13 grudnia 1991 - recenzja z koncertu w MSG (część 3 / 4)
13.12.1991 - MSGGrudzień - 09, 1991 - Madison Square Garden, New York, NY
opening act: Soundgarden
Grudzień - 10, 1991 - Madison Square Garden, New York, NY
opening act: Soundgarden
Grudzień - 13, 1991 - Madison Square Garden, New York, NY
opening act: Soundgarden

CO ZOBACZYŁEM
Widownia Madison Square Garden była pełna. Ale inaczej niż zwykle. Zawsze jest pełna, tym razem jednak wydawała się wypełniona po brzegi, aż do granic wytrzymałości. Zajęte były wszystkie miejsca, kotłowało się w przejściach. Tłum falował, kipiał, jak ciecz doprowadzona do temperatury wrzenia. Na pierwszy rzut oka widać było, że ludzi jest znacznie więcej niż powinno być, znacznie więcej niż przewidują warunki bezpieczeństwa. Nie ja jeden wszedłem dzisiaj na lewy bilet.. Pomyślałem, że oni wszyscy zamknięci są w tej nienaturalnie wielkiej przestrzeni od blisko trzech godzin. Zwariować można. Nieźle się w sumie stało, że moja droga tutaj przebiegała z przygodami. Koncert powinien się rozpocząć lada moment, przynajmniej dostanę od razu to, czego chciałem. Nie interesowało mnie nawet, kto grał na rozgrzewkę - skończył dwie godziny temu! Nic nie straciłem.
Zajmuję miejsca moich nowych znajomych, w ich sektorze. Bardzo dobre miejsca (brawo dziadek!). Nie szkodzi, że mamy dwa bilety na trzy osoby, na takich imprezach, jak ta, nie siada się ani na chwilę. Chciwie zapalam papierosa i po raz pierwszy rozglądam się na spokojnie. Nic nie straciłem? Za chwilę zrewiduję tę nieprzemyślaną opinię. Panujące podniecenie nie jest spowodowane samym oczekiwaniem na wyjście zespołu. Ten kolorowy tłum rozgrzany jest do białości nie bez powodu.
Koncerty rockowe zawsze bardzo się spóźniają, stanowi to część rytuału. Widownia wie o tym doskonale i jest na to przygotowana. Potrafi zająć się sobą. Potrafi zabawić się sama. Do standardowych gier umilających oczekiwanie należą zabawy piłkami. Dużymi, plażowymi piłkami, które odbijane przez wyciągające się ku nim ramiona, przemierzają przestrzeń sal koncertowych, bezładnie lądując to tu, to tam, wiecznie zawieszone w powietrzu. Może zbliży się w naszą stronę? A nawet jeśli nie, to i tak jest na co patrzeć - podziwiać mocne uderzenia, które przenoszą piłki do innego sektora, pośmiać się z chybionych skoków przez trzy rzędy... Do innych uprawianych popularnie rozrywek należy latający spodek - frisbie. Rzucony na podwórku czy na plaży, przelatuje kilkanaście, kilkadziesiąt metrów. Rzucony w wyrwaną atmosferę, nieruchomą przestrzeń Madison Square Garden, wydaje się lecieć bez końca, po równej linii, jakby same prawa fizyki były tu inne. Ale tego wieczora sportowe wyczyny na widowni przechodzą nieomal niezauważone. Dzieje się bowiem coś innego, coś zupełnie innego.
Przed koncertem Guns N'Roses gra toczy się o inną stawkę. Tego jeszcze nie widziałem. Muzyka głośniejsza niż zwykle. Światła równe z lekka tylko przyćmione. I to właśnie chłopcy od oświetlenia organizują teraz zabawę. Przesuwają szperaczami po widowni. Szukają najładniejszych dziewcząt, tych o najbardziej wybujałych kształtach. Wybór nie jest łatwy... Ale trudny też nie. Nagle - światła reflektorów zbiegają się na jakiejś dorodnej panience. Widownia wyje. Ona, wskakuje na krzesełko. Taki wybór to rozkaz, taki wybór to wyrok. Ale one, oczywiście, tylko na to czekają. Zaczynają poruszać się w takt muzyki. Podnoszą ramiona do góry, tańczą.
Obracają się dookoła, pokazując wszystkim swoje wdzięki. l wreszcie... zaczynają się rozbierać! Dosłownie. Na widowni Madison Square Garden następuje jeden striptiz po drugim. Czasami dwa naraz. Własnym oczom nie wierzę. Publiczne obnażanie? Tutaj? W Stanach? W kraju, w którym nie ma mowy o szczypcie nagości w telewizji? Służby porządkowe nie reagują. Nie, to musiało być wcześniej załatwione... Wybrane dziewczęta w absolutnej większości bardzo dumne są ze swojej roli i bardzo chętnie spełniają oczekiwania tłumu. Miętoszą w dłoniach swoje bujne, białe w świetle reflektorów piersi. Posyłają całusy. Te, które wydają się ociągać zbyt długo, skazane są na gwałt zbiorowy. Nie chcesz się rozbierać? To my ci pomożemy! Z okolicznych miejsc wyciągają się dziesiątki rąk. Bluzki i staniczki zdejmowane kolektywnie mogą pójść w strzępy, lepiej już zrzucić je z siebie własnoręcznie. l tak też się najczęściej dzieje. Szał ciał. l szał uniesień.
Kulminacja następuje jednak, gdy gasną światła. Panienki idą w zapomnienie (przynajmniej na razie). Wszystkie oczy zwracają się ku scenie.
Wybiega Axl Rose i jego ferajna. Szał ciał i szał uniesień będą trwać nadal - zmienia się tylko obiekt ekstatycznych namiętności. Maszyna Guns N' Roses rusza wreszcie i to w pięknym stylu. Robi się bardzo, bardzo głośno, i kolorowo. Po obu stronach sceny zawieszone są olbrzymie ekrany - przez cały czas trwania koncertu będzie na nich można obserwować zbliżenia tak członków zespołu jak i wybranych - najczęściej nieprzypadkowo - osób z widowni.
Wybucha feeria świateł. Po kilku sekundach ciemności scena. Jakże inaczej teraz wygląda. Wydaje się dwa razy większa niż przed chwilą, jak ogromna ośmiornica wyciąga swoje macki daleko w pierwsze rzędy parteru. W jej centralnym miejscu znajduje się rozbudowany zestaw perkusyjny, oczywiście na podwyższeniu. Za nim, na wznoszącym się o całe piętro wyżej półokrągłym pomoście, usytuowana jest sekcja instrumentów dętych. Same laski! Cztery, wszystkie kolorowe. Cztery odcienie brązowej skóry, tym razem także odsłoniętej do granic możliwości.
Piękne, roześmiane dziewczyny pobłyskują z daleka trzymanym w rękach mosiądzem. Tańczą jak opętane, ale grać też potrafią. W sekcji, solo. Będą także śpiewać razem z zespołem. Zamykają optycznie estradę, za nimi już tylko wzburzony, nie poskromiony tłum. Przed perkusistą zasadnicza część sceny z wielkim, kolorowym emblematem Guns N' Roses. To tam między innymi, będą się czasami spotykać pozostali członkowie zespołu. Ale tylko czasami, miejsca jest dla wszystkich aż za wiele. Dwa długie pomosty po obu stronach dają się zagarniać siedzących w niższych rzędach widzów. Wchłaniać ich w zespół; jednoczyć z muzyką, cudownie unicestwiać. W środku znajduje się jeszcze trzeci tak samo jak pozostałe zakończony pokaźnych rozmiarów głośnikiem-monitorem. To będzie ulubione miejsce Axla, tam najczęściej będzie wracał ze swoich nieustających wędrówek. Bo Axl niedługo potrafi ustać w miejscu. Maszeruje, biega, skacze. Najczęściej biega. Wygląda zresztą jakby właśnie wyszedł sobie pobiegać. Fioletowa marynarka narzucona na podkoszulkę, szorty. Obuty w parę wysokich Reeboków, nad nimi zrolowane białe skarpety. Marynarkę zrzuci zresztą szybko. Potem będzie już zmieniał tylko podkoszulki i szorty. Na coraz bardziej... No, do tego jeszcze wrócimy. Cała kapela wygląda heavymetalowo. Włosy, tatuaże... Slash oczywiście z papierosem - w zębach, w nieodłącznym kapeluszu. Ich nie obowiązuje zakaz palenia. A na widowni i tak nie sposób go wyegzekwować. Chociaż aż się roi od security - tej w mundurach, należących do Madison Square Garden, oraz tej ubranej na czarno, bardziej dzisiaj licznej, zespołowej.

Zaczęli bardzo energicznie, od Perfect Crime. Piosenki z albumów Use Your Illusion l & II złożą się na lwią część repertuaru tego koncertu, to zrozumiałe. Ale starych hitów także nie zabraknie. Już w drugiej kolejności, bez chwili przerwy, Mr Brownstone z płyty "Appetite For Destruction", która tyle zamieszania wywołała swoim pojawieniem się na rynku w 1987. I zaraz kolejny utwór z tego samego longplaya, tym razem poprzedzonego przewrotną zapowiedzią Axla: Wiecie gdzie jesteście? Pierwsze takty Welcome To The Jungle wyjaśniają wszystko - Witajcie w dżungli
Ależ to jednak była petarda, widownia szaleje. Następnie Axl zapowiada utwór McCartneya, tak po prostu. Czy współczesny muzyk rockowy mówiący bez ironii o McCartneyu, to jakiś nowy rodzaj ironii? A może właśnie nie? Grają, oczywiście, Live And Let Die najlepszą chyba piosenkę wylansowaną przez agenta 007 w jego długiej filmowej karierze. Przypomina mi się film Rockshow i autorskie wykonanie tego numeru, na tej samej estradzie. Kiedy to było, piętnaście lat temu? Niewiele różnią się od siebie obie wersje, ta nowa jest właściwie jak oryginał. Myślę, że chłopcy z Guns N'Roses polubili po prostu tę piosenkę czystko. Niewątpliwie pasuje do ich emploi.
W dalszej kolejności parę ostrych numerów. Bad Obsession z przedęciami na harmonijce ustnej. Double Talkin' Jive z przedęciami na wulgaryzmach. Potem zmiana klimatu. Gwizdane preludium do Civil War. Daleko w górze ponad sceną, pojawia się kolejny wielki ekran, tym razem płócienny. Wyrastają na nim nagle kolorowe flagi. Amerykańska, radziecka (tak, tak tego dawnego mocarstwa, Związku Radzieckiego). Wojna domowa? A zaraz potem You Could Be Mine. Czy należy z tego kontekstu wyciągać jakieś wnioski? Czy to tylko przypadkowa zbieżność?
Ekstatyczne nastroje na widowni doskonale potęgowane są przez energię emanującą z zespołu. Sekwencje prezentowanych piosenek także nie pozostają bez wpływu na budowanie napięcia. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie niepotrzebne momentami monologi Axla. Ciągle ma coś do powiedzenia i fajnie, wrócę zaraz do tego. Ale kiedy on czaruje demagogią, zamiera muzyka. A szkoda. Szkoda, że woli być trybunem ludowym niż reżyserem dramatu. W tym momencie jednak spektakl zaczyna robić się sam. Przygasają światła, znikają z pola widzenia panienki do dęcia. Chłopcy gromadzą się razem na środkowym pomoście, każdy z gitarą akustyczną. Zaczynają od mętnych palcówek, uderzeń ad libitum. Powoli, powoli wyłania się z gitarowej magmy harmonia utworu. Zaczynają pomrukiwać - równie wolno wyłania się temat. To Wild Horses Stonesów. Zawodzą, zawodzą, ale piosenka ta nigdy się, tak naprawdę, nie rozpocznie. Pojawia się na jej tle temat nowy. Wraca Axl, z rękami w kieszeniach, gwiżdżąc. Trudno nie rozpoznać melodii - Patience z płyty "Lies", z 1988 roku. Co za wykonanie, robi się z tego istna symfonia. Długa, rozbudowana wersja mobilizuje wszystkich muzyków - już nieważne, kto gra solo, a kto akompaniuje. Wszyscy grają świetnie, maszyna Guns N' Roses pokazuje, co potrafi. Pokazuje, z czego słynie. Ale to jest jednak kombajn. Czymś takim imponują mi o wiele bardziej niż heavymetalową młocką. Doskonale brzmią, mimo niemiłosiernego wzmocnienia. Ale oczywiście heavymetalowa młocka w wykonaniu Pistoletów to też prawdziwa rozkosz.
Tak jak i Róż zresztą.
Rozochocony powodzeniem tego numeru Axl, przekrzykując publiczność zapowiada następny.
Dedykacja: Johnny Thunders. Tytuł So Fine. I z kopyta. A zaraz potem - żeby napięcie ciągle wzrastało - coś starszego. tym razem kombajn zjeżdża już po schodach: Nightrain. Widownia szaleje! Co to właściwie jest? Sztuka młocki czy młocka sztuki ?Nieważne. Koda zamykająca utwór wybrzmiewa jeszcze w uszach, a tymczasem po prawej stronie sceny zaczyna otwierać się podłoga. Axl z pełnego rozbiegu wskakuje w ciemniejącą otchłań tylko po to, żeby za chwilę wyjechać z niej na szczycie białego fortepianu.
Zasiada do instrumentu. Kilka popisowych palcówek - nie zrobi wrażenia na kimkolwiek, kto zagrał choć raz w życiu blues na pianinie. Ale widowni się podoba, szybki jest. No i dobrze. Efekciarskie sztuczki dobiegają powoli końca. Długa fermata i nagle kilka mocnych uderzeń - November Rain. Uch, z grubej rury. W stacjach rockowych to był prawdziwy megahit. Bawią się tym utworem długo, cieszą się jak dzieci. Rozmywa się wreszcie w niekończących się solówkach, barwach, brzmieniach, kolorach. Ale było pięknie, bardzo dobrze było.