kaem pisze: A dziś, a właściwie wczoraj udało mi się być na koncercie Anny Marii Jopek.
Przypomina mi się koncert na olsztyńskim Zamku, jakiego miałam niezmierną radość wysłuchać w tym roku jakoś kiedy wiosna przechodziła w lato i czytając Twoje słowa nie mogłam nie pokusić się o podsumowanie, że Ania należy zwyczajnie do tych nastrojowych wykonawców, dla których bardzo służy kameralny, intymny klimat. Właściwie Anię w akcji na wielkiej scenie widziałam tylko za pośrednictwem tv (kilkakrotnie) i też wypadła znakomicie, co potwierdza jej klasę, umiejętność zagrania swoich popowych standardów dla szersze publiczności, znającej jej kompozycje z radia, gdzie mimo wszystko przemyca wraz z zespołem towarzyszącym improwizujące i jazzowe wirtuozerskie zacięcie i drugie wcielenie Ani - ten wspaniały dar zaczarowania garstki słuchaczy! Czasami spotykam się z opinią, że granie w malutkich salkach nie jest jakąś wielką sztuką. Jasne, same granie nie. Ale na tą godzinę, dwie, sprawić, by każdy poczuł, że uczestniczy w jakimś rytualnym, uduchowionym święcie jest umiejętnością świadczącą bez dodatkowych zbędnych komentarzy o niepowtarzalnym talencie i charyzmie. Nie będę teraz wdawała się w szczegóły, nie będę wyróżniała poszczególnych zagranych utworów, napiszę tylko w skrócie, że to co zaprezentowała A. wraz z zespołem na scenie to profesjonalizm na skalę światową i tak też zaliczam ją i jej zespół do świętej trójcy, według mojej opinii i doświadczenia, najlepszych polskich koncertujących piosenkarzy. Akustyka w zamku była idealna, nagłośnienie doskonałe, scenografia wraz ze światłami skromna, wdzięcznie pozostające na drugim planie właściwego przedmiotu smakowania i rozkoszowania się, repertuar świetnie dobrany (mniej więcej pół na pół utworów przebojowych a tych z bardziej wyszukaną, zawiłą linią melodyczną i zagęszczonymi dzwiękami), o akompaniamencie zespołu pisał kaem, a znowuż wychwalać wokalne wyżyny Ani to już nawet nie wypada.
Wszystko zaczęło się od Myslovitz. W tym wątku, zdaje się, nie raz nadano temu zespołowi miano najbardziej reprezentatywnego polskiego wykonawcy. I wówczas już sobie pomyślałam, że kiedyś muszę przysiąść i coś dodać od siebie. No i wg mnie obok Ani Marii Jopek (i kapeli, z którą rozprawię się na deser) Myslovitz najbardziej zasługują na to, by ich dorobek docenili także zagraniczni muzykofile. Sama popularność może być tak i błogosławieństwem, co przekleństwem w ogólnym rozrachunku, co my, będąc wielbicielami Jacksona doświadczamy na własne skórze, chodzi jednakże o zwykłe przełamanie tej cholernej hegemonii Brytyjczyków i Amerykanów na posiadanie najlepszych kapel rockowych na globie! Że gdzieś na marginesie życia kulturalnego powstają płyty, mające długofalowo wiele więcej do zaproponowania niż co sezon ogłaszane z wielką pompą przez „New Musical Express” objawienia rockowe, posiadające taki potencjał wstrząśnięcia gitarowym światem, że umierają śmiercią naturalną po debiutanckiej płycie, mimo usilnej próby wskrzeszania przez krytyków, broniących swojego czarnego konia.Kogo my tu mieliśmy: The Strokes chyba poszli w odstawkę, teraz wszyscy czekają na nowiusieńkiego Franza Ferdinanda, Kings Of Leon, Creed się wypalił po dwu płytach, Cooper Temple Clause coś tam tworzą, ale czy ja wiem, czy to jest przyswajalne dla fana muzyki, dla którego szarpidruty są jedynie jednym z możliwych odcieni dobrej muzyki? Myślę, że koledzy zza wielkiej wody bez fochów mają czego pozazdrościć naszym chłopakom z Mysłowic. 10-letnie muzykowanie, z czego począwszy od pierwszego albumu , a kończąc na ostatnim, mogę śmiało (choc nie jestem znawcą tematu, mam jednak wszystko przesłuchane) uznać za matrycę idealnego rozwoju muzycznego. Nic tylko pogratulować! Dla mnie jest to poziom porównywalny np. z Placebo. A Myslovitz koncertowo? Byłam w tym roku na dwóch i wyszłam oszołomiona! Muszę przyznać, że Myslovitz w wydaniu psychodelicznym, w tym szaleńczym gitarowym spazmie Rojka bardziej mi się podoba, a po drugie w wydaniu „samobójczym”, wyciszonym, smętnym. Najlepsze jest to, że ta strona alternatywna Myslovitz jest lubiana przez ludzi, którym za nic w świecie nie przypisalibyście takiej sympatii. Moja mama uwielbia ten smak! Pozostaje mi trzymać kciuki za międzynarodową karierę chłopaków i jednocześnie ubolewać, że z tak głupich przyczyn festiwale w Roskilde i Glastonbury odbywają się w ich uczestników błogiej niewiedzy o takiej perle! Niech żałują!
Czas na deser. Hunter. Zespół obchodzący w tym roku (nie do wiary!) 20-lecie istnienia, choć uznanie wśród większej rzeszy fanów cięższej muzy zyskał w ostatnich latach, za sprawą znakomitego albumu „MedeiS”, wraz z którym przyszedł czas na reedycje wcześniejszego, bardzo dobrego krążka „Requiem” (oryginalnie nagrany w 1994). Urodzinki odbyły się w rodzinnym mieście kapeli, w Szczytnie na Mazurach 13-14 sierpnia. Jeśli chodzi o moją przygodę z zespołem, śledzę jego poczynania od 3 lat, byłam na 8-10 koncertach, które pozwoliły mi przyjrzeć się pracy zespołu: zarówno porażającym spektaklom - koncerty odbywające się na wielkie scenie, na wolnym powietrzu, jak i w (nie)zwykłych klubach. To co Hunter wyprawiał na scenie tuż przed premierą krążka „MedeiS” (2003) i po niej wraz z dodatkowymi muzykami (bongosy, skrzypce, wiolonczela) i aktorami/tancerzami z olsztyńskiego Teatru im. Stefana Jaracza na polskiej scenie muzycznej stwarzało nową wartość, nowe oczekiwania, nowy poziom. Hunter naprawdę zdmuchiwał headlinerów ze sceny (Woodstock chociażby), kiedy prezentował na scenie nie tylko dawkę rockowego soczystego grania, ale kazał traktować wszystko jako coś w rodzaju przedstawienia tragicznego. Do tego dochodziło świetne oświetlenie, mroczna scenografia i przewijające się dziwaczne postaci, odgrywające metaforycznie opętanie człowieka przez zło. Sięgam do swoich notatek, które czasami robię, aby utrwalić coś ze swoich ulotnych wrażeń: „[...] udramatyzowana wersja „SiedeM” był chyba punktem programu, który najbardziej wżyna się w pamięć z hunterowego repertuaru: łagodny i uspakajający nastrój „...śpij dziecino śpij spokojnym snem...cicho cisza sza......” przeszedł w złowieszczy i fatalistyczny krzyk „sen jest jedynie złudzeniem, bo on zrobi wszystko co zechcesz, a ty......” no i riffowe partie gitary dodające złowieszczą presję i strach, a skrzeczące tworzące hipnotyczny trans![...] /sierpień 2003/”. Hunter jest mistrzem rozbudowywania powoli aranzacji, która przechodzi do punktu kulminacyjnego, do nastroju iście apokaliptycznego. Dochodzą do tego mroczne, liryczne teksty, raz szeptane, raz wykrzykiwane, raz łkane, płaczliwe z dozowaną dawką emocji - od strachu, lęku, przerażenia, kresu wytrzymałości kończąc na tkliwości podczas (pozornie) kołysania do snu. Po prostu poetycki Hunter. Tak sobie jeździłam na te koncerty i stała się rzecz najgorsza z możliwych: wkradła się rutyna i przewidywalność. Zespół zrezygnował z rozbudowanego instrumentarium z bongosami, aktorzy wrócili do swoich teatralnych zajęć, skrzypce się opatrzyły, spowszedniały, brakowało czystego brzmienia gitary, szczególnie w „Kiedy umieram”, gdzie ciągle na koncercie jest przester, a kręgosłup dzieła pozostaje niewygięty. Przyzwyczaili mnie do wysokiego poziomu, wpadając jednocześnie w swoje własne sidła... albo to ja byłam zblazowana..? Obecnie, po dłuższej przerwie, i wraz z rozjaśnieniem repertuaru przez nowy materiał („T.E.L.I...”, 2005) potrafię ponownie cieszyć się koncertem. Hunter trzyma się złotej formuły, która przyniosła mu zasłużona sławę w tym liryczno-metalowym świecie, zwyczajnie, niespiesznie, w sposób naturalny podąża raz wytyczoną drogą, której kamieniami milowymi były „Requiem”, a juz w ogóle kwintesencją „MedeiS”, a „T.E.L.I...” potwierdzeniem klasy.