcz. Ostro lało prawie przez całe 15 wspólnie przejechanych kilometrów. Wyglądaliśmy jak wyjęci z wanny. Bardzo fajną odmianą było jechanie za Błażejem, bo nie musiałem martwić się o drogę.

Niestety już wtedy czułem, że moje nogi nie spisują się najlepiej. Często zostawałem daleko w tyle za kolegą, nie umiałem przyspieszyć. Trochę to niepokojące, bo muszę dziś pobić mój rekord życiowy...

O 9:40 żegnam Błażeja, który skręca do pracy w inną stronę.
Co prawda rano mieliśmy ścianę deszczu, ale później wyszło słońce, i był to jak dotąd najgorętszy dzień tego roku. Temperatura ponoć 35 stopni, ale tam gdzie jechałem, chyba aż tak gorąco nie było. Pewnie bym umarł. Choć jadąc nie odczuwa się tak bardzo upału.
Na trasie Poznań-Gorzów tir za tirem... Odcinek ten nie należał do przyjemnych


/martwa natura/
Od 110. do 145. kilometra miałem totalny kryzys


O 21:05 przyjechałem do Dębna, do nieznanego mi wcześniej Dawida, kolegi Maziego.
Dawid zaskakiwał mnie cały czas, ponieważ jest człowiekiem nieco różniącym się ode mnie... Ma chyba 27 lat, chodzi na siłownię, gra w kosza i inne takie...


Po trzecie, ja nie "wpier*alam dziennie 10 jajek na surowo".
Pamiętam dokładnie wiele jego zdań. Większości nie zaliczyłbym do mądrości życiowych, ale powiedział też coś bardzo prawdziwego: "w każdym sporcie chodzi o to, że kiedyś przychodzi kryzys, i trzeba go przetrwać". Wiem, bo nie było dnia bez kryzysu. Tym bardziej podziwiałem jego muskuły, bo aby tak wyglądać, nie wystarczy mobilizacja która trwa tydzień, dwa, czy parę miesięcy. To po prostu stała praca nad sylwetką... Do tego na pewno trzeba mieć mocny charakter.
Dawid był bardzo otwarty, i sprawił, że nie czułem się zakłopotany będąc u niego. Zrobił bardzo tłusty i obfity obiad, który ledwo zdołałem zjeść, ale całkiem mi smakował.
Aha, pobiłem tego dnia mój rekord życiowy ze 181,9 na 184,1 km :)
Nie oblewałem tego specjalnie, bo jutro przede mną większe wyzwanie...
O 23:30 zasnąłem, a Dawid wyszedł na miasto :]
TRASA:
Poznań - Gorzów Wlkp. - Tarnów (ale jakaś wieś) - Dębno
184,1 km; AVS 21; 8h 45 w siodełku; max 46
wypiłem 3l
Dzień 6.
29.07.05
MORDĘGA
Tradycyjnie, o 6:40 pobudka. O 8:20 ruszyłem razem z Dawidem, który towarzyszył mi przez pierwsze 10 minut, bym dobrze wyjechał. Problemy z formą miałem już od samego początku. Kiedy jechałem z Dawidem udawałem, że jest cacy, ale z chwilą gdy zostałem sam, zacząłem przeklinać swoje nogi... Ale i ten kryzys przetrwałem, bo "pokonałem" to byłoby za duże słowo... Po prostu sam minął - zawsze tak jest... Nie wolno się tylko poddać.
Straszliwy upał, choć ok. 14-tej przez 45 minut padało... Najgorętszy dzień lata, nawet 37 stopni, choć znów nie podejrzewam bym był w stanie przez 14 godzin jechać w takiej temperaturze.
Trochę przed połową trasy chciałem zobaczyć jezioro Miedwie, które jest największą kryptodepresją w Polsce (dno znajduje się 27 m p.p.m.). Tutejszy rowerzysta powiedział mi, że jeżeli chcę zobaczyć ładną plażę, powinienem podjechać z drugiej strony, ale Miedwie ma linię brzegową długości 39 km, więc sobie darowałem. I tak straciłem godzinę by odjechać z głównej drogi i podjechać na tyle, by móc je z daleka zobaczyć. Z daleka, bo po co się ma człowiek pakować w depresję...

/na horyzoncie Miedwie/
Jest taki fajny motyw, że ponieważ jadę nad morze (które to powinno leżeć na poziomie morza), to zapowiada się, że będę miał prawie cały czas z górki... No i tak jest :D Do Szczecina pochylenie terenu jest naprawdę wyraźne, i gdyby nie przeciwny wiatr, osiągałbym tam fajne prędkości i zaoszczędził dużo czasu i sił.
Po 120. kilometrze było już bardzo ciężko aż do końca. No powiedzmy sobie szczerze, że dystans 120 km jest jeszcze dla amatora w miarę rozsądny, przy czym wydłużenie go o 75%, już raczej niezbyt :]
Nigdy w życiu nie jechałem tak długo... Zacząłem mieć poważne problemy. Ręce mi drętwiały, nadgarstki bardzo bolały, a na dłoni zrobił mi się jakby siniak i niemal straciłem czucie w dwóch palcach (wróci w pełni po 8 dniach).
Może pominę jakie miałem problemy z rowerem, bo opowieści o zszywaniu bagażu pewnie już Was nudzą :]
Bardzo żałowałem, że w Szczecinie nie mogę się zatrzymać... Innym razem :) Moja przygoda z tym miastem trwała 10 minut...
Za Szczecinem zauważyłem na drodze... rybę!

ok. 18:30 zjadłem loda, rogalika, 2 banany i wypiłem kubusia, po czym dostałem takiego kopa, że zacząłem jechać o połowę szybciej, krzycząc, sapiąc i wierzgając jak oszołom, kiwając rowerem na boki, a sobą w tył i w przód... Ów nagły przypływ sił trwał blisko dwie godziny i wiele w tym czasie odrobiłem drogi. Ten szaleńczy zryw + temperatura powietrza sprawiły, że dosłownie lało się ze mnie strumieniami, wręcz wrzałem, i na moich nogach można by z powodzeniem smażyć jajka...
Od Wolina mnóstwo robactwa w powietrzu. Jak tu jechać, gdy ciągle jakiś badziew ląduje w oku...

