kashel pisze:MJowitek pisze:Nie wydaje mi się, żeby śpiewanie z playbacku było czymś hańbiącym dla artysty.
Tak samo i ja myśle, bardzo wielu artystów (na poziomie) śpiewa z playbacku i na koncerty przychodzi się własnie dla widowiska.
Przerażające jak niektórym niewiele do szczęścia potrzeba.
Playback - i od razu tęskni się za czasami, kiedy ludzie nie znali takich pojęć. Nie akceptuję na koncertach nie tylko playbacku, ale też nie przepadam za wah-wah i mam straszną niechęć do syntezatorów. Pod tym względem jestem mocno konserwatywny. Lubię sztuki najwyższych lotów i estradowego autentyzmu, które mają swoją atmosferę, dramaturgię i wokalistów, którzy udowadniają na scenie, że głos mają potężny. Lubię koncerty na których widać istotę zespołowego grania, gdzie każdy z muzyków doskonale wykorzystuje swój talent w imię wspólnej sprawy. Nie wiem jak dobrze jesteście zorientowani Muzycznie (celowo przez duże M) i jak dobrze znacie scenę i występujące na niej zespoły w latach 60-tych, 70-tych. Wtedy grało się koncerty. Kwitła sztuka scenicznej improwizacji. Kreowania magicznych nastrojów. Muzyk, który tego nie umiał, właściwie nie ośmielał się występować przed szerszą publicznością. Teraz tego nie ma, na scenę wychodzą ludzie, którzy nie tylko nie umieją grać, ale nawet śpiewać, a w dodatku (co chyba w tym wszystkim najgorsze) ludzie uważają, że "śpiewanie z playbacku, nie jest czymś szczególnie hańbiącym dla artysty" - odpadłem w tym momencie.
Parę przykładów tego, co rozumiem przez słowo
koncert muzyki współczesnej i z czym polecam się zapoznać.
Koncerty
Thin Lizzy (lata 70-te) - jeden z pierwszych hardrockowych zespołów, który potrafił w pełni wykorzystać walory dwóch solowych gitar. Te wszystkie unisona, dialogi, naprzemienne solówki były podawane jak na złotej tacy. Powstawała super mieszanka, gdzie wszystkie tryby zazębiały się wprost idealnie. Zespół na koncertach był jak nieposkromiony żywioł. Następny:
The Allman Brothers Band - (60-70'te) na scenie robili istne cuda. To, co w studiu przy nagrywaniu płyty, było ich punktem docelowym, na koncertach stanowiło jedynie punkt wyjścia. Wypływali na ocean dźwięków, niekończących się improwizacji, na ocean, który wydawał się nie mieć dna i brzegu. Allmani mieli niebywały dar rozwijania prostych bluesrockowych tematów. Grali jak w transie, stanowiąc zgrany i znakomicie rozumiejący się monolit. A do tego wytwarzali jakąś magię, biła z nich niesamowita pasja i zapał.
Colloseum (60-70'te), to była taka rozbujana rockowa orkiestra bazująca na bluesie i jazzie. Tych sześciu facetów robiło coś, co było wspaniałe. Solówki wspaniale się przeplatały: gitara, za chwilę organy, saksofon (bywało, że Dick Hecktall-Smith grał jednocześnie na dwóch!), wibrafon, organy- i grający na nich Dave Hammond, jeden z najwspanialszych muzyków grających na Hammondzie, jakich kiedykolwiek znał świat. Na ich koncertach wszystko błyszczało.
Nazwy zespołów, mógłbym jeszcze przez chwile wymieniać. Zresztą może jeszcze tak w skrócie ci którzy na to zasługują:
Deep Purple, The Doors, AC/DC, Queen, Pink Floyd, Led Zeppelin, The Rolling Stones, Elton John (lat 70'tych), Neil Young (jego koncerty zarówno dwadzieścia pięć lat temu, jak i dziś to jedno wielkie misterium. Coś trudnego do opisania. Prawdziwa magia. Stoi sobie ten facet - koszula w kratę, kowbojski kapelusz, dżinsy - niedbale pochylony nad gitarą. Palcami uderza o struny, zachrypniętym głosem śpiewa kolejne linijki tekstu. I co? I wychodzą z tego takie dźwięki, że... ciary i gęsia skóra przez cały czas);
Rush, Dire Straits, Metallica, Motorhead, Death, Lou Reed, The Who, Peter Frampton, Genesis, Rory Gallagher (kolejny wybitny muzyk, który na scenie dostawał skrzydeł),
Grand Funk (Jeden z grona tych najbardziej niedocenionych zespołów lat 70-tych. Zasłynął przede wszystkim z koncertów. I to nie w małych zadymionych salach. Ich publiczność na niemal każdym koncercie liczyła po kilkanaście tysięcy osób. Tłum skory do zabawy. Zresztą trudno, by było inaczej. Grand Funk ze swoim zabarwionym soulem, hałaśliwym hard rockiem od pierwszych dźwięków porywał, urzekał intensywnością brzmienia. Zadziwiał nie tylko instrumentalnym wigorem, ale także śpiewem Marka Farnera. Pięknie grali. Naprawdę.);
Emerson, Lake & Palmer (grupa wybitnie koncertowa, złożona z ludzi wręcz stworzonych do występów na scenie);
Ramones, UFO. Z zespołów młodszych stażem na pewno
old Guns N'Roses, Velvet Revolver, Spiritualized, The Mars Volta, Radiohead (zespół który jest świadectwem antykomercyjnej postawy. I jeszcze odwagi - dzisiejsze gwiazdy jak ognia unikają nagrywania płyt koncertowych i występów w pełni
live. Radiohead się tego nie boją).
I to są zespoły i ARTYŚCI, którzy wychodząc na scenę grają coś, co się kryje pod pojęciem KONCERT. Jak widać można. Można wyjść na scenę, grać absolutnie na żywo, śpiewać na żywo i robić przy tym kapitalne show, pokazując tym samym, jak bardzo kocha się i szanuje swoją publiczność.
SUNrise pisze:Ja nie wiem, ale koncerty takiej Britney powinno się nazywać raczej spektaklami czy czymś. Bo nazywanie tego koncertem to poważne mylenie pojęć. Koncerty z natury na czym innym winny polegać. A ona i jej podobni, nie wychodzą na scenę po to żeby śpiewać, tylko...
Masz absolutną rację.... chociaż z określeniem
spektakl bym polemizował - w przypadku Britney albo tej waszej polskiej Mandaryny to chyba jednak jeszcze o wiele za wiele.
Dodam coś jeszcze (skoro już się wziąłem za pisanie).
Muzyka... muzyka jak wiara ma być czymś co spaja ludzi, silnie przemawia do danego społeczeństwa i być czymś dzięki czemu ludzie mogą odnaleźć jakiś sens.
Zawsze zagłębiam się w to, czy wykonawca pisze swoje teksty i muzykę, bo tylko wtedy słuchając jego albumu, słucham jego. Rozumiecie co mam na myśli? Jego najgłębszych pasji, pragnień, emocji. Album powinien być opowieścią o muzyku i jego poszukiwaniach, odkryciach. Dla każdego prawdziwego muzyka jego praca powinna być powołaniem, stanem ducha i umysłu, wyzwoleniem. To co robi, żeby do mnie trafiło i mogło głęboko we mnie zostać musi być osobiste, szczere i prawdziwe. Muszę czuć, że tak jest. A to potrafi dać mi dziś tylko klasyka metalu i dobrego rocka, starego bluesa, jazzu. Chociaż jeśli chodzi o to drugie, to ostatnio (po tej zapaści sprzed kilku lat) dużo zmienia się na lepsze, powstaje coraz więcej zespołów grających wyrafinowanego i inteligentnego rocka.
Disco - nie jestem ani za, ani przeciw niemu (albo inaczej - przeciw ludziom, którzy takiej muzyki słuchają. Samo
disco może sobie istnieć dopóki nie wchodzi mi w drogę). Właściwie to sam niewiele mogę o tym gatunku powiedzieć, ale nie spotkałem też nigdy nikogo, kto byłby w stanie to zrobić, bo i co o tej muzyce można opowiadać? W każdym razie disco jest to coś, czego nie słucham i nie mógłbym słuchać. Nie mógłbym odnaleźć w tym żadnych inspiracji do życia i pisania własnej muzyki, a brak tego w muzyce źle oddziaływa na moją psychikę [

].
SUNrise pisze:"Często podchodzą do mnie jakieś fanki i mówią: "Axl kocham Cię". A ja wtedy zawsze śmieję się w
Powiem wam coś... "I love you" rzucane przez fanów... fanki, to jest od zawsze ulubiony temat muzyków i całej ekipy za kulisami, z którego sobie żartują i opowiadają dowcipy. Z iloma muzykami nie rozmawiałem, zawsze "deklaracje miłosne fanek" były dobrym tematem do żartów. A najlepiej jak mają sfilmowane te pełne desperacji okrzyki, omdlenia, histerię. Nie wiem jak jest z podejściem zespołów pop do takich zachowań, ale pewnie jest spora różnica. Pop gwiazdki z reguły kochają taką próżność, czuć, że są uwielbiani, słyszeć te
I love you kilkunastoletnich panienek, chełpić się tym, że tyle i tyle fanów stoi pod ich hotelem i tworzyć wokół siebie otoczkę gwiazdorstwa i niedostępności (ochrona, samochody z ciemnymi szybami). Zespoły rockowe/metalowe tego wszystkiego nie cierpią. Nie chcą żeby się ich fani w ten sposób zachowywali, żeby spędzali całą noc pod hotelem, i te sprawy... nie dlatego, że mają swoich fanów "gdzieś", tylko właśnie z szacunku dla nich, nie chcą żeby te dzieciaki robiły coś, co w jakiś sposób uwłacza ich godności jako człowieka. I na tym polega ta ogromna różnica pomiędzy tymi dwoma światami (pop a rock). Teksty Axla to wszyscy znają, ale idąc tym kierunkiem Slash też raz strzelił do kamer gadkę, jeszcze w czasach GN'R, że gardzi takim rodzajem fanek (dziewczyn ogólnie), które po koncercie biegną za jego samochodem, aż pod hotel i rzucają te swoje
I love you. Gardzi dlatego, że one zachowując się w ten sposób pokazują, że gardzą samymi sobą. Zresztą wielu rockmenów zabierało już nie raz w tej sprawie głos i wszystkim się takie zachowanie nie podoba. A jeśli się komuś podoba, to znaczy, że ma już chyba nasrane od popularności w głowie. Nie rozumiem dlaczego wykonawcy pop, rap i reszta bandy zepsutych celebrities zamiast zajmować się pisaniem porządnej muzyki i piosenek, które dały by ludziom do myślenia, marnują czas opowiadając w gazetach lub telewizji w jakich domach mieszkają, ile samochodów posiadają, jakie majtki noszą czy ile kosztował pierścionek zaręczynowy - kogo to obchodzi? Obowiązkiem artysty-muzyka jest nagrywanie i robienie muzyki, a nie jeżdżenie od radia do radia, od telewizji do telewizji i gadanie w koło tych samych bzdur. Jestem bardzo przeciwko tym, którzy postanawiają iść do pozbawionego ambicji "Pop Idola", bo marzą się im plakaty w młodzieżowych pisemkach, rozdawanie autografów i występowanie w programach TV, by toczyć narodowe debaty o tym, czy jego trampki są ciągle trendy i czy fryzurka już aby nie passe - to wszystko pokazuje jak te naciągane gwiazdki muzyki pop są płytkie w środku. Najlepszy przykład. Gdy Amerykański Czerwony Krzyż zorganizował aukcję w celu zebrania pieniędzy dla ofiar huraganu Kathrina pani Britney Spears przyniosła na aukcję swój biustonosz. Jak można być tak głupim i robić w tak wielkim celu tak żenujące rzeczy i jeszcze iść do telewizji opowiadać o tym? Na jej miejscu nawet bym się publicznie nie przyznał, do tego swojego "daru", żeby sobie wstydu zaoszczędzić. Ludzie nie mają co jeść, dachu nad głową, a ona postanawia przyjść im z pomocą przynosząc biustonosz wyszywany brylancikami czy innym tego rodzaju gównem (nie wiem co to było, nie znam się). Co ci wszyscy karierowicze wiedzą o życiu? Co oni wiedzą o muzyce? Karierowiczostwo jest wtedy, kiedy człowiek nie ma nic do powiedzenia, jest płytkim gówniarzem i pcha się na afisz. Prawda jest taka, że nie można napisać dobrej muzyki, dobrego tekstu siedząc za ciemnymi szybami BMW czy chodząc z ochroniarzami po najdroższych restauracjach. Żeby być wiarygodnym poetą trzeba pochodzić po ulicach, zobaczyć realny świat w którym mieszka człowiek, a trzeba przyznać, że ten realny świat jest brzydkim miejscem. Niewiele mówi mi o życiu w naszym świecie piosenka, której głównym tematem jest impreza na plaży na Ibizie. Dlatego nie słucham wykonawców pop (z pewnymi nielicznymi wyjątkami, które mógłbym policzyć na palcach jednej ręki), nie słucham dance i reszty tych rzeczy, w których jest tak mnóstwo sztuczności i nieszczerości, w dodatku wszystko to robione z nastawieniem na sukces, że się niedobrze człowiekowi na samą myśl robi.