Mnie się w tym roku nie podobało. Wszystko, na czym byłem, zaprezentowało się mniej lub bardziej średnio. No Iowa bardziej niż średnia, ale trafiłem na koniec. Nie wiem, jakby było w całości. No i Janerka. I co z tego, jak zagrał płytę która wcale nie jest jego moją ulubioną.
Ponoć Miłość była wypasem. Mogę uwierzyć. Tyle że o 1 w nocy, po 10 godzinach muzyki zwykle zbyt głośnej, trudno o serce dla czegokolwiek. Pank myślałem że pobiegł na 10 minut miłości i nas zawoła, a on kupony wymieniał.
Żeby nie było.. Idea Offa wciąż szczytna, różnorodność była, opozycja dla masowości była. Nie porwała mnie jednak nawet jedna piosenka- a byłem przygotowany, płyt słuchałem. Cieszyłem się głównie na słowa "This is our last song", bo do końca trzeba, by mieć ogląd i wyłonić pogląd. A przecież może być pięknie, melodyjnie i alternatywnie. Pięknie nie znaczy chill-out jak Olafur, bo ładne to, ale chill out zawsze ładny będzie. I pięknie było rok, dwa lata temu. Trzy też. A w międzyczasie Artur dochrapał się sporo konkurencji i licznych offowych klubowych koncertów, wcale nie w ramach offa. Nie wystarczy zaprosić czegoś, co lubi grupka ludzi i że brzmi ciekawie. Ale może ja się nie znam, może to wpływ czegoś innego, może menopauzę przechodzę i wszystko ch*j.
Mówi się, że to kwestia iż było bardziej alternatywne. Ja uważam, że było właśnie mniej radykalnie, bo wykonawcy byli bardziej przystępni, niż wielu z poprzednich lat (Micachu to nie radykalność tylko karykatura oryginalności, imo). Bardziej twierdzę, że większość była zwyczajnie letnia- ni ziębi ni parzy.
Powołując sie na poprzednie edycje... Nie było tym razem TAK pięknie (White Birch, Piano Magic, British Sea Power, Iron & Wine, Caribou, Możdżer, Menomena), TAK widowiskowo (I Am X, Of Montreal), TAK eklektycznie (Sofa Surfers, Modified Toy Orchestra, Transkapela), TAK wyczekująco (Lenny Valentino, Ścianka, Mogwai), TAK z jajem (Mitch & Mitch, Boom Pam, Pogodno), TAK radośnie (Architecture In Helsinki). Nawet czilałt Radian czy Jacaszka wspominam lepiej.
Ech, Piotrze, napisz coś dla pokrzepienia serc.
P.S. Mark Kozelek zaśpiewał
I'll Be There i nawet zapowiedział, że to Michaela Jacksona. Podnoszące na duchu, bo przecież oni wszyscy w opozycji do popu. Szacunek dwukierunkowy, jak widać, istnieje.
I The Complainers w swojej wersji Billie Jean (Jelly Bean) pogibali się stosownie do legendy, do której nawiązywali.