Miejsce na tematy zupełnie nie związane z Michaelem Jacksonem. Tutaj możesz luźno podyskutować o czym tylko masz ochotę. Jedynie rozmowy te muszą być oczywiście kulturalne :) Zapraszam MJówki do pogawędek.
Chętnie bym przeczytał coś więcej, np. Twoje wrażenia.
A więc tak:
Kiedyś przyjechał do mnie wujek i zaczął razem z tatą wspominać stare dobre czasy jak chodzili na koncerty więc ja się wtrąciłam i spytałam czemu ja nie chodzę na koncerty i od tego czasu zaczęłam na szukać na początek czegoś w moim mieście aż w końcu znalazłam Kraftwerk. Jak powiedziałam o ich koncercie tacie i wujkowi to od razu kazali mi zarezerwować bilety a ja nie byłam do końca pewna czy chcę iść bo znałam ich tylko 3 piosenki...
Jednak kilka dni przed koncertem zaczęłam się tak cieszyć że wogóle idę na koncert że zapomniałam o tym że prawie ich nie znam.
Mój tata, ja, wujek, i syn wujka siedzieliśmy w sektorze C2 ale było cudownie. Jak kopaliśmy i klaskaliśmy na bis to jakaś babka za mną zaczęła się drzeć że jak będziemy tak kopać to się rusztowania rozpadną ale ogólnie było zaje******.
Czy ktoś oprócz mnie wybiera się na Electric Light Orchestra do Zabrza?
ELO... MJackson, nie pożałujesz. Chłopaki trzymają formę. Wczoraj wróciłam i przyznam, że koncert był świetny.
Na początku czułam się dziwnie. Przyzwyczaiłam się do długiego czekania pod bramkami, kolejek... a tutaj luz. Przyszłam na 19:30 i 20 minut później już siedziałam na swoim miejscu w Sali Kongresowej. Rozejrzałam się wokół i znowu poczułam się dziwnie. Panowie po pięćdziesiątce ubrani w garnitury. Z elegancko ubranymi żonami oczywiście. Ja miałam na sobie jeansy, glany i t-shirt z Beatlesami. Do tego chyba byłam najmłodsza. Trudno, przynajmniej byłam oryginalna. Parę minut po dwudziestej na scenę weszła orkiestra symfoniczna. Zaczęli grać. Następnie weszli Elektrycy. Wstałam i zaczęłam bić brawo. I zorientowałam się, że tylko ja stoję. Z tyłu ktoś zaczął mnie szturchać i mówić, żebym usiadła. No nic. Usłyszałam pierwsze dźwięki Rock and Roll is King i już myślałam, że przy takim hicie ktoś wstanie. Ale trochę poczekałam i chyba przy Ma-ma-ma Belle w końcu grupa dziewczyn poszła pod scenę. Nareszcie! Poszłam do nich. I wtedy naprawdę zaczęła się zabawa. :) Bez przerwy wygłupiający się Kelly, jakby nieobecny i skupiony tylko na swoich skrzypcach Mik, charyzmatyczny Phil... wszyscy byli świetni. Zagrali same hity: Last Train To London, Ticket To The Moon, Evil Woman, Rockaria!, Mr. Blue Sky, Strange Magic, Hold On Tight, Livin' Thing... na bis: Don't Bring Me Down. Bawiłam się wspaniale. Szkoda tylko, że ELO grali tak krótko (1 h 30 minut).
Miałaś racje Karolina!
Było cudownie!
Szkoda że tak krótko ale nie żałuję.
Na początku wszyscy siedzieli i tylko klaskali, później tam niektórzy zaczęli wstawać a przy Don't Bring Me Down (ostatnia piosenka) wszyscy stali, klaskali i śpiewali.
Jak wszyscy usłyszeli Ticket To The Moon to przyznaję się że nawet łezka mi się w oku zakręciła...
Podobał mi się wczorajszy koncert Mercury Rev. Chłopaki przyjechali z USA, by pograć sobie w sosnowieckim klubie. Miłe z ich strony.
