Dobrze, wysilę się bardziej...:
Już tak mam, że muzyka to nieodłączna cześć mojego świata. Zawsze mi towarzyszy.
Jakieś dwa czy trzy miesiące temu ktoś jeszcze pojawił się w moim sercu - Mike.
Włączyłam jedną piosenkę na próbę - łał! Drżącymi dłońmi podgłosiłam następną - łał łał! To się zaczęło robić podejrzane... Przy trzeciej skakałam po pokoju i zaczynałam wierzyć w cuda. Zaczęło się. Nigdy nie zapomnę tego co czułam oglądając koncert z Bukaresztu bodajże. To była magia w najczystszej postaci. Przy "Billie Jean" gapiłam się w ekran z otwartymi ustami i cofałam to kilka razy pod rząd.
Wcześniej Michael Jackson był mi raczej obojętny. Irytowały mnie tylko te plotki o operacjach, bo np. Cher pozbyła się iluś tam żeber, więc nie mogłam zrozumieć czego na tego gościa tak się uwzięli. Bardzo podobały mi się też "Earth song", "Heal the world" i "You are not alone", bo te najczęściej puszczali w tv. Dlaczego więc nie oświeciło mnie wcześniej, ze inne utwory też może są świetne? Pojęcia nie mam. Wyobraźcie więc sobie mój szok kiedy mama obudziła mnie 26 czerwca i powiedziała... każdy wie co. Umarł w samym rozkwicie mojej miłości do jego muzyki.
Wiem, że się rozpisałam - wybaczcie, ale jeśli ktoś powie "Mike" to włącza mi się słowotok. Już kończę, naprawdę.

