Homesick, bałwan jesteś. Z całym szacunkiem do Sigur Ros, bałwan jesteś.
PJ Harvey wczoraj w Kongresowej. To był koncert absolut. Takie koncerty zdarzają się kilka razy w życiu. Na wczorajszym przykładzie można skonstruować jego definicję:
- pasja płynąca ze sceny. Każdy wydobyty dźwięk tak, że masz na przemian gęsią skórkę, dreszcze i fale endorfin i jesteś na zmianę wciśnięty w fotel albo się prężysz, bo chcesz z niego wyskoczyć;
- świetny kontakt z widownią. Pełna współpraca, reagowanie na piosenki ze strony widowni, a zauważanie widowni i dialog z nią ze strony sceny,
- setlista- oj, było to, co kocham szczególnie. Oprócz
White Chalk, sporo z
To Bring You My Love i z
Is This Desire? oraz drobnice z pozostałych krążków i kilka niespodzianek;
- świetna akustyka. Było słychać każdy dźwięk- a to nie zawsze jest takie oczywiste nawet w Kongresowej. Ku*a je***a mać! Jaki Ona ma czysty głos! Ani nuty fałszu. Przy takim natężeniu emocji to wielka sztuka.
No i fajnie się tak blisko siedzi:
PJ Harvey grała w pojedynkę, zmieniała tylko instrumenty. Było pianino, ale nie tylko. Wbrew ostatniej płycie, Polly Jean nie porzuciła gitary. Był i poczciwy gibson, skrzyżowanie gitary z harfą, automat, gitara akustyczna, harmonijka, a nawet małe organy. PJ Harvey przebrała się za wiktoriańską wiedźmę, jak z okładki ostatniej płyty. Nie wiem nawet czy
przebrała to odpowiednie słowo, bo ona jest wiedźmą. Ja jej wierzę, ten strój tylko eksponuje, co w niej.
Jezu, jak ona się prezentuje. JAk ona modeluje głos, jak zawiesza ton, by później wierzgnąć z kopyta. Jak płynnie i logicznie przechodzi ze spokojnego, cichego śpiewania w krzyk. To jak obserwowanie żywiołu. I wszystko takie naturalne, takie intuicyjne.
Nie dziwota, że wszyscy możni świata muzyki- każda liczący się muzyk stawiający na autentyczność i emocje w muzyce, podziwia PJ Harvey. Również u nas, o czym świadczyli obecni polscy muzycy w wypełnionej po brzegi Kongresowej.
Wczoraj wróciły wszystkie moje wspomnienia, które wiążą sie z Jej muzyką. Pierwsze poważne samodzielne decyzje. PJ Harvey znam od czasów "little fish big fish swimming in the water come back here and give me my daughter", ale najsilniej związany jestem z piękną, poruszającą płytą
Is This Desire?. To ona towarzyszyła mi, kiedy zaczynałem moją przygodę ze studiami na Koszutce w Katowicach. Tego się nie zapomina, a wczoraj czułem to na całym ciele- każde wspomnienie, obraz, uczucia z przeszłosci- zagubienie, samotność, strach, niewyjaśnione, instynktowne parcie w nieznane.
Co jeszcze? Zapożyczam z forum screenagers:
Nie ma chyba sensu pisać o tych pozamuzycznych aspektach koncertu, ale wspomnę jedynie, że z tak, oględnie mówiąc, depresyjną muzyką wyraźnie kontrastował nastrój PJ, która okazała się straszną śmieszką. Wchodziła w dyskretny dialog z publicznością no i opowiadała anegdoty: o swojej pierwszej wizycie w Polsce (miała wtedy 17 czy 19 lat) z zespołem Johna Parisha, kiedy to musieli odwołać zaplanowane koncerty, bo nikt nie chciał ich słuchać, o tym, jakie trudności napotkał w naszym kraju jej wegetarianizm, kiedy to przez ponad tydzień musiała jeść chleb z serem, o filmie porno, na który "przez przypadek" trafiła w telewizji i który dał tytuł jej ulubionej dziś piosence (Nina in Ecstasy), o tytułach piosenek U2 i o ich skutecznym użytkowaniu podczas codziennej egzystencji, no i o tym, że już planuje wrócić do nas na kolejne koncerty. Pewnie ściemniała, ale tak już całkiem serio, to naprawdę widać było, że bawi się podczas koncertu wyśmienicie.
Stan łaski uświęcającej dla nieobecnych odszedł do następnego koncertu.
Żadna Billie Jean, tylko Polly Jean!