Beth Ditto śpiewała
ain’t no place like Poland; od siebie dodam – like Babie Doły 2. Oto mamy festiwal, który może konkurować z europejskimi gigantami. Który bez obciachu możemy pokazać znajomym z zagranicy – ci jeszcze będą zachwyceni piwem za mniej niż dwa euro... Na którym liczba gwiazd świecących triumfy jest większa niż liczba gwiazd, które błyszczały kilka lat temu. I na którym organizacja działa niemal bez zarzutu – a to trudne, gdy w jednym miejscu zbiera się na kilka dni ponad sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Do tego panuje dość przyjemna atmosfera - choć tych, którzy na występach wielkich siedzą w miasteczku, popijając piwo, nie rozumiem. Przynajmniej jeszcze przez kilka tygodni będą mogli pokazać się z zieloną opaską na ręku...
W wywiadzie dla festiwalowej gazetki stwierdzili, iż zostawiwszy w tyle Londyn, wysiadła im klimatyzacja. W Niemczech musieli wymienić autokar na nowy. A potem trafił w nich piorun. Na głównej scenie też nie szło po ich myśli... To
Arctic Monkeys - obok Basement Jaxx - pretendowali do bycia gwiazdą dnia pierwszego. Cenię ich dwie pierwsze, przebojowe płyty - i materiału z nich, rzecz jasna, nie zabrakło. Były też niespodzianki – podobno po raz pierwszy zagrali melancholijny
Only Ones Who Now z
Favourite Worst Nightmare. Po raz pierwszy można było też usłyszeć kilka kompozycji z zapowiadanej na sierpień płyty
Humbug. Bez rewolucji, bez rewelacji - to piosenki, jakby wolniejsze, lecz nagrane w stylu, do którego zespół zdążył nas dobrze przyzwyczaić. Zdecydowanym nieporozumieniem okazała się natomiast... dwukrotna awaria prądu. Rzecz, która w przypadku gwiazdy wieczoru, być nie powinna. Rzecz, która potrafiła popsuć i tak dość chłodną atmosferę panującą między zespołem a publicznością. A przecież gdy w dyskografii ma się takie utwory jak
I Bet You Look Good on the Dancefloor albo
Brianstorm, człowiek spodziewa się innej energii...
A może to przez
Peter Bjorn & John występ ich wydał się mniej atrakcyjny? Nie znałem ich, ale dla mnie ten festiwal polegał przede wszystkim na odkrywaniu nowego: tu przez godzinę dostarczono mi dawkę świetnej muzyki... i rozrywki. To oni dali występ wieczoru. Pierwszy w Polsce, mimo dziesięcioletniej działalności. Podobali się nie tylko ze względu na radość kipiącą ze sceny czy świetny kontakt z publicznością. Także ich muzyka - melodyjna, często dość minimalistyczna, oparta nieraz wyłącznie na perkusji, basie, czasem klawiszach lub gitarze – uwagę przykuła. Do tego mocny, świetny wokal Petera Morena – i stałem się sympatykiem zespołu. Reakcja publiczności na ich największy przebój, ‘gwizdany’
Young Folks, przesympatyczna. Czym prędzej sięgam po cały
Writer's Block.
Na
Łąki Łan wybierałem się już dwa razy w Warszawie; w końcu obejrzałem ich dopiero na Babich Dołach. I może to zmęczenie, bo zaczęli tuż po pierwszej. Coś nie halo - choć mają to c o ś, grają świetny funk i rock, bawią się dźwiękami, mają na siebie pomysł. Także nowa płyta,
Łąki Łanda, tak chwalona niedawno w recenzjach, wydaje się być warta zapoznania. Tyle, że ich show w Polsce porównywałbym do występów Dick4Dick czy Czesława Śpiewa - raz zobaczyć, szczerze się uśmiechnąć, w porządku; więcej byłoby najprawdopodobniej nie do zdarcia.
Skoro o polskich zespołach mowa. Piątkowa
Gaba Kulka, tak jak myślałem, nie zawiodła. Wprawdzie jej ostatni album szybko wpadł w ucho i jeszcze szybciej wypadł - ale to nie przeszkodziło w dość przyjemnym odbiorze. Szczególnie, że poza utworami z
Hat, Rabbit, zagrano też te starsze. I był też cover...
Papa Don’t Preach. Madonna nie zaśpiewa tego w Warszawie, więc tym bardziej miło usłyszeć go teraz, w gabokulkowej odsłonie. Z kolei niedzielna
Maria Peszek poszła na całość. Ze starej ekipy koncertowej zostawiła tylko Foxa, skupiła się głównie na piosenkach z
Marii Awarii i, jakby tego mało, te zagrała zupełnie inaczej niż na płycie. Jak u Nosowskiej, postanowiono wszystko zaaranżować raczej na rockowo. Wyszło przyjemnie, tylko – poza kilkoma momentami - nijak do koncertów promujących
Miasto Manię. Tylko, że Marii potrafię te niedostatki wybaczyć, skoro robi takie urocze rzeczy na scenie.
Poza tym, z rodzimego podwórka bardziej lub mniej in plus
Kawałek Kulki,
Iowa Super Soccer,
The Calog i
The Car Is On Fire. Raczej in minus –
Furia Futrzaków,
Renton i
Pati Yang presents FlyKKiller. Co do Patrycji Grzymałkiewicz – może dlatego, że spodziewałem się czegoś innego?
Gossip jaką muzykę ma, taką ma. Ja taki
Music for Men słucham z przyjemnością, ale bez większych uniesień. Przeczytawszy jeden z ostatnich wywiadów z wokalistką zespołu, stwierdziłem że będzie ciekawie. I... pełna satysfakcja. Podczas występ chyba niemal wszystkim udzielał się taki sam humor jak żywiołowej, tańczącej i rozgadanej Beth. Niezorientowani w twórczości mieli popularne
Standing in the Way of Control i nowsze
Heavy Cross, geje – dedykowane im
Men in Love; wszyscy bawili się wyśmienicie. I kto z Polaków nie poczuł się połechtany, gdy Ditto śpiewała wspomniane już przeze mnie słowa? Hołd Michaelowi też został oddany: fragment
Billie Jean zabrzmiał już po otwierającym
Pop Goes The World. A kilka godzin, na tej samej scenie, tą samą piosenkę usłyszeliśmy jeszcze na Basement Jaxx.
Teraz o sztuce cukiernictwa będzie. Bo
Duffy zaczęła słodzić piątek, punkt jedenasta pm. Z minuty na minutę, z widza na widza, w namiocie robiło się i coraz duszniej, i coraz słodziej. Beza za bezą, cukierek za cukierkiem. Na
Rockferry jadłem sernik z czekoladową polewą, na
Delayed Devotion podano pączki z różanym dżemem. Lukru? A ja tylko
Mercy chciałem, bo – co jak co - to świetny numer jest. Wisienka na przecukrzonym torcie pojawiła się na samym końcu. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy, i uff! W namiocie znów można było oddychać... Jakby Duffy nie wyszło przypadkiem w muzyce, niech zakłada sieć cukierni. Duffy Donnuts. Albo Duffy Cookies. Zaiste, będzie przekonująca.
Nie wiedziałem, czego spodziewać się po
Mobym. Zostałem zaskoczony pozytywnie. Trochę dzięki świetnie zagranej muzyce, trochę dzięki różnorodności: było przede wszystkim tanecznie, przebojowo, ale też i na rockowo, lirycznie a i w innym niż na
Hotel Raining Again jakby funkowo... Moby śpiewał, grywał na bębenkach, popisywał się solówką, uroczo dziękował, zagrał na bis
Ring of Fire Johny’ego Casha, w nieśpiewanych przez niego utworach dzielnie zastępowała go kobieca część zespołu. Trudno było się nie bawić, skoro zagrano tyle przebojów... Jak na mnie, koncert piątku.
Nie wiem, kim jest
Lily Allen. Ja na koncercie byłem jako alien, fajne miejsca pod sceną główną chciałem tylko znaleźć... Część piosenek brzmiała znajomo, ale w końcu jej ostatni album wylądował na pierwszym miejscu UK Album Charts, ciężko więc w tym wypadku bez hitów na czasie. Podobno ma świetny głos, ale jeżeli tak - to co napisać o grającej na sąsiedniej scenie
Priscilli Ahn? Podobno gra niesamowite koncerty, tylko te piosenki średnie, bardzo średnie. Na kompozycji o zajmującym tytule
Fuck You proszono o uniesienie palców swych środkowych. Był nawet cover piosenki Britney Spears... Tylko, że oryginał brzmiał przy tym nieźle. Lily wspominała o emocjach związanych z następnym występem i, co tu dużo ukrywać, publiczność chyba też nie mogła się go doczekać. Można było zapomnieć o jakichkolwiek bisach. O pokazaniu
trzeciego sutka też.
Kings of Leon nie zaskoczyli chyba tym, że po ich występie nie będzie się zaskoczonym. Pewnie nawet jakby odegrali wyłącznie ostatnią płytę, gdzie jedna piosenka jest lepsza od drugiej, nikt nie poczułby się urażony. Trudno przecież nie docenić
takiej albo
takiej piosenki. Pojawił się jednak i materiał starszy: mniej znany, ale niemal równie dobry. I chyba nie było głośniejszego momentu podczas festiwalu, niż wspólne odśpiewanie popularnego
Sex On Fire:
Dark of the alley
The breaking of day
Head while I'm driving
Soft lips are open
Them nuckles is pale
Feels like you're dying
You, your sex is on fire!
And so were the words to transpire!
Z
Placebo jest problem. Ciężko narzekać, gdy jest się na tyle blisko sceny, że oglądanie koncertu z telebimu mija się z celem. Gdy spocony tłum, stłoczony przed barierkami do granic możliwości, kompletnie nie przeszkadza. Gdy masz niemal - a przez chwilę dosłownie - na wyciągnięcie ręki członków jednego ze swoich ulubionych zespołów. Po raz pierwszy, w dodatku wciąż w ponadprzeciętnej formie. Brian śpiewa chyba nawet lepiej niż na płycie. I nagłośnienie, jak na festiwalowe warunki, jest znośne - porównując do pamiętnego koncertu Bjork sprzed dwóch lat... kiedy słyszało się głównie basy i inne dudnienia.
Były momenty, kiedy wgniatało. Zespół postarał się o niezły dobór utworów z premierowego
Battle for the Sun i zaprezentował po kilka piosenek z każdego - poza debiutem - albumu. Część z nich, jak
Meds czy
Sleeping with Ghosts, pojawiło się w nieco zmienionych aranżacjach. Tylko ballad, chyba najjaśniejszego punktu zespołu, niemal zabrakło. Ci, którzy spodziewali się chociażby popularnego
20 Years czy
Without You I'm Nothing, mogli wyjść więc zawiedzeni. Molko przed
Song to Say Good-Bye krzyknął nam, children of Poland, że to jeszcze nie pożegnanie. I chyba nie miał wyłącznie na myśli zagranych za chwilę bisów; pewnie dopiero podczas jesiennej trasy koncertowej usłyszymy dużo więcej. Jeżeli o nowy album chodzi, liczę po cichu na uroczy
King of Medicine.
O innych wiele nie napiszę, z powodów różnych. Mam wrażenie, że i rockowo-elektroniczny
Late of the Pier czy raczej alternatywny
Hjaltalin (swoją drogą, to ciekawe, że tyle fajnych artystów pochodzi z niewielkiej przecież Islandii) zagrali świetnie - zdążyłem tylko na niewielką część. Kompromisy... Musiałem też zrezygnować chociażby ze Speed Caravan, Kapeli ze wsi Warszawa albo The Ting Tings. I pardon, pardon, nie wytrwałem wielu minut na The Kooks i White Lies. Nie rozumiem też fenomenu Faith No More, albo podczas koncertu byłem myślami gdzie indziej. Nie moja bajka. Z kolei
Basement Jaxx,
Madness,
The Prodigy znałem tyle o ile; bo kto nie zna kilku popularnych kawałków tych grup? Jednak widok kilku - kilkunastu - kilkudziesięciu tysięcy ludzi, w znacznej części roztańczonej i rozbujanej, jak w transie, musiała robić wrażenie. Też bawiłem się świetnie.
Post scriptum. Zobaczyłem żaglowce, przeszedłem kawałek Trójmiasta, zrobiłem zdjęcie Neptunowi, opaliłem się, przeczytałem niezłą książkę, umierałem na stojąco na trasie Warszawa Wschodnia – Gdynia Główna. Tylko pieroga nie zjadłem. Dobry festiwal nie obyłby się jednak bez miłych spotkań. Pozdrawiam Basię i obie Kasie. I przepraszam za nieobecność w niedzielę. Byłem myślami.