Tak na marginesie, Wolin trochę dał mi w kość. Jest całkiem niemały i dość pagórkowaty.
o 22:00 dotarłem do Świnoujścia! Byłem ogromnie szczęśliwy, a odszukanie Maziego nie było trudne, bo umówiliśmy się przy promie.

Długo odpoczywałem. Pierwszy raz w życiu przekroczyłem 200 km... 207,5. Mazi śmiał się z mojej chudości, ale ja dostrzegłem ją dopiero na zdjęciach... W domu byliśmy ok. 23:20. Umyłem się, zjadłem i miałem naprawdę dość.

O 1:40 zasnąłem na wygodnym łóżku Kamila.
TRASA:
Dębno - Pyrzyce - Kołbacz - odbicie na jez. Miedwie - Szczecin - nie wiem jak jechałem, ale na pewno lasem na wschód od autostrady - Goleniów - Wolin - Świnoujście
207,5 km; AVS 20,7; 10h 01 rzeźbienia łydek; max 45
wypiłem ok. 4,4 l
Dzień 7.
30.07.05
Can You Feel It?!
Budzę się o 9:00 i nie mam wielkiej ochoty zrywać się z łóżka... Mazi narzeka na niepewną pogodę - sprzedawcy kukurydzy stracą :] Decyduje zatem nie iść dziś do pracy.
O którejś tam godzinie przyszedł Miki i pożyczył nam swój aparat, za co mu składam serdeczne "Bóg zapłać!"

Ok. południa wyszliśmy wraz z rowerkami (już bez Mikiego). No i był to naprawdę wypełniony do końca dzień... A takie są najlepsze.
Rejs promem z wioski do centrum, spacer promenadą, słynny wiatrak, najwyższa latarnia w Polsce i falochron...

Zobaczyłem wiele, a co najważniejsze - nie, nie myślałem o Asi :) Morze! Achhhh... Przepiękne Morze Bałtyckie... Jest cudowne!
I sam tu, kurna, przyjechałem!

Genialne to uczucie przewietrzyć i schłodzić morską wodą bose stopy, spacerując brzegiem plaży, spróbować słonej (fuj!) wody, zakopać giry w piasku, a czasem nawet odkryć w sobie masochistyczne skłonności, bo i poparzenie się na rozgrzanej plaży czy stanięcie na ostrej muszli może być przyjemne, kiedy się tego doświadcza tak rzadko :) Mógłbym na świnoujskim brzegu spędzić wieeele dni... W nieskończoność chodzić wzdłuż tej plaży... Cóż za inspirujce miejsce... Wspaniale było dotrzeć tu, gdzie Polska kończy się i znika pod wodą... W miejsce, którego na mapie nie trzeba szukać...





A za kilka kilometrów są Niemcy... Pojechaliśmy tam. Dowodzik i przechodzimy raz dwa. I już nie jestem w Polsce. Jestem w Niemczech. W klapkach. Z rowerkiem.





Jedziemy bardzo malowniczą trasą... Zresztą wszystkie nadmorskie trasy są siłą rzeczy malownicze... Coś przepięknego! Dojechaliśmy do Ahlbeck. Mój Boże! Jakie piękne molo!
Morze po tej stronie ma tylko tą wadę, że jest niemieckie :> Na zdradę ojczyzny mamy takie wytłumaczenie, że stąd pięknie widać Świnoujście :] Poza tym, do maczania nóg lepiej wykorzystać wodę niemiecką niż brudzić naszą :D
Wróciliśmy do Maziego na obiad, a potem dalej jeździliśmy, do 21:15.






Cały dzień cierpię przez siniaki, szczególnie na dłoniach. Mięśnie mnie nie bolą, natomiast na skutek obcowania z rowerem, boli mnie WSZYSTKO, co musiało się z nim stykać... (mam na myśli głównie nadgarstki

Wieczorem wybraliśmy się z Mikim kolejny raz promem i później pieszo na promenadę, na piwo i bigburgera :D Bigburger był poważnych rozmiarów, i chyba zadziwiłem kolegów, zjadając całego