Lata temu zakochałem się w ich krążku Deserter's Songs. Piosenki były oniryczne, psychodeliczne, ale nie zwiewne. Może trafiły na dobry czas w moim życiu, gdyż słuchałem tej płyty wtedy na okrągło. Niedawno dowiedziałem się, że nazywają ten rodzaj muzyki mianem dream pop. Ładnie. Coś w tym jest. Ale pomimo marzycielstwa, w muzyce są też burze i zamiecie, jak już idziemy baśniowym tropem.
Późniejszy krążek, All Is Dreamteż mi się spodobał, ale następne dzieła grupy jakoś mnie nie intrygowały. I nie to, że złe, ale jakoś bliżej mi było czemuś realnemu, a marzycielstwo zupełnie nie w głowie. Nie wiedziałem, że kiedyś powrócę do tego zespołu. No ale jak przyjeżdżają do miasta, w którym jestem 3 razy w tygodniu, to zwyczajnie nie wypada się wybrać.
A wcale mi się nie chciało. Czasem jednak upór to dobra rzecz. Było jak za dawnych czasów. Ta sama marzycielska poświata, a na koncercie wyraźniejsza gitarowa psychodelia i odloty.
Świetne sprzężenie muzyki z obrazkami na ekranie, za plecami zespołu.
Naprawdę dobry koncert. Jestem kontent.
W kolejce stałem od ok. 15:50. Otwarcie nastąpiło tuż przed 18:00. Oczywiście tłum wlewał się w ponaddźwiękowym tempie, więc szybki skok do szatni i już biegiem pod scenę. Miejsce po prawej stronie od centrum, przy barierkach. I zaczyna się oczekiwanie. O godzinie 19:30 gasną światła i złowieszczy głos odzywa się: "BRACIA". Na scenę wchodzą entuzjastycznie przyjęci bracia Cugowscy. Cała ich setlista składała się z ok. 6 wyśmienicie rockowych numerów. Piotrek to jeden z najlepszych polskich wokalistów - pokazał na koncercie klasę. Natomiast Wojtek doskonale gra zarówno ciężkie riffy jak i szybkie solówki. Chłopaki rozgrzali publiczność, nie przynudzali i sami oznajmili, że granie przed Whitesnake to dla nich gigantyczny zaszczyt. Jeszcze tylko owacje dla Wojtka i jego nowo narodzonego dziecka i Bracia skończyli grać. Znów oczekiwanie. W okolicach 20:30 gasną światła i rozbrzmiewa z głośników "My Generation" The Who - sygnał, że gwiazdy mają wejść na scenę. Sala szaleje, wszyscy drą gęby, klaszczą, tupią i skaczą (ja również). Pojawia się David Coverdale i można powiedzieć, że tłum osiąga zbiorowy orgazm. Tuż przede mną staje Doug Aldrich i pokazuje mi (na pewno to było do mnie) ok. Mocne uderzenie znanego intra koncertowego Whitesnake i pierwsze nutki "Best Years" z ostatniej świetnej płyty sprawiają, że wszyscy szaleją. Dave w świetnej formie wokalnej oraz fizycznej - jego dobrze znane ruchy z mikrofonem - fallusem, symulacja masturbacji i stosunku obrosły już legendą. Po skończonym numerze Dave chce coś powiedzieć, ale sala szaleje tak bardzo, że odwraca mikrofon w stronę publiki i bez słów grupa przechodzi do "Fool for your loving". Troszkę mnie zdziwiło, że taki przebój grają na drugiej pozycji, ale co tam - refren rozbrzmiewa tysiącem gardeł, a Doug co chwilę staje na skraju sceny i uśmiecha się do wszystkich.
David wita się z nami i pyta, czy "Nie wykurwiście być Polakiem?". Sala odpowiada "No pewnie!". Dave powtarza, sala odpowiada. Dave na to: "No, no, no, no, no, kurwa, no, no, no, Warszawo!" z uśmiechem, puszcza buziaka do żeńskiej części publiki i słyszymy riff do "Can you hear the wind blow" z ostatniego albumu. Riff potężny, utwór idealnie koncertowy. Śpiewam, zdzieram gardło. Oczywiście najlepsze przed nami.
Dave staje na skraju sceny i dedykuje następny utwór jego współautorowi Melowi Galley'owi, który zmarł w tym roku. Chodzi oczywiście o "Love Ain't No Stranger". Piękne wykonanie, z podziałem na Davida i publikę.
Po spokojnym numerze przychodzi czas na kolejny, świetny rocker z Good to be bad - "Lay Down Your Love". Świetne wykonanie, włączając w to wokale a capella na intrze. Reb Beach i Doug wprowadzają niesamowity ciężar.
Ale naraz gasną wszystkie światła, a na scenie zostają tylko Dave i Doug. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - techniczny przynosi krzesełko dla Douga i jego gitarę akustyczną - czas na wielkie hity - "Deeper the Love", które udowadnia, że Dave jest nadal w doskonałej formie wokalnej. Skoro jesteśmy przy wielkich przebojach i miłości, to Dave zadaje pytanie: "Warsaw, I have a question for you. Is this love?" - oczywiście "Is this Love". Sala szaleje, a miłość wypełnia całą Stodołę. Świetna solówka Reba i czas na coś nietypowego - Reb i Doug rozpoczynają gitarowy pojedynek. Ten pierwszy - dużo tappingu i wajchy - ten drugi - wymiatanie i ciężkie brzmienia, jego Les Paul aż paruje. Po chwili panowie zapodają riff do "A Fool in Love", które trwa aż 15 minut (włączając w to solo perkusyjne Fraziera).
Następnie spełnia się moje marzenie. Znów Doug i Dave, i znów gitara akustyczna - "Ain't Gonna Cry No More" z płyty Ready An' Willing. Cudo. Płakałem.
Potem Dave zaczyna nucić improwizowaną frazę o miłości i... sala w ryk. "Ain't No Love in the Heart of the City". Kilkuminutowe wykonanie, w którym Dave oddaje nam mikrofon, a refren utworu rozbrzmiewa głosem tysiąca gardeł. Następnie znów wracamy do słynnej płyty z 1987 roku i numeru "Give Me All Your Love". Po nim mamy już tylko hity. Grupa prezentuje się potężnym wykonaniem "Here I Go Again".
Zespół schodzi, ale wraca, wezwany głosem tysiąca gardeł i zarzuca rockowy riff do "Still of the Night", a moja głowa odpada. Znów znikają, a na scenę po chwili wraca Dave i Doug i... wykonują akustycznie Soldier of Fortune. Coś niesamowitego. Oczy mokre. Myślałem, że nie spotka mnie już nic lepszego. A tutaj... słyszymy riff do "Burn"!!! Prawie przeskoczyłem przez barierkę, a gdy numer przeszedł w "Stormbringera" myślałem, że się posikam. A przedwczoraj w Berlinie tego nie mieli...
To był koniec 2h koncertu. Whitesnake - definicja rocka.
Anna Maria Jopek, Dąbrowa Górnicza. Jak co rok. To już właściwie tradycja być na koncercie AMJ. Tak od 7 lat. Miło widzieć Anię inną niż podczas ostatnich 3 koncertów, jakie widziałem w ostatnich latach- w Chorzowie 2006, DG 2007 i Wrocławiu, też rok temu. Spokojniejsza, jakby weselsza, silniejsza. Mniej spięcia czy musu. Jest jak lata temu. Cieszę się.
Organiczna niemal współpraca zespołu wciąż taka sama. Na koncercie nawet częściej patrzyłem właśnie na nich. To, jak współgrają, jak wsłuchują się w siebie, by wejść ze swoją partią instrumentalną tak, by stworzyć jedną całość. Wzorcowa praca zespołowa. Widziałem wiele koncertów, ale taką unię tylko na koncertach AMJ. Do zobaczenia- pewnie za rok.
Chyba inaczej nie można było zakończyć ten koncertowy rok (choć kto wie, czy to koniec już?).
Przy okazji, AMJ już za kilka dni podsumuje cały okres promowania projektu ID specjalnym wydawnictwem, zbierającym w jedno płytę studyjną, koncertową, dołączając dodatkowe nagrania z singli oraz nie wydane utwory, a całość uzupełniona będzie 70- stronicową książką. Więcej tu.
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
Co ja mogę jeszcze napisać o koncercie Whitesnake po takiej relacji? :)
Koncert był zajebisty. Z tyłu słyszałam tylko komentarze w stylu 'o kur.a!', 'ja pie.dolę!'. Chłopcy dali czadu, aż się nie mogę pozbierać. Coverdale i jego niesamowity wokal, piękne solówki gitarowe Douga (w jego przypadku można też mówić o nie gorszym uśmiechu ;) i Reba... Setlista była idealna (brakowało mi tylko 'Crying in the Rain', 'All For Love' i 'Good to Be Bad'). Tylko Chris mnie trochę rozczarował (słyszałam Aldridge'a w akcji i teraz będę narzekać :)). I znowu stałam koło jakiegoś idioty. Ale nawet on nie popsuł mi zabawy. Wszystko mnie boli po wciśnięciu w barierkę. I mam głowę cały czas przekrzywioną na prawo. Bo tam stał Doug.
Long live rock n' roll!
A jutro beatlemania i koniec koncertów na ten rok. Ciężko będzie przywitać kolejny. Było pięknie. Truly the best year of my life.
Po koncercie najzagorzalsi fani udali się na łowy. Poszedłem w kierunku bramy, przez którą wyjeżdżały samochody, odwożące muzyków, ale nic z tego. Ochrona stwierdziła, że muzycy właśnie poszli do baru i tam można ich spotkać. Ok. 20 osób poszło zatem w tamtym kierunku, ale ochroniarz-buc i burak nie chciał nas wpuścić. Podeszliśmy więc do okien, gdzie rozpoznałem Tima Drury'ego z dziewczyną i podpisał egzemplarz "Good to be bad"... podany mu przez okno. Po chwili Tim był na tyle uprzejmy, że zawołał Reba, który najpierw pośmiał się, że nam zimno, a następnie również rozdawał autografy. Niestety, buce z klubu zaczęły opuszczać wielkie żaluzje. Ja, wspólnie z innym fanem złapałem jedną z nich i... chyba ją uszkodziliśmy, bo zatrzymała się w połowie:) Dave'a już niestety nie było.
Poszliśmy znowu w kierunku bramy, gdzie pozdrowiliśmy Wojtka i Piotrka z braci (naprawdę świetny występ). I ku naszemu szczęściu wyszedł do nas Doug. Był przesympatyczny, podpisał wszystko, za każdym razem mówiąc coś, co brzmiało jak polskie "dziękuję". Po kilku minutach wsiadł do samochodu i odjechał. I tak skończył się ten piękny koncert. Do domu przyjechałem o północy.
Lika, specjalnie dla Ciebie, moje zdjęcie z Anną Marią J. Jestem drugi z lewej. Oczywiście na widowni, nie na scenie.
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
W niedzielę miałam przyjemność być na koncercie Harlem Gospel Choir, jest to zespół znany na całym świecie. Byłam ciekawa jak sobie dadzą radę z nasza polską publicznością, która żywiołowością z reguły nie grzeszy, a jej aktywność na koncertach kończy się często mało przekonującym klaskaniem. Ale energia bardzo bezpośrednich i otwartych chórzystów okazała się tak silna, że cała sala bawiła się na stojąco, ludzie - mało tego, że klaskali - śpiewali i tańczyli ! Ponieważ na widowni byli ludzie we wszystkim grupach wiekowych, naprawdę mnie to zdziwiło. Miałam niemała frajdę obserwując zazwyczaj poważnych panów w garniturach, zupełnie niepoważnie oddających się emocjom i muzyce, szalejących między rzędami foteli :)
Angels of Harlem śpiewali między innymi Shoo-Be-Doo-Bee-Doo-Daa-Day, Isn't She Lovely Steviego, parę piosenek świątecznych, m. in. 8 Days Of Christmas, War Is Over i oczywiście takie klasyki 'gospelowskie' jak Amazing Grace czy Total Praise. Były tez dwa akcenty MJ - fragment układu Jackson 5 do I Want You Back oraz, w czaie przedstawiania menadżera - Billie Jean. Koncert był świetny, bardzo optymistyczny i pełen pozytywnej energii. Polecam każdemu !
Niezła wiadomość mnie dziś dopadła! Otóż w najbliższym czasie do Polski wybiera się mój pierwszy idol! Shakin' Stevens przyjeżdża, jak sam oznajmił w wywiadzie.
Dobrze by było gdyby objechał te wielkie miasta.
Jeśli Onet mnie okłamał i zmyślił historyjkę nie ręczę za siebie.