Wydaje mi się, że teraz jest idealny moment, by napisać tu o tej książce.
Po pierwsze, ostatnio kontrowersyjność jakże kontrowersyjnego artysty Michaela Jacksona ogranicza się tylko do noszenia czerwonych spodni od satynowej piżamy wespół z marynarką od jakiegoś drogiego projektanta, maski chirurgicznej jakby się udał na staż do doktora House’a i spazmatycznego powtarzania słów
This Is It. Słowem – normalka. Przyzwyczailiśmy się już dawno.
Po drugie, do kin od wczoraj wdziera się ekranizacja kolejnej książki tego samego autora, będąca w zasadzie prequel’em poprzedniego filmu jak i omawianej książki.
Mamy więc chyba idealny moment, by przywołać ten tytuł.
O czym zatem mowa?
Oczywiście… O
Kodzie Leonarda da Vinci Dana Browna.
Przejrzałem ten temat i tylko jedna osoba wspomina ten tytuł. Nikt na taką zaczepkę nie odpowiedział. Zdziwiło mnie to. Biorąc pod uwagę to, jakie kontrowersje w 2003 roku wywołała ta pozycja w szeregach Kościoła katolickiego i wśród co bardziej ortodoksyjnych katolików, zdziwiło mnie, że tutaj nie zawiązała się nawet znikoma dyskusja.
Powiedzmy sobie szczerze – te sześć lat, które minęły od jej pierwszej publikacji dla ludzi w moim wieku to wieczność. Do licha, ja miałem wtedy niecałe 11 lat. Mimo że pamiętam tę aferę jaka w środowisku kościelnym wtedy wybuchła, to po samego winowajcę sięgnąłem dopiero jakiś czas temu.
Ale dobra, wróćmy do książki, a na chwilę zostawmy okoliczności i resztę.
Kod czyta się genialnie. Z kilku powodów.
Przede wszystkim dlatego, że akcja płynie niezwykle wartko, ale to jest raczej cechą genetyczną wszystkich thrillerów. Podobną płynność spotkałem tylko, już w nieco archaicznych, książkach Iana Fleminga. No wiecie, tego od Jamesa Bonda.
Poza tym, Brown zastosował jeszcze dwie sztuczki. I tak właśnie się teraz zastanawiam, czy nie są one troszkę irytujące… Mnie wydały się fantastyczne w trakcie czytania.
(Może ktoś ma jakieś odczucia na ten temat?)
A mianowicie…
Pierwsza to równoległe prowadzenie aż trzech wątków, które jak warkocz – przeplatają się przez całą powieść, by dopiero na końcu się połączyły i faktycznie przeniknęły. Przyznam, że momentami, szczególnie na początku, można się pogubić. Na chwilkę, zaraz łapie się właściwy wątek z powrotem.
Druga to te ciągłe niedopowiedzenia. Chociażby gdy Sophie mówi, że zobaczyła coś takiego, że obraziła się na dziadka, spakowała manatki, wyprowadziła się i przez dziesięć lat nie miała z nim kontaktu. Wspomina o tej sprawie niedługo po tym jak ją poznajemy, a co tak naprawdę wtedy zobaczyła, dowiadujemy się praktycznie pod koniec powieści. I tak kilka razy.
Kontrowersyjna treść też na pewno przyczyniła się do, nie bójmy się tego powiedzieć, sukcesu tej książki. Choć autor już na samym początku powołuje się na fakty i instytucje istniejące rzeczywiście, to nigdy nie wzbraniał się przed przyznaniem, że jest to powieść czysto fikcyjna.
Prawdę powiedziawszy, ja w to tak w stu procentach nie wierzę, ale to już wynika tylko i wyłącznie z moich poglądów, jeśli ktoś tak młody jak ja może mieć
poglądy. Kościół i jego machlojki znamy już od wielu, wielu lat, począwszy od nawracania
ogniem i mieczem po inkwizycję i
Indeks Ksiąg Zakazanych. Autor poruszył ciekawy temat, szczególnie że Watykan chyba sam do końca nie wie, czym jest Święty Graal. A jeśli wie, to prawdę może trzyma tylko w swoich piwnicach. Zresztą, gdyby kanwa
Kodu była rzeczywiście tylko fikcją, to pewnie nie wywołałaby takiego poruszenia wśród kleru. Chociaż w sumie, oni myślą, że nietykalność należy im się z zasady, więc w tej sprawie nie jestem już niczego pewien.
Spodobało mi się niezwykle natomiast wykorzystanie realnych
rekwizytów. Ciąg Fibonacciego, liczba
fi, Luwr i cały szereg obrazów. Mnie to zachwyciło. Sprawiło to także, że treść wydaje się przekonująco realna, gdyż ma oparcie w faktycznych elementach.
Samej treści przytaczać nie będę. Liczę, że kogoś zainteresuję tą wypowiedzią i ktoś pokusi się o przeczytanie, jeśli oczywiście jeszcze tego nie zrobił.
Podsumujmy…
Myślę, że żeby dobrze zrozumieć książkę trzeba sobie jasno rozdzielić prawdę od fikcji literackiej i oczywiście wszystko przewartościować. Krótko mówiąc, ludziom ograniczonym pętami religii nie spodoba się na pewno. Aha, rozdzielam – ludzie ograniczeni przez religię, czyli jak to Molier powiedział –
świętoszki, to nie to samo, co ludzie wierzący naprawdę. Piszę żeby nie było niejasności.
Według mnie,
Kod Leonarda da Vinci bez wątpienia zasługuje na miano bestsellera. Jest to jedna z książek, która słusznie zajmowała swojego czasu pierwsze miejsce na listach zagranicznych, jak i naszego rodzimego Empik-u, w przeciwieństwie do na przykład
Zmierzchu i innych tego typu
czytanek.
W mojej szkolnej skali
Kod dostaje spokojnie piątkę. W porywach nawet z plusem.
Krótko mówiąc, jest to
must-read po prostu i koniec. Polecam.
Aha, jeśli ktoś będzie chciał opowiedzieć swoje odczucia, to czekam z niecierpliwością. Tylko proszę, mówmy o książce. O ekranizacji pogadamy później i w innym miejscu. Najpierw muszę spokojnie obejrzeć :)
Uuuu, trochę dużo mi tego wyszło…
Mam nadzieję, że ktoś dotrwał do tego momentu
Ja tymczasem rezerwuję bilety na
Anioły i Demony.
Pozdrawiam i dziękuję za uwagę,
Prof. Moon_