Spieszyliśmy się, by zdążyć na prom odpływający o przyzwoitej porze. Obawiałem się, czy będę w stanie jutro jechać, jeśli się nie wyśpię. Zdążyliśmy. Byliśmy w domu 25 minut po północy, a o 1:40 poszedłem spać.
W tym miejscu pozwolę sobie wtrącić słówko o Mazim. Ogólnie jaki jest, każdy widzi :D Na pewno ma swoją głębię, o której trochę już wiem, ale na codzień i na zewnątrz żyje Michaelem i Pogonią Szczecin. Choć Michael jest wyróżniony, w wystroju pokoju przeważają akcenty piłkarskie, a w radiu leci transmisja meczu. Za to kiedy Mazi wychodzi z domu na miasto, nie może nie śpiewać i nie tańczyć :)
TRASA:
Świnoujście - Ahlbeck - Heringsdorf - Świnoujście
35,3 km; AVS 15,8; 2h 13 na rowerach
wypiłem ok. 2,5 l
Dzień 8.
31.07.05
THRILLER NIGHT
6:55 pobudka. Pakowałem się dość długo, musiałem jeszcze coś zszyć. Mazi nie wypuścił mnie bez śniadania i sporych zapasów na drogę. Niech mu to Bóg w dzieciach wynagrodzi :) Niestety wyjechałem dużo za późno. Godzina 8 okazała się możliwa tylko na papierze. W rzeczywistości wyruszyłem o 9:45.
Choć Mazi dokładnie mnie pokierował, już na samym początku pobłądziłem. Planowałem, że pojadę ok. 2 godziny wzdłuż wybrzeża. W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej niż w moich marzeniach - zamiast szlakiem, pojechałem drogą samochodową, która ciągnie się wciąż ok. 2 km od morza. Droga Świnoujście-Międzyzdroje i jeszcze dalej, była piękna...

/fot. A. Szumski/
...ale tragicznie ruchliwa. Tak więc jazda wzdłuż Bałtyku na północny-wschód z uwagi na brak oczekiwanych (morskich) doznań wzrokowych była drobnym nieporozumieniem, gdyż zmierzałem do Szczecinka, który tak dowcipnie leży sobie na południe, mniej więcej 1/4 szerokości Polski ode mnie :] Po kilkudziesięciu minutach byłem w Międzyzdrojach. Jest niedziela, więc zacząłem krążyć po tym mieście, aż nie znalazłem kościoła, gdzie właśnie zaczęła się msza


W Dziwnówku rozpętała się poważna ulewa i czekałem. Wkróce potem dostałem bólów brzucha i musiałem stawać w lesie jeszcze z innych powodów niż deszcz :] Po kilkudziesięciu minutach burza dopadła mnie ponownie. Znowu czekałem

Wreszcie dotarłem do Pobierowa. Po co, skoro to nie jest w kierunku Szczecinka? :] 12 lat temu byłem tam na zielonej szkole :) Trafiłem intuicyjnie, bez adresu. Ulicę znalazłem... Domu już nie było. Teraz jest tam solarium :| Poszedłem za to na plażę, która była dokładnie taka jak zapamiętałem, i łezka zakręciła mi się w oku. Pobierowo prawie się nie zmieniło przez te 12 lat. To była prawdziwa podróż sentymentalna. "Straciłem" na tym całkiem dużo czasu, ale jednak bardzo się cieszę.
Na główną drogę wyjechałem z postanowieniem, że już nigdzie nie stracę więcej czasu niż będzie trzeba (żadnych zdjęć!). Przez kolejne 80 km skupiłem się na jeździe, choć niekiedy widoki były piękne. Przyroda wciąż mnie zachwycała. Do tego piękna, słoneczna pogoda. Jedyne co pamiętam z tych 80 km, to Rusinowo - w tej zabitej dechami wsi, droga wiodła wzdłuż zamglonej polany. Stała na niej sarna ze swoim maleństwem. Chwilę mnie oglądały, ale gdy wyciągnąłem aparat, obraziły się... Po kilku zakrętach, w świetle jaskrawego, zachodzącego słońca ujrzałem drugą sarnę. Piękny widok.
Tak, ZACHODZĄCEGO SŁOŃCA!

Robiło się już szaro, gdy dojechałem do Świdwina. Jest tu w samym centrum miasta zamek, którego oglądać nie miałem już czasu. Po kolejnych 25 kilometrach byłem w Połczynie Zdroju. Było już kompletnie ciemno. Zdałem sobie sprawę, że nie dotrę do Liki tak, jak sobie zaplanowałem. Zadzwoniłem do niej, prosząc by sprawdziła o której mam pociąg z Połczyna do Szczecinka, bo potem już na pewno żadnej stacji nie ma... I uwaga... dowcip dnia: NIE MA POCIĄGU!!! Z leksza się załamałem

Od tego czasu już ani razu nie stawałem by coś zjeść czy się napić. Zaczął się wyścig nie na żarty. Przeżyłem prawdziwy horror. O godz. 22, w bezksiężycową noc, kiedy nie widać już nic i jest zimno, jestem 60 km od celu, na nieznanej drodze w lesie, przez którą nie jedzie żaden samochód... Światło wysiadło po kilkunastu minutach... Mam tylko rower.
Były to jedne z najbardziej przerażających godzin mojego życia, i które zdawały się trwać całe wieki... Naprawdę bałem się o swoje życie. Nie widziałem nic. Jechałem środkiem jezdni, i z trudem dostrzegałem pod kołem białe pasy... Tylko to informowało mnie, że jadę prosto. 4 godziny na oślep! Poczułem duchową więź ze Stevie Wonderem. Miewałem chwile załamania i chwile wściekłości... Miałem ochotę zadzwonić do kogoś by chociaż słyszeć czyjś głos...

You know it's thriller, thriller night
You're fighting for your life
inside a killer, thriller tonight
Czy mi to dodawało otuchy? Trudno powiedzieć... Przynajmniej mogłem zagłuszyć wydobywające się niekiedy z przerażającej ciszy lasu - cykanie świerszczy i jakieś trzaski gałęzi niewiadomego pochodzenia...
You feel the cold hand and
wonder [Stevie?] if you'll ever see the sun
You close your eyes and hope
that this is just imagination
W pewnym momencie tuż przede mną przebiegł sporej wielkości zwierz, ale nie wiem co to było (a może ptak, może samolot, może Supermen). Przypuszczam, że jeleń, ale nieźle mnie wystraszył.
And though you fight to stay alive
Your body starts to shiver
Modliłem się... Gorąco się modliłem prawie przez te wszystkie godziny... Chyba jeszcze nigdy tak mocno nie zaufałem Bogu. Nie liczyłem, ile w tym czasie odmówiłem "zdrowasiek" :)
Po godzinie 1:00 w nocy ujrzałem tablicę z napisem "Szczecinek" - moje miasto przeznaczenia! Przynajmniej przestałem się bać - wreszcie pod latarniami... Jeszcze chwilka w ciemności i do dzisiaj siedziałbym w kaftanie, w pokoju bez klamek... O 1:15 wszedłem do Liki.
Musiałem wyglądać jak potwór. Byłem po prostu otępiały ze strachu, jaki przeżyłem przez ostatnie 4 godziny... Oczy jak kapsle z tymbarka :) Poczucie szoku i niewyobrażalne zmęczenie na szczęście załagodził uśmiech Liki i świadomość, że jestem już bezpieczny...
...i pobiłem swój rekord życiowy :]
Hehe... 218 km. Tylko 8 km mniej niż najdłuższy etap Tour de Pologne :D
Koniec reklamy.
Przeczuwałem, że jutro nie będę w stanie psycho-fizycznym, by jechać dalej, ale miałem to już - muszę to powiedzieć - w dupie. Cieszyłem się, że zaraz zanurzę się w kołdrę, wyprostuję nogi i zamknę oczy... To było największe z marzeń.
O 3:55 spełniło się.
TRASA:
Świnoujście - Międzyzdroje - Pobierowo - Świerzno - Gryfice - Płoty - Świdwin - Szczecinek
218,1 km; AVS 19,5; 11h 12 i dobrze, że nie więcej
wypiłem ledwo 1,6 l

Dzień 9.
01.08.05
SZCZECINEK - MIASTO BEZ POWROTU
O 10:00 stwierdziłem że żyję, co dodało mi otuchy :] Był to niewątpliwie dobry znak. Złym był za to potworny ból kolan... Wczoraj o takim pryszczu człowiek nie myślał. Od rana wiedziałem jedno - mój misterny plan trzeba zmienić, i nie będę przy tym marudził jak małe dziecko, wyjątkowo dopuszczając do głosu resztki rozsądku. Z pomocą mapy, rozkładu PKP i rozsądku Liki, opracowałem mało ambitny plan, polegający na wsiąściu w pociąg i dojechaniu nim na miejsce kolejnego noclegu. Dzięki temu mógłbym do wieczora odpoczywać. Oddałem się więc całkowicie relaksowi... Posmarowałem nogi maścią, co zapewne dało się wyczuć w całym mieszkaniu :]


Planowanie, zakupy, spacer z Liką nad jezioro i w okolice kościoła, i dzień minął jak z bicza strzelił. Bodajże ok. 19 miałem pociąg. Niechętnie i ze smutkiem spakowałem się, pożegnałem i odjechałem w kierunku dworca...
Tiaaa... Trafiłem niestety na kogoś takiego jak ja... Kto pokazuje drogę w przeciwnym kierunku i po chwili orientuje się (albo i nie), że źle powiedział. Ktoś pokierował mnie na inny dworzec! Bynajmniej nie kolejowy... Gdy po raz drugi byłem na tym samym rondzie, zorientowałem się że coś tu nie gra...


Na szczęście była taka możliwość. Ba! Jej Tata przywitał mnie serdecznym "witaaaaaamy!" :)
Po kolejnym posiedzeniu na necie zdecydowałem co zrobię. Kolejnego pociągu do Bydgoszczy dziś nie było. Ok, był, ale dodając dojazd z dworca i błądzenie, byłbym na miejscu o 3 w nocy albo i wcale... Zadzwoniłem do Bydgoszczy i odwołałem przyjazd. Kolega wyraził zrozumienie i żal, że tak wyszło. Nie sądzę, bym mu zrobił wielką przykrość, ale naprawdę spoko gość. Trasa, którą jeszcze dobę temu realizowałem według planu, miała po Szczecinku prowadzić do Bydgoszczy, a stamtąd do Konina i następnie do Łodzi. Za Bydgoszczą chciałem zobaczyć Biskupin, przed Koninem wstąpić do sanktuarium w Licheniu, tak jak rok temu, w Kole obadać ruiny zamku, a w Tumie kolegiatę romańską. Niestety to wszystko przepadło. W Koninie - jako jedynym mieście na trasie - nie miałem nikogo pewnego z noclegiem - żeby nie powiedzieć, że w ogóle nikogo nie miałem :] Ponieważ zostały mi teraz 2 dni by zjawić się w Łodzi, na początku rozważałem "wyprostowanie" trasy tak, by jechać tam w linii prostej, a po drodze skorzystać z hotelu. Niestety dystans mnie przerażał. Był dobry na 3 dni, ale ja miałem o jeden mniej. Poza tym byłem z leksza wykończony (kolana). Mogłem też próbować ratować drugą połowę planu, jadąc pociągiem do Konina. Wybrałem jednak coś innego, bo lubię liczby :] Pierwsze 1061 km wg planu zrobiłem na rowerze, i skoro już muszę to przerwać pociągiem, chcę to zrobić jak najdalej. Nie mogłem jechać do Bydgoszczy, bo kolega wyjeżdżał, więc postanowiłem pojechać teraz gdziekolwiek rowerkiem, byleby do tych 1061 km móc dodać jeszcze trochę. Dojechać do jakiegoś większego miasta i stamtąd pociągiem do Łodzi. Znalazła się opcja idealna: Piła-Łódź. 80 km do Piły powinienem zrobić z palcem w nosie

Spędziłem bardzo miły dzień u Liki. Bigos był pyszny - smakował mi jeszcze bardziej niż wczoraj w nocy. Lika to osoba bardzo ciepła, czuła i skromna. Przesłuchiwałem z nią kilka jej płyt, a przejrzeć starałem się większość, choć było to zadanie trudne. Poprosiłem by skopiowała mi 5, bo 50 to byłoby może za dużo... Naprawdę świetne rzeczy. Zakochałem się w kilku piosenkach. Dziękuję!

TRASA:
ekhm... Lika - rondo - prosto i w lewo... w lewo... w lewo... - to samo rondo - dworzec - Lika
14,5 km; AVS 19,5; 44 min błądzenia
Dzień 10.
02.08.05
TRAUMA
Koniec laby. O 7:10 pobudka i pakowanie. O 9 zjadłem śniadanie i 5 minut później odjechałem.
Dokładnie w połowie drogi byłem świadkiem przykrych scen... Wjechałem w jakąś wieś i mijałem matkę z dzieckiem i jeszcze innych ludzi. Patrzeli na mnie wrogo, czy też z pogardą, jak na szaleńca... Tuż przy mnie, kobieta okrzyczała dziecko: "i ty też na rowerze jeździsz! I nigdy już nie będziesz!". Głupia, czy co?
Za kilkaset metrów tłum gapiów, policja, straż, zmiażdżony składak, w poprzek drogi tir, a pod jego kołami ręka człowieka...
Rowerzysta.
"Panie, miazga z niego została!"
Ominąłem policyjną blokadę, i choć nie byłem w dobrym nastroju po tym co zobaczyłem, mogłem się teraz rozluźnić, bo przez wiele kilometrów miałem drogę jedynie dla siebie. Jakież to niesprawiedliwe... Zawdzięczam to człowiekowi, który zginął na rowerze...

O 14:40 dotarłem na dworzec w Pile. Dla odmiany godzinę za wcześnie.
Kupiłem tam ohydną zapiekankę i przeżuwałem ją, opalając się w mocnym słoneczku... Godzinę później odjechałem. Następny etap podróży był straszny - 5 godzin stania w pociągu...

Piła... Bydgoszcz... Toruń... Włocławek... Kutno... Łęczyca... tik tak tik tak tik tak tik tak tik tak... Łódź
O 21:20 ta koszmarna podróż dobiegła końca. Na peronie przywitała mnie już Kinga i byłem naprawdę szczęśliwy. O dziesiątej byliśmy u niej w domu.
Zjedliśmy kolację...
...
O 1:15 poszedłem spać.
TRASA:
rower: Szczecinek - Jastrowie - Piła
PKP: Piła - Łódź
rower: Łódź - Kinia
83,8 km; AVS 18,9; 4h 25 na rowerze; max 39
wypiłem ok. 1,8 l
Dzień 11.
03.08.05
RELAKS
9:45 budzę się, jemy śniadanie i ustalamy jak będzie wyglądał dzień. Mnie jest w sumie wszystko jedno, bo mam po prostu ochotę odpocząć, i to już nawet nie po wczorajszym, ale tak w ogóle byłem zdechnięty :] Nadal bolał mnie nadgarstek, i tego dnia nawet najbardziej. Chodziły mi prądy po ręce gdy go tylko lekko dotknąłem. Bardzo mi to przeszkadzało we wszystkim i niszczyło moje chęci do robienia czegokolwiek.
O 12:15 Kinga wyszła do pracy, bo wolne ma jutro (w końcu dzisiaj miało mnie tu nie być

Ok. 21:00 wróciliśmy do domu :]
...i fajnie było

Poszedłem spać 40 min po północy.
Dzień 12.
04.08.05
LOVE ME LIKE A MOTHER... WILL YOU BE THERE?
10:10 - budzę się
16:10 - wychodzimy na miasto
- tyle zapisałem w zeszycie.
Dziś, Ponad 6 tygodni później, trudno mi stwierdzić co robiłem w tym sporym międzyczasie, bo pamiętam na pewno, że dzień zakończyliśmy znów butelką wina :] W każdym razie, domyślam się, że musieliśmy zjeść śniadanie :)
Kinga przypomniała mi: ona piekła szarlotkę i robiła obiad. Ja się do tego nie wtrącałem, i skanowałem sobie zdjęcia :)
Później byliśmy już na mieście, gdzie przeszliśmy większość Piotrkowskiej i zobaczyliśmy to, co należy. Potem wizyta w Galerii Łódzkiej, w aptece (lecz aptekarka skierowała mnie do lekarza z tym stłuczeniem) i lody :D



Nigdy wcześniej nie zamówiłem lodów, których prawie nie byłem w stanie zjeść...
Puchar karmelowy z prażonym czymśtam, co było tak słodkie, że aż mnie mdliło.
Wieczorem, w domu obejrzeliśmy cały film z Manify :D
Na całe szczęście mieliśmy wino, bo tego się na trzeźwo nie da oglądać <lol>
Dawno się tak nie uśmiałem, i... OPCJONALNIE


10 min po północy skończyliśmy kolację i 20 minut później już spałem.
Czy napisać coś o Kini?
To dość trudne... Problem jest taki, że dla mnie Kinia już stała się na tyle bliska, że w ogóle nie mam poczucia co możnaby o niej napisać dla nieuświadomionych...
Kinia to osoba o wielkim sercu, po prostu kochana, czuła... wspaniała.
Bardzo lubię jej towarzystwo, humor, rozmowy w każej postaci...
Mamy chyba dużo wspólnych cech charakteru...
A w jej domu czułem się doskonale. Wydaje mi się, że mamy podobne tempo :)
Mam na myśli, że każda zaproponowana przez Kingę godzina na coś, odpowiadała dokładnie temu, na co akurat miałem ochotę.
Chyba byliśmy o tej samej godzinie głodni, śpiący, chcieli rozmawiać, nie chcieli rozmawiać...
Kiniu, nie nudziłem się ani przez minutę. Jeżeli się nudziłem, to znaczy, że akurat miałem na to wielką ochotę, a Ty mi pozwoliłaś :)

Dzień 13.
05.08.05
INWAZJA MOCY
Wstałem o siódmej. 50 minut później zjedliśmy śniadanie i o 8:40 ruszyłem.

/udaję, że się rozciągam/
Kierując się słońcem wyjechałem na Warszawę całkiem dobrze. Dlaczego jechałem przez Skierniewice? (aha, bo Wy nie wiecie, ale jechałem przez Skierniewice :) Żebym mógł narysować kolejną kreskę na mapie :P Rok temu jechałem z Wa-wy do Łodzi przez Łowicz, i taka kreska już jest :P Trasa przez Łowicz była jednak milsza, z tego co pamiętam. Po drodze, w Żelazowej Woli jest dworek Chopina, którego rok temu jakoś nie znalazłem :] oraz Puszcza Białowieska, w którą się trochę zapuściłem :)
Ale wróćmy do tego roku: pierwszy odpoczynek zrobiłem o 13:15, po przejechaniu 90 km

O 15:00, w Pruszkowie usiadłem prawie na godzinkę tylko dlatego, że nie chciałem w Warszawie zbyt długo czekać aż Kasia wyjdzie z pracy, i wolałem tu wytracić czas.
Jechało się super, ale im bliżej stolicy, tym gorzej. Było już zupełnie źle 30 km przed centrum. Straszny ruch i drogi. Ostatnie 20 km zrobiłem chodnikami, bo nadal miałem dużo czasu, a nie chciałem pchać się pod koła wariatów drogowych i przeklinających mnie frustratów.

Z Kasią umówiłem się na Chałubińskiego. Kasiu - uwaga na przyszłość - mów żesz na Boga, że to koło Marriotta - nie pytałbym ludzi o ulicę 20 km wcześniej :D Poczekałem na Kasię jeszcze 45 minut, ale przynajmniej w fajnym miejscu - okrążyłem sobie Marriotta 3 razy :] Przez cały ten czas waliłem głową w mur, że dłużej z Kinią nie pospaliśmy...

Do M.Dż. przyszła Szefowa i tyran-Rafał :)
Początkowo obserwowałem towarzystwo z niepokojem, domyślając się, że przyjechałem chyba w najgorszy możliwy dzień, bo wszyscy byli strasznie zagonieni (a psy miały sraczkę, ale to na marginesie :) Ktoś mnie pocieszył, że w Warszawie tak zawsze :] Byłem w zdecydowanie odmiennym nastroju niż wszyscy, ponieważ trochę mnie brało na sen

Między 20:30 a 21:00 przyszła billie_jean :D

Ale wcale nie pili dżin, bo pili martini :)

Wtedy nastroje zrobiły się nieco podobne, co widać :D

Aneta zapytała, o której mam zamiar wyjechać. Odpowiedziałem, że o 8, na co ona: "nie wyjedziesz o ósmej! Wyjedziesz o jedenastej!" :/

wersja Kasi: "Boże, a kto Ci rano drzwi otworzy?"


Przed 23:00 poszedł Rafał. Aneta ustaliła co będę robił rano, po czym wraz z BJ, wyszła :]
Ok. 2:00 poszedłem spać.
Wypadałoby teraz napisać słówko o 4 osobach...
Ale co do Kasi i Anety byłoby to tym razem bardzo na siłę, ponieważ zdążyłem je wcześniej w miarę poznać, i już są dla mnie po prostu takie, jakie są... To materiał na książkę, ale można by w dwóch słowach bardzo uprościć... Ale uproszczenia są krzywdzące, więc nie będę :) W każdym razie, żeby nie było wątpliwości, świetne dziewczyny :D
Billie_Jean po raz pierwszy obejrzałem z tak bliska, i koleżanka powala mnie swoim sposobem bycia i humorem. Tak trzymać! :D
Rafał, jak wszyscy wiecie, jest tyranem i despotą, co od razu widać na zdjęciu :)
TRASA:
Łódź - Brzeziny - Skierniewice - Żyrardów - Warszawa
143,5 km; AVS 19,5; 7h 21 jak bułka z masłem; max 36,2
wypiłem ok. 1,8 l
Dzień 14.
06.08.05
Schmittix u Ivix, czyli masarnix i schiza
Obudziłem się o 8:30, skoro Aneta zarządziła wyjazd o 11 :] Kasia zrobiła mi obiad na śniadanie - coś dobrego z ryżem


Pada deszcz, jest zimno, i na dodatek wieje przeciwny wiatr. Niewielka przyjemność z takiej jazdy.
O 20:06 dojechałem na dworzec w Radomiu. Do Kielc pozostawało 85 km. Już dużo wcześniej wiedziałem, że nie dojadę. Nie pozwoliłbym sobie ryzykować kolejnej nocnej przejażdżki...

20:34-21:40 w pociągu

O 22:05 przyjechałem do Iwony.
...a tam też... Marta :) Obie były dopiero od godziny. Wróciły z Amsterdamu :D Dom był zastawiony bagażami, więc mój rower nie sprawił większej różnicy :)
Ponieważ nie mieliśmy wiele czasu, szybko otworzyliśmy butelkę




Obejrzeliśmy 2 niezwykle schizowe filmy - "Chomiczówkę", będącą zapisem wideo tańców Iwony i "tańców" jej studniówkowego partnera (nie poznałbym się na tym filmie...) oraz coś ala "Dziady" w wykonaniu Iwony i jej schizowych koleżanek, które pozdrawiam

Te dwa dzieła wysokiej kultury działać mogą na człowieka niezwykle inspirująco... Po prostu masarnia. I schiza. Trudne do opisania. W każdym razie było śmiesznie.
Ostatkiem sił doszedłem do łóżka i zasnąłem (to było jedyny raz, że doprawdy nie wiem która była godzina), ale noc wspominam bardzo mile, choć nic się nie działo :]
Iwona - jedyna taka osoba, jaką znam :) Często tęsknię za jej towarzystwem, które jakoś niesamowicie na mnie działa.
Marta - pewne rzeczy pozostaną takie jak dawniej ;) Szczególnie to, że zawsze będzie dla mnie bardzo ważna... Nie tylko we wspomnieniach. Martuś - wielki buziak za te 400 g czekolady! :)

TRASA:
rower: Warszawa - Piaseczno - Pilawa - Jazgarzew - Prażmów - Grójec - Radom
PKP: Radom - Kielce
136,9 km; AVS 19; 7h 10 i zabrakło czasu; max 32,1
wypiłem ok. 1,7 l
Dzień 15.
07.08.05
WALKA
Obudziłem się o 9:30. Iwona wymyśliła rewelacyjne nie tylko dla kolarza śniadanie: jogurt + płatki kukurydziane + banan.

/oto Mystery/
Odjechałem o 12:20. Zaraz potem przypomniałem sobie, że jest niedziela, i postanowiłem znaleźć kościół jeszcze w Kielcach, by później spokojnie jechać. Więc właściwie ruszyłem z Kielc o 13:10, po mszy.
15 km od Kielc są Chęciny, a w nich rewelacyjny, monumentalny zamek. Widać go z bardzo daleka i robi wrażenie. Spieszyłem się, więc niestety go nie zwiedziłem.

/fot. Wikipedia/
Dzień wspominam bardzo dobrze, choć dał mi w kość. Droga od Kielc aż do Krakowa była świetna - jak dotąd najlepsza w Polsce - gładka, prawie zawsze z szerokim, bezpiecznym poboczem. Ale z płaskiej północy dotarłem już do rejonów odczuwalnie górzystych. Tego dnia doświadczałem największej amplitudy prędkości - między 50, a... 0 :] Na pewno był to najbardziej siłowy odcinek. Wciąż jadłem i wciąż było mi za mało. Energię czerpałem głównie ze sporej wielkości czekolady od Marty :) Znaczną część dzisiaj stanowiła wspinaczka na podjazdach...
Widzę przed sobą takie Mount Everest, i oczom nie wierzę: "co??? I ja mam może na to wjechać?!". Z tym bagażem...
Zgarbiony, ze zmrużonymi oczami wpatrzonymi w ziemię, ściągniętymi brwiami, zmarszczonym nosem, odsłaniając zagryzione z wysiłku zęby, z nabrzmiałą każdą żyłą na skroniach i szyi, potem ściekającym po twarzy i zatrzymującym się na czubku nosa, nie bacząc na przyklejone do twarzy muchy, rytmicznie kołysząc rowerem przy stromych podjazdach, bujając miednicą przy naprzemiennym naciskaniu pedałów... Jednym słowem, wyglądałem jak małpa.
Yyychh... yyyyyyychh... yyyyYYYychh... YYYYYYyychh...!!!
Pogoda nie rozpieszczała. Na odsłoniętych podjazdach smażyłem się w słońcu i wjeżdżałem na górę kompletnie mokry. Później z wielką prędkością zjeżdżałem w dół i dostawałem gęsiej skórki z zimna. Kiedy minął upał, zaczęło padać, lecz nie przerwałem jazdy. Deszcz ochłodził powietrze, i w połączeniu z silnym przeciwnym wiatrem zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.
Wieczorem dojechałem do rogatek Krakowa, i równo z nimi mogłem już zapomnieć o dobrej drodze. Pełno dziur, duży ruch i kilku kierowców, którzy mnie szczerze pragnęli zabić. Straciłem siły. Podjechałem tradycyjnie do okienka McDrive i wrzuciłem hamburgera, ale nie poczułem by dał mi energię. Położył mi się na żołądku i zadowolony... Zaraz po wyjechaniu z Krakowa zrobiło się ciemno. Będąc coraz bliżej celu, zacząłem się martwić z tego powodu, że nie udało mi się skontaktować z Natalią. Jadę do niej, a ona mogła o tym przez 2 tygodnie kompletnie zapomnieć.
Na szczęście jazda po ciemku nie trwała dłużej niż godzinę, bo dotarłem do Skawiny, a konkretnie do Miśka, o 21. Zgodnie z moim przeczuciem, była tam Nati :) Nie pomyliłem się także co do tego, że o moim przyjeździe DZIŚ nie pamiętała. Była to wyłącznie moja wina, bo dopiero w drodze uświadomiłem sobie, że o mojej wizycie rozmawialiśmy w ogóle tylko raz, dość ogólnie i dawno temu. Głupio wyszło z mojej strony

Lecz Nati coś pokombinowała w domu, wyrzuciła brata do innego łóżka i w ten sposób miałem gdzie spać :) No więc z mojego punktu widzenia wszystko było super - rower się gdzieś wcisnęło, wziąłem prysznic, dostałem jedzonko, kawę i łóżeczko, do którego wpakowałem się zaraz jak tylko się dało i nie chciałem wychodzić. Z łóżka prowadziłem miłą, jak zawsze, konwersację z Nati. Misiek też wpadł na chwilę. Mam nadzieję, że nie był zły, że zniszczyłem mu wieczór z dziewczyną :] Jak myślicie? :D
O 22:42 Nati po słowach "wybacz Michael", ukatrupiła autobiografią Jacksona muchę na suficie.
O 23:15 poszedłem spać, znaczy się, zasnąłem tam gdzie byłem :]
Pamiętam, że tego wieczora Nati bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie podczas rozmowy. Nie pamiętam dokładnie, ale było to kilka jej spostrzeżeń na jakiś temat, które obalają wszelkie stereotypy o głupich blondynkach... :]
...Swoją drogą, Nati aktualnie nie była blondynką :)
Wielkie dzięki Natalio, że już tyle razy mogłem na Ciebie liczyć, i zawsze było bardzo przyjemnie

PS. Nie wyszło twoje zdjęcie

TRASA:
Kielce - Kraków - Skawina
143,7 km; AVS 21,4; 6h 42 min wmawiania sobie, że dam radę; max 50,2
wypiłem ok. 1,4 l
Dzień 16.
08.08.05
COMING HOME
O 4 w nocy mocno padało. Obudziłem się kompletnie przerażony. Miałem wrażenie, że umieram. To nie był sen. Czułem jakiś dziwny ból w samym środku. Ale to bardziej przerażało niż bolało. To uczucie paniki mogę porównać do uczucia człowieka, któremu przeszczepiono czyjś tułów, OPCJONALNIE głowę, i nie wie co jest grane... Być może tak czułby się facet w ciąży... Ja jednak nie czułem żebym miał w sobie obcego, a raczej przeciwnie - jakby mi coś wyjęto. Wstałem. Ledwo trzymałem się na nogach. Zastanawiałem się czy nie potrzebuję pogotowia. Nie chciałem nikogo budzić. Chwilę myślałem co ze mną jest i czy mogę to tak zostawić. Uznałem, że przeżyję do rana, ale muszę się napić i to w tej chwili! Mało wczoraj piłem, a dużo schudłem. Mojemu organizmowi mogło brakować kilku (ba! kilkunastu!) litrów wody. W przedpokoju leżał pies, który mnie nie lubi

Obudziłem się o 8:45 i leniwie stwierdziłem, że żyję. "Jestem nieśmiertelny" - pomyślałem

Słyszałem, że wciąż padało. Kiedy odsłoniłem okno, wszelkie nadzieje, że dziś pojadę do Katowic, zostały rozwiane. Było 12 stopni. Nie było nieba - była jedna wielka chmura, która spoglądała na mnie szyderczo i mówiła: "hehe, syneczku, dzisiaj nie pojedziesz".
Zajrzałem do neta na prognozę - ma padać do 18-tej.
W tej sytuacji wpisałem inny adres... pkp.com.pl
Taaa...
Zrobiłem to bez większych oporów, bo moja trasa już od kilku dni przecież przebiegała nie tak, jak zakładałem. Poza tym dziś był ostatni dzień podróży, bo musiałem wieczorem być w Katowicach. Czułem się źle, bolało mnie kolano i uda, nie chciałem jechać w deszczu, przeziębić się na sam koniec, a na dodatek miałem już wszystkiego trochę dość, szczególnie ryzyka, i bardzo chciałem zobaczyć już rodzinę, dom, i dojechać w całości. A nawet nie chciało mi się wychodzić z łóżka... Poleżałem w nim ile się dało...

/ten potwór to ja/
O 12:45 odjechałem pociągiem do Krakowa, stamtąd o 13:37 do Katowic.

O 15:10 otworzyły się drzwi pociągu, a dokładnie przed nimi stał mój Tata ze swoim rowerem, robiąc mi dużą niespodziankę. Objąłem go z wielką radością i wzruszeniem.

Mieliłem 79 godzin i 18 minut. Przejechałem 1574 km.
Nie złapałem ani jednej gumy. Podziwiam mój rower :D
Zrozumiałem, że moja podróż wcale nie była samotna. Odbyłem ją z Wami!
Byliście ze mną cały czas.
Mjowitko, Dzino, THRILLERZE, Dawidzie, Mazi, Liko, Siadeh_, M.Dż.*, Aneto, Majkelu, billie_jean, Leonesso, Mystery, Nati, BigBoyu, Rodzino
...Dziękuję Wam!

Dziękuję też bardzo Waszym Rodzinom, tym które poznałem. Pozdrawiam!
Dziękuję wszystkim, którzy byli ze mną myślami, za wsparcie jakie w Was miałem, za modlitwę, i za urozmaicanie mi czasu SMSami :)
Dziękuję tym, którzy to przeczytali :)
POSŁOWIE (ale jak najdalej polityki)
Większość z nas wciąż walczy z czymś w sobie... Stara sie przezwyciężyć jakieś swoje wady... Niech to będzie np. lenistwo albo jakiś nałóg. Wycieczka dała mi osobiście wiele sił do tej walki... Na trasie nieustannie walczyłem ze swoimi słabościami, i pokonywałem je. Teraz, przekłada się to na życie. Widzę Efekty. Polecam Wam sport, jako formę pracy nad sobą. Jeżeli nie lubicie roweru, idźcie na pielgrzymkę :D
Piotrek Mitko