Śmierć, która niczego nas nie nauczy
Numer: (1488)
Już po wszystkim. Ciało zostało skremowane, prochy wsypane do kilku urn, otrzymali je członkowie rodziny i przyjaciele. Grobu nie ma i nie wiadomo, czy będzie. Amy Winehouse znikła. Zwykle sytuacja wygląda podobnie. Pod domem każdej Amy zaczynają się zbierać tłumy, ludzie składają kwiaty, zapalają znicze, czasem śpiewają piosenki. Niektórzy wśród kwiatów kładą fotografie i kartki z wyznaniami. Kiedy owocem pogrzebu jest grób, sytuacja przenosi się tam, zostawiając miejsce tragedii na liście atrakcji turystycznych miasta. Celebra i medytacja na cmentarzu trwają później latami, okolica każdego dnia pokrywa się niedopałkami, puszkami po piwie i butelkami, pobliskie groby niszczeją zadeptywane, ktoś na nich siedzi, zakochani się tulą, ćpuny zgięte wpół odfruwają w niebyt, umęczeni oddają mocz. Powstaje kolejne miejsce kultu wyznawców „młodej pięknej śmierci”. Bo umrzeć w taki sposób to jest dopiero coś! Śmierć Amy Winehouse nikogo niczego nie nauczy, nie przerazi, nikogo nie zmusi do samokrytyki, zmiany postępowania i głębszej refleksji. Odwrotnie: dla ludzi zagubionych i niedających sobie w życiu rady stanie się podszeptem nadziei, że ta śmierć nie jest taka zła, że coś, co nam nie wychodzi, można zmienić w coś, czym wzbudzimy u innych podziw albo współczucie. A wtedy zaczną się wreszcie nad nami pochylać i – jak coś złego się stanie – opłakiwać nas będą głośno. Pewnie dla show-biznesu sprawa niebawem przybierze obrót przerabiany w historii wielokrotnie. Szefowie wytwórni i kancelarie prawne usiądą do stołu, by zobaczyć, jak wygląda krajobraz po bitwie. Niecodzienna to bitwa – w jej rezultacie śmierć bohaterki przyniesie nagły wzrost zysku oraz sporo nieznanych wcześniej kłopotów. W miejsce jednego agenta pojawi się spora liczba spadkobierców, z którymi trzeba będzie omówić dalsze możliwości. Niejedna rodzina rozpadła się podczas takiej procedury – każdy postrzega swoją rolę w życiu artysty inaczej. Historia zna przypadek, gdy dostawca narkotyków legendarnego lidera zespołu Grateful Dead, Jerry’ego Garcii, zjawił się na procesie spadkowym z żądaniem 4 mln dolarów za to, że dostarczał mu najwyższego sortu heroinę, „dzięki czemu życie Jerry’ego było piękne, a muzyka szlachetna” (sędzia go pogonił, Garcia zmarł z powodu uszkodzenia wątroby od używek). Majątek, jaki pozostawiła po sobie Amy, jest spory i jest żywą tkanką – będzie rósł bezustannie, zawiera także pewnie nieznane składowe, jak niewydane nagrania, prawa do filmu o artystce, być może jakieś pamiętniki, gadżety. Możliwe, że rodzina wykorzysta jego część na utworzenie fundacji imienia Amy Winehouse. Wkrótce na eBayu pojawią się przedmioty z nią związane – sukienki, buty, może kosmyki włosów, które wystawi fryzjer, kto wie, czy nie łóżko, na którym zmarła. Piszę o tym z bólem, ale jako człowiek doświadczony wiem, że tak się stanie. Tabloidy nie przestaną zabijać kolejnych Amy za życia, poniżać ich i zaszczuwać, zaganiać do rogu, z którego ucieczki innej niż autodestrukcja nie ma. Nikt brukowców nie osądził za przyczynienie się do śmierci księżnej Diany czy Michaela Jacksona – nie powstrzyma ich też śmierć Amy, w której mają swój wyjątkowo wielki i ohydny udział. Film z sytuacji, gdy zdesperowanaAmy odpycha, szamocze się i wreszcie błaga dziennikarzy, by od niej odeszli i przestali ją filmować (była w złym stanie w drodze na odwyk), powinien być wyświetlany w ramach wykładów z dziennikarskiej hańby na uczelniach dla przyszłych żurnalistów. I niczego nie zmienił tu wyrok sądu zakazujący paparazzim zbliżanie się do niej na odległość mniejszą niż 100 metrów. Obyczaje zaszły za daleko i tej formy zabijania nikt po imieniu w Kodeksie karnym nie nazwie. Dilerom i producentom narkotyków nawet powieka nie drgnie. To jest poważny biznes. Gdyby Amy nie płaciła na czas i popadła w zadłużenie, spokojnie by ją ktoś zastrzelił na ulicy i po krzyku. Dla tego świata nie istnieją autorytety czy wielkie gwiazdy – istnieją dobrze płacący odbiorcy towaru i frajerzy do odstrzału. Może ktoś będzie musiał kucnąć na moment, kiedy policja rozkręci na moment śledztwo „w sprawie”, ale już trzeba zacząć szukać na miejsce Amy kolejnego jelenia. Parę tysięcy funtów tygodniowo piechotą nie chodzi, a nic tak nie nakręca koniunktury, jak wiadomość o tym, że „ktoś sławny bierze od nas”. W chwili gdy piszę te słowa, kilka dni po odejściu Amy, świat obiegła wiadomość, że wicemistrz olimpijski z Vancouver w narciarstwie freestylowym Jeret Peterson popełnił samobójstwo. Wcześniej zadzwonił pod 911 i powiedział, że zamierza się zastrzelić, i zrobił to. Od lat borykał się ze stanami depresyjnymi, był uzależniony od alkoholu, brał narkotyki, będąc jednocześnie genialnym sportowcem. Możecie teraz powtórzyć powyższą litanię od początku, jedynie zmieniając nazwisko i profesję. Czy więc śmierć Amy Winehouse pójdzie na marne? Obawiam się, że tak. Po jej odejściu zakotłowało się w internecie od ogromnej liczby peanów, ale i nie mniejszej liczby zniewag pod jej adresem, gdzie słowa „ćpunka” czy „szmata” należały do najdelikatniejszych. Nie spotkałem jednak ani jednego głosu, który by zapytał, dlaczego Amy wybrała takie życie. A to klucz do zagadki jej i innych podobnych śmierci. Swój dramat opisała Amy w kilku słowach przepięknej piosenki „What Is It About Men” (Co jest w mężczyznach), którą pewnego dnia usłyszał w radiu jej ojciec taksówkarz. Mitch Winehouse – jak sam opowiadał – zatrzymał auto z wrażenia, gdyż zrozumiał, że jest to piosenka o nim. I jak straszny popełnił kiedyś błąd. „Kiedyś był głową rodziny. Ja bym sama w takie coś nie weszła. I nagle widzę to całe gówno, przez które musiała przejść moja matka. I teraz oto mam freudowskie przeznaczenie, mam alibi, by zabrać ci faceta”. Miliony rodzin przechodzą przez traumę rozpadu, ale nie wszystkie rozwody mają podobny przebieg. Amy miała niecałe dwa latka, kiedy jej ojciec związał się z inną kobietą, znajomą z pracy, i przez kolejne osiem lat mała Amy z przerażeniem żyła w trójkącie bermudzkim, w którym zupełnie jawnie istniała jeszcze jedna kobieta. Nagle pięcio letnia Amy zaczęła nazywać tę drugą „mamą z pracy taty”. W końcu Mitch wyniósł się z domu, ale było już za późno. Nie było już dla Amy żadnego autorytetu. Kilka lat później 14-letnia Amy z kolczykiem w nosie szwendała się nocami po ulicach Londynu, pobierając nauki z życia w nocnych klubach muzycznych jako dziecko niczyje. Już wtedy po raz pierwszy dokonała samookaleczenia. – Powinienem wyprowadzić się od razu, nie robić z jej życia piekła niezrozumienia. To była mała dziewczynka. Myślałem, że to spływa po niej, nie zostawiając śladu. Teraz zrozumiałem, że złamałem jej życie – powiedział dwa lata temu Mitch. Wszystkie piosenki Amy były zapisem jej własnych przeżyć, także te, które traktowały o odwyku czy wyśnionym własnym pogrzebie. Ale przede wszystkim były o mężczyznach. – Zmieniała ich często, zakochując się zawsze na zabój, lgnęła do samych drani – powiedział pewnego razu jeden z jej przyjaciół. „Klub 27” jest kretyńskim wynalazkiem mediów, ma budować nowy kult osób, które odeszły w wieku 27 lat. Określenie „Klub ludzi ze złamanym dzieciństwem” byłoby znacznie bardziej na miejscu. James Dean nie brał narkotyków, po prostu nie szanował życia. Już sama jego gra wydawała się samobójcza. Niektóre sceny doprowadzały go do krańcowego wyczerpania, w innych wywoływał przerażenie, kiedy rzucał się na innych aktorów w inscenizowanej bójce, bijąc ich naprawdę. Zginął, prowokując los, w wieku 24 lat, gdy gnał z przyjacielem autostradą na kolejny wyścig samochodowy swoim srebrnym porsche. Ale wtajemniczeni wiedzą, że genialny aktor krył w sobie ból: nigdy nie zapomniał ojcu, że ten go odrzucił w dzieciństwie, a potem wyśmiał, gdy stał się już znanym aktorem. Dlatego Dean gorzko drwił ze wszystkich, nikogo nie szanował, szargał wszelkie świętości, rekompensując sobie zachłannie brak akceptacji ojca. Janis Joplin nosiła w szkole przezwisko Świnia. Była brzydka, tęga i niezgrabna, rodzice wołali na nią Gruba i mieli żal, że domaga się większej uwagi niż pozostała dwójka dzieci. W szkole żyła na uboczu, by w końcu znaleźć zrozumienie u bandy wyrzutków, którym mogła pokazywać namalowane przez siebie obrazy bez lęku, że zostanie wyśmiana. Nie wyśmiewali też blizn, jakie pozostawiły po sobie głębokie rozstępy z czasów otyłości. Budowała swoją hardą i pełną sprzeczności tożsamość, śpiewając afroamerykańską muzykę, na przekór światu. Gdy została największą wokalistką świata – zmieniała mężczyzn jak rękawiczki, mając gdzieś takie pojęcia jak wierność czy kobieca godność, pijąc niekiedy na umór, biorąc wszystkie narkotyki, jakie były w pobliżu. Kurt Cobain miał osiem lat, kiedy jego rodzice nagle się rozeszli. Po latach powiedział: – To całkowicie zrujnowało mój świat, nie liczyli się ze mną, zostawili mnie samego sobie z tym wszystkim. Kiedy Jimi Hendrix miał dwa lata, jego pozostająca w skrajnej nędzy matka oddała go do przytułku. Ojciec był w tym czasie na froncie II wojny światowej, wrócił, znów byli razem, ale wkrótce rodzice się rozwiedli – nakazem sądowym Jimi znalazł się pod opieką babki. Całe wczesne dzieciństwo przeżył bez rodziców i na krawędzi skrajnej nędzy. Był samotnikiem, biegał po polu, imitując dźwięki spadających bomb. W wieczór poprzedzający śmierć Amy grała w swoim apartamencie na perkusji. O 22.00 ochroniarz poprosił, żeby przestała hałasować, i Amy grzecznie odłożyła pałeczki.
http://www.wprost.pl/ar/255631/Smierc-k ... ie-nauczy/